Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Kędzierski  14 marca 2017

Polski bajzel, niemieckie rozchwianie, kontynentalna zawierucha

Marcin Kędzierski  14 marca 2017
przeczytanie zajmie 6 min

Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść – to powiedzenie najlepiej oddaje personalno-kompetencyjny chaos, jaki rządzi dziś polską polityką zagraniczną. Niepewność rozdaje karty także w Berlinie, gdzie Angela Merkel przechodzi od politycznego realizmu do niemieckiej skłonności pouczania „niedojrzałych partnerów”. Na polskim bajzlu i niemieckim rozchwianiu traci cała Unia.

O „wojnie o Tuska” powiedziano już prawie wszystko. Strony się okopały, a nas czeka dalsza wojna pozycyjna. Nie ma dziś większego sensu analizować, kto w polityce krajowej bardziej skorzysta (a właściwie – kto bardziej straci) na brukselskiej awanturze. Jako kraj ponieśliśmy bolesną klęskę – niezależnie od tego, czy utożsamiamy się z rządem, czy wprost przeciwnie. Warto raczej przyjrzeć się trzem szerszym kontekstom, w ramach których powinniśmy interpretować ostatnie wydarzenia i zastanawiać się nad przyszłością.

Czy leci z nami pilot?

Po pierwsze, cała kampania polityczna wokół kandydatury Tuska dowiodła po raz kolejny, że Polska nie ma ani spójnej strategii polityki europejskiej, ani tym bardziej jednego ośrodka, który taką politykę by kreował. Nie wiemy, kto był autorem scenariusza gry o fotel przewodniczącego Rady Europejskiej.

Nie wiemy też, kto odpowiada za polskie stanowisko wobec strategicznej propozycji „resetu” ze strony Niemiec. Jarosław Kaczyński? Witold Waszczykowski lub Konrad Szymański? Ryszard Legutko i Zdzisław Krasnodębski? A może Ryszard Czarnecki? Czy wreszcie Kancelaria Prezydenta RP miała w tym procesie jakikolwiek udział?

Szerzej zaś patrząc ‒ nie wiemy, czego Polska w ogóle chce od UE. Czy pragniemy być głównym rozgrywającym, który kryzys integracji próbuje wykorzystać do przekonania innych państw o potrzebie głębokiej reformy Wspólnoty? A może, jak sugerował w niedawnym wywiadzie Radosław Sikorski, chcemy być aktorem drugiego lub nawet trzeciego planu? Czy zależy nam na unii transferów? Czy chcemy wspólnej polityki obronnej z prawdziwego zdarzenia? Nie wiadomo. Nie jest to jednak żadne novum – wbrew buńczucznym wypowiedziom przedstawicieli dzisiejszej opozycji, rząd PO‒PSL także kierował się raczej strategię trwania, biernego dostosowania czy chaosu, choć oczywiście nie był on tak wyraziście eksponowany na forum wewnętrznym i międzynarodowym. Najbardziej niepokojąca jest dość prawdopodobna myśl, że poszczególne elementy wspomnianego scenariusza negocjacyjnego ‒ zarówno wobec Niemiec, jak i UE ‒ nie były żadną misterną strategią, ale wypadkową przypadku, niezrozumienia intencji naszych partnerów, nieporozumienia pomiędzy (zbyt) licznymi kreatorami polskiej polityki zagranicznej i wreszcie braku elastyczności naszej dyplomacji.

Niemiecki słoń w europejskim składzie porcelany

Drugi kontekst to pytanie o stan i perspektywy „resetu” w relacjach z Niemcami. W gruncie rzeczy jest to pytanie o oczekiwania naszego zachodniego partnera. Z jednej strony Berlin nie chce francusko‒włoskiej idei unii transferów. Niemieccy wyborcy, zwłaszcza w roku wyborczym, takiego rozwiązania by nie zaakceptowali. Z drugiej zaś strony, odrzucenie unii transferów może okazać się zabójcze dla strefy euro, której największym beneficjentem są właśnie Niemcy.

Wydaje się zatem, że u podstaw ocieplenia na linii Berlin‒Warszawa stała chęć znalezienia przez Niemcy takiego sojusznika, który popierałby utrzymanie spoistości Wspólnoty, a jednocześnie osłabił francusko‒włoskie żądania. Takie postrzeganie Polski ma jednak sens wyłącznie wtedy, gdy przeanalizujemy długofalowy interes naszego kraju w przypadku wystąpienia najgorszego scenariusza, czyli rozpadu UE. Oczywiste jest bowiem, że w chwili dezintegracji Unii skończą się fundusze strukturalne, a wówczas znalezienie się w bliskim sojuszu z Niemcami może okazać się kluczowe. Problem w tym, że podjęcie dziś przez polski rząd takiej strategii byłoby politycznym samobójstwem – w końcu jesteśmy jednym z głównych beneficjentów unijnych funduszy i musimy się opowiadać za jakąś formą unii transferów. Na nieszczęście Niemiec, wydaje się, że rząd PiS takiego samobójstwa popełnić nie zamierza, a niespecjalnie widać ofertę, która mogłaby skompensować ewentualne straty.

Złożoność niemieckiej sytuacji wzmacnia fakt, że polityka Berlina od zawsze była rozdarta pomiędzy realistycznym pragmatyzmem a kantowskim idealizmem. Z jednej strony wynikają z tego takie działania jak próba demokratyzacji Rosji, która nie ogranicza się tylko do biznesowego dealu, a z drugiej strony „estetyczna” niechęć niemieckich elit wobec sojuszu z państwami, które nie przestrzegają „liberalnych” standardów. Tak należy czytać list gratulacyjny wysłany przez panią kanclerz do Donalda Trumpa. W tym kluczu można też interpretować zapowiedź kanclerz Merkel z czwartkowego poranka o wyborze Donalda Tuska, wygłoszoną na kilka godzin przed spotkaniem z premier Beatą Szydło. Z perspektywy politycznego realizmu takie działania są szkodliwe. Zupełnie niepotrzebnie obrażają lub wręcz upokarzają ważnego sojusznika (oczywiście z zachowaniem proporcji między USA a Polską), na co zresztą uwagę zwracają także niemieccy komentatorzy. Ich zdaniem brak wrażliwości wobec polskiego punktu widzenia może skończyć się jeszcze większą destabilizacją Wspólnoty, czego rząd w Berlinie tak usilnie stara się uniknąć.

Paradoksalnie zatem, Niemcy, chcąc uratować Unię, zachowują się jak słoń w składzie porcelany i w praktyce podejmują działania przybliżające jej rozpad. Tak należy interpretować coraz wyraźniejsze mówienie o „Europie dwóch prędkości” czy szereg innych podejmowanych w ostatnich miesiącach inicjatyw, które niedawno syntetycznie zanalizował w naszym raporcie prof. Tomasz Grzegorz Grosse. Nie da się bowiem zjeść ciastka i mieć ciastka.

To wszystko razem sprawia, że choć strategiczne „partnerstwo w przywództwie” z Niemcami jest w dłuższej perspektywie korzystne dla obu stron, zwłaszcza w obliczu dezintegracji UE i wyłaniania się nowego ładu w Europie – o czym obszernie pisaliśmy niedawno z Tomaszem Krawczykiem – to wymaga ono od obu stron prawdziwej, dyplomatycznej wirtuozerii i wzajemnego zrozumienia. Niemieckie rozchwianie, polski chaos i obserwowana w ostatnich dniach obustronna niezdolność do choćby symbolicznych ustępstw są jej zaprzeczeniem.

Witajcie w świecie chaosu

Problem w tym – i tu kluczowy, trzeci kontekst, który powinniśmy brać pod uwagę – że rozchwianie i chaos stają się immanentną cechą współczesnych stosunków międzynarodowych. Jeszcze dwa miesiące temu reset amerykańsko‒rosyjski i konfrontacja na linii Waszyngton‒Pekin wydawała się nieuchronna. Dziś reset stoi pod znakiem zapytania, a prezydent Trump wysyła Chińczykom koncyliacyjne sygnały. Ma to również konsekwencje dla Polski – w sytuacji resetu amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa wobec naszego regionu istotnie słabły, co zmuszało nas do aktywniejszej polityki wobec USA. Tego przejawem było zaproszenie w styczniu przez prezydenta Andrzeja Dudę Donalda Trumpa na szczyt Trójmorza do Wrocławia. Dziś ten ruch wydaje się mniej racjonalny, bo istotnie zmniejsza możliwość otwarcia naszego regionu na silniejszą współpracę z Chinami.

Podobny problem dotyczy Europy. Cała strategia wobec przyszłości UE uzależniona jest od wyników tegorocznych wyborów we Francji i Niemczech. Jeszcze jesienią wydawało się, że pewniakiem do objęcia fotela prezydenckiego w Paryżu jest Alain Juppé, który deklarował gotowość podjęcia ostrych reform i odnowienia francusko‒niemieckiego tandemu. Tej kandydatury jednak już od dawna nie ma, a w szranki z Marine Le Pen stanie Francois Fillon. Na początku lutego, kiedy kanclerz Niemiec gościła w Warszawie, Fillon wydawał się „pewniakiem”, a Angela Merkel szukała w Warszawie omawianej już przeciwwagi dla francuskich wizji reformy UE. Nikt nie spodziewał się wówczas, że tzw. Penelope Gate będzie miała tak ogromną siłę rażenia ‒ miesiąc później nie ma pewności, czy Fillon w ogóle przejdzie do drugiej tury, a wybory wygrać może przywódczyni Frontu Narodowego, która już zapowiedziała możliwość ogłoszenia referendum o dalszym członkostwie Francji we Wspólnocie. Trudno się zatem dziwić, że kanclerz Merkel próbuje ratować sytuację i wspiera proeuropejskie siły we Francji, dając się przy okazji „symbolicznie upokorzyć” poprzez przyjęcie zaproszenia na spotkanie tzw. Formidable 4 (Francja, Niemcy, Włochy, Hiszpania), czyli (poza Niemcami) ‒ liderów wizji unii transferów, które prezydent Francois Hollande zorganizował w Wersalu, czyli miejscu wyraźnie kojarzącym się z klęską Niemiec. Co istotne, zrobił to pomimo faktu, że to od kanclerz Merkel w dużej mierze będą zależeć szanse jakiegokolwiek proeuropejskiego kandydata w walce o francuską prezydenturę.

Można zatem zaryzykować tezę, że państwa z różnych powodów, w tym głównie tzw. czynnika osobowego, zaczynają zachowywać się nie w pełni racjonalnie, nierzadko wbrew swoim narodowym interesom. A to niezwykle utrudnia konstruowanie polityki zagranicznej – brak znajomości przyszłych ruchów przeciwnika uzależnia nas niemal wyłącznie od politycznej intuicji.

Polak mądry po szkodzie?

Co z tego wszystkiego wynika? Wobec wyzwań związanych zarówno z szukającymi odpowiedniego modus operandi Niemcami, jak i nasilającym się europejskim oraz światowym nieładem Polska dyplomacja musi nauczyć się nowych zasad – elastyczności, zdolności podejmowania zaskakujących (ale przygotowanych…) ruchów, wielowariantowości i bycia gotowym na różny bieg wydarzeń. Wiadomo, że w wielu sytuacjach będzie on od Polski niemal zupełnie niezależny.

Chodzi jednak o to, aby łapać w żagle korzystny wiatr zmian, o ile tylko się on pojawi i zanim nie zniknie. Wymaga to jednak bardzo ścisłej koordynacji polityki zagranicznej, w tym także polityki europejskiej, która w obliczu zmian w UE staje się na powrót domeną tradycyjnie definiowanej polityki zagranicznej.

Rozsądnym, choć niestety bardzo mało realnym rozwiązaniem, byłoby zapewne powierzenie całości działań albo MSZ, albo Kancelarii Prezydenta i ograniczenie do minimum pozainstytucjonalnych elementów strategicznej układanki. Obydwa te ośrodki, wbrew głosom rozlicznych krytyków, mają dziś bowiem realną ocenę potencjału Polski ‒ zarówno w wymiarze europejskim, jak i międzynarodowym.

Jeśli wyciągniemy z czwartkowej bolesnej nauczki choć taką lekcję, poczucie porażki stanie się o wiele bardziej znośne. Zwłaszcza że w europejskim i światowym huraganie o wiele łatwiej będzie o niej zapomnieć.