Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Załęski: Nie potrzebujemy społeczeństwa obywatelskiego

przeczytanie zajmie 11 min

Istnieje krytyczna wobec organizacji pozarządowych narracja, głosząca, iż trzeci sektor to sposób na rozmontowanie państwa opiekuńczego i delegowanie jego zadań poza instytucje publiczne. W przeszłości państwo dysponowało znacznie większymi środkami na realizację zadań, które dziś zostały „przekazane” trzeciemu sektorowi. Społeczeństwo obywatelskie nie jest nam potrzebne, jest to idea zwodnicza i szkodliwa, wypaczająca nasze rozumienie rzeczywistości społecznej. Raczej powinniśmy dążyć do rozwoju dojrzałego, aktywnego, wykształconego społeczeństwa politycznego, świadomego swych interesów oraz możliwości i sposobów ich osiągnięcia. Z dr. Pawłem Stefanem Załęskim, autorem pracy Neoliberalizm i społeczeństwo obywatelskie rozmawiają Karolina Olejak i Piotr Trudnowski.

Co konkretnie chce rozwijać rząd, powołując do życia Narodowe Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego?

Rozwój jest tutaj drugorzędny. Według mnie dotyczy to wyłącznie kwestii uporządkowania wydatków publicznych. To, że akurat sektor organizacji pozarządowych wydał się pod względem finansowym na tyle chaotyczny, że należy coś z tym zrobić, to raczej przypadek. To konsekwencja ogólnej polityki rządu, zmierzającej do uporządkowania finansów publicznych, które zostały mocno nadwyrężone przez poprzednie ekipy rządzące.

Czyli nie chodzi o rozwój społeczeństwa obywatelskiego, tylko o posunięcie  administracyjno-porządkowe?

Tak mi się wydaje, ponieważ projekt rządowy nie reguluje kwestii innych niż państwowe źródła finansowania organizacji pozarządowych. Podmioty w dalszym ciągu będą mogły być finansowane przez osoby prywatne, korporacje, zagraniczne rządy. Wszystkie granty, które dostajemy z Unii Europejskiej, Norwegii, Szwajcarii, nie wchodzą w zakres kompetencji powoływanego Narodowego Centrum.

Wypowiedzi ministra Glińskiego oraz uzasadnienie projektu ustawy mówią o kierunkowym wsparciu przez państwo aktywności obywatelskiej, odnoszącej się do sfery politycznej, np. działalności watchdogów.

Odsetek organizacji, które zajmują się działaniami adwokackimi, lobbystycznymi czy nadzorczymi jest niezwykle niski. Ich praktyczna funkcja sprowadza się do dostarczania informacji politykom. Ale realny wpływ na decyzje polityczne jest minimalny, zwłaszcza w porównaniu z korporacyjnym lobbingiem.

Jednocześnie o samych pomysłach rządu dyskutują głównie think-tanki czy watchdogi, podnosząc zarzuty o niszczeniu i upolitycznianiu społeczeństwa obywatelskiego. Czy takie ujęcie sprawy jest uzasadnione?

Powiedziałbym, że upolitycznianie społeczeństwa obywatelskiego to raczej pozytywne zjawisko. Podstawowym problemem polskiego społeczeństwa obywatelskiego jest bowiem jego programowa depolityzacja. Po 1989 roku apolityczność została wpisana jako jedna z cech kardynalnych rodzącego się sektora NGO, stała się fundamentem ideologii trzeciego sektora. Tymczasem w literaturze poświęconej zjawisku tzw. NGO-izacji mocno podkreśla się pacyfikującą rolę państwowych grantów, które tłumią w działalności organizacji jej potencjalne polityczne cele, stopniowo i niezauważenie uzależniają podmioty od polityki państwa. Odcięcie organizacji od publicznego, demoralizującego finansowania może więc zadziałać jako ozdrowieńczy wstrząs, który sprawi, że zwrócą się one w stronę obywatelskich form finansowania własnej działalności i politycznej aktywności.

Państwo rozleniwia także intelektualnie i koncepcyjnie. W końcu wystarczy tylko dopasować się do kryteriów grantowych – diagnozę problemów i propozycje rozwiązań podsuną nam pod nos urzędnicy.  

To prawda. Jednak główną negatywną konsekwencją przekształcenia organizacji w pełnoetatowy „państwowy NGO” jest jej odcięcie od obywateli i ich perspektywy. Społeczeństwo obywatelskie staje się nieobywatelskie, elitarne, paternalistyczne.

Z Twojej pracy Neoliberalizm i społeczeństwo obywatelskie można wyprowadzić radykalny wniosek: w Polsce nie ma dziś właściwego społeczeństwa obywatelskiego – tego zwróconego w stronę społeczeństwa, nie państwa.

Społeczeństwo obywatelskie istnieje dziś jako ideologia NGO-izacji – dyskurs, mitologizujący i idealizujący organizacje pozarządowe. Samo pojęcie „społeczeństwa obywatelskiego” w obecnym znaczeniu pojawiło się na  Zachodzie pod koniec lat 70., czyli przed powstaniem „Solidarności” i tylko w wąskim środowisku akademickim. Związkowcy z „Solidarności” odwoływali się do koncepcji samorządnej Rzeczypospolitej, a nie społeczeństwa obywatelskiego. W debacie publicznej zagościło ono dopiero po przełomie 1989 roku – i to na skalę globalną.

Mit numer jeden łączy NGO-sy z demokratyzacją. To nieprawda – sektor pozarządowy nigdy nie był odpowiedzialny za wywalczenie demokracji, jej rozwój, czy obronę. To był zawsze efekt procesów politycznych, m.in. masowych ruchów politycznych. Same organizacje nie są ciałami demokratycznymi. Mit numer dwa: organizacje pozarządowe zajmują się pomocą biednym. Tymczasem badania wskazują, że dotyczy to niewielkiego odsetka trzeciego sektora. Mit numer trzeci, odnoszący się już stricte do polskich korzeni NGO: organizacje w Polsce wywodzą się z ruchu „Solidarności”. W krajach postkomunistycznych ponad 40% to organizacje sportowe, co było związane z procesami uwłaszczenia komunistycznej nomenklatury. I to one powinny znaleźć się przede wszystkim na celowniku NCRSO.

Na czym polegała więc różnica pomiędzy wizją „Samorządnej Rzeczpospolitej”, „Solidarności” a społeczeństwem obywatelskim z lat 90.? I czym w modelowym ujęciu powinno być społeczeństwo obywatelskie?

Na polityczności „Solidarności”. Jej projekt polegał na organizacji równoległego społeczeństwa czy wręcz państwa, alternatywnego wobec oficjalnych struktur komunistycznych: przede wszystkim na poziomie zakładów pracy, czyli samorządu, rad pracowniczych, poprzez szczebel lokalnej administracji, po poziom regionalny, wojewódzki.  Było to w gruncie rzeczy powtórzenie idei dziewiętnastowiecznych ruchów robotniczych, które stawiały sobie za cel stworzenie niezależnej sfery produkcyjności robotniczej na przykład przez rozwój spółdzielczości.

W gruncie rzeczy społeczeństwo obywatelskie nie jest nam potrzebne, jest to idea zwodnicza i szkodliwa, wypaczająca nasze rozumienie rzeczywistości społecznej. Raczej powinniśmy dążyć do rozwoju dojrzałego, aktywnego, wykształconego społeczeństwa politycznego, świadomego swych interesów oraz możliwości i sposobów ich osiągnięcia. Społeczeństwo polityczne jest ofiarą dyskursu o społeczeństwie obywatelskim.

Spółdzielczość jest dobrym przykładem, który pozwala przejść do kolejnego problemu językowego, czyli „trzeciego sektora”. Kiedy to pojęcie się pojawiło i co właściwie miało znaczyć? Podstawowa definicja wygląda tak: mamy państwo, rynek i coś jeszcze. Czym jest to ,,coś jeszcze” w języku osób, które uważają się za „trzeci sektor” i oceniają go pozytywnie, a czym jest według Ciebie w praktyce?

Moje badania zaczęły się od tego, że trafiłem na to, w jaki sposób na Zachodzie, jeszcze w latach 70, opisywano dość niespodziewany i gwałtowny rozwój organizacji pozarządowych, czy jak w USA zwykło się je nazywać, organizacji non-profit. Pojawiały się dwie interpretacje. Pierwsza, oficjalna i dominująca, pokazywała, że chodzi tu o niezależną inicjatywę obywatelską i uniezależnienie się od państwa. Druga, krytyczna wobec organizacji pozarządowych, głosiła, iż trzeci sektor to sposób na rozmontowanie państwa opiekuńczego i delegowanie jego zadań poza instytucje publiczne. Ten proces demontażu państwamiał miejsce na Zachodzie od lat 70. W Polsce i innych krajach postsowieckich pojawił się dwie dekady później. W tym kontekście podstawowym zadaniem trzeciego sektora stało się zastępowanie czy też wyręczanie państwa w zadaniach, które dotychczas były domeną instytucji publicznych.

Stawiasz jednak tezę, że społeczeństwo obywatelskie jest hybrydą świata rynkowego i państwowego.

W sposobie działania jak najbardziej. Z zaznaczeniem, że NGO-sy dysponują jednak słabszym finansowaniem niż podmioty rynkowe czy państwo jako takie. W przeszłości państwo dysponowało znacznie większymi środkami na realizację zadań, które dziś zostały „przekazane” trzeciemu sektorowi. Co pokazuje, że trzeci sektor jest w gruncie rzeczy listkiem figowym, który ma zasłonić braki związane z demontażem państwa opiekuńczego. To wszystko z kolei wiąże się z polityką podatkową, z likwidowaniem progresywnych systemów podatkowych, a w Polsce po prostu z wprowadzeniem degresywnego systemu podatkowego.

Także sam podział na trzy sektory: państwo, rynek i społeczeństwo obywatelskie jest iluzoryczny, a granice pomiędzy nimi płynne i nieprzejrzyste. Państwo zawsze miało wpływ na rynek, choćby za pośrednictwem regulacji prawnych, gwarantowania umów, narzędzi interwencjonistycznych. Dzisiaj rynek oddziałuje znów w zasadniczym stopniu na państwo, zwrócenie uwagi na potencjał korporacji transnarodowych jest już truizmem.W tych okolicznościach niezależność trzeciego sektora stoi pod dużym znakiem zapytania. Szczególnie, kiedy jego głównym źródłem finansowania są państwowe granty.

I nie tylko w Polsce?

Na całym świecie, z wyjątkiem USA, gdzie te neoliberalne reformy poszły w najbardziej radykalnym kierunku, podporządkowując trzeci sektor korporacjom. W większości przypadków organizacja stoi przed następującym wyborem: albo finansuje się w sposób rynkowy np. ze sprzedaży jakichś usług, za pomocą tzw. składek, albo za pośrednictwem grantów od rządów swoich albo obcych. W przypadków krajów ubogich finansowanie zagraniczne sięga blisko 90% wszystkich środków.

Być może rozwiązaniem tego dylematu byłoby odcięcie NGO-sów od działalności w rodzaju prowadzenia przytułków dla bezdomnych i oddanie tego typu kompetencji ponownie w ręce państwa. Tym samym – zmuszenie trzeciego sektora do polityzacji swojego charakteru oraz sięgnięcia po obywatelskie samofinansowanie.

Nie chodzi o to, aby bezdomnym stwarzać jakieś warunki przeżycia, tylko żeby zjawisko bezdomności zlikwidować. Organizacje, które zajmują się bezdomnymi, są w szczególnie kłopotliwej sytuacji, bo mamy do czynienia z konfliktem interesów. Podmiot, który żyje z opieki nad bezdomnymi nie prowadzi politycznej walki o to, by bezdomność całkowicie zlikwidować.

Bezdomność to problem polityczny, rzecz, którą powinno w sposób systemowy zająć się państwo, a nie przerzucać odpowiedzialność na trzeci sektor, zdolny wyłącznie do łagodzenia skutków bezdomności, czynienia bezdomności znośną, a nie systemowej likwidacji tego zjawiska.

Zaraz pojawi się jednak oczywisty argument: państwowy urzędnik zrobi to gorzej niż  zapalony społecznik, któremu serce krwawi i nie traktuje tego jako zwykłej pracy od 8 do 16.

To kolejny propagandowy mit. Nie ma żadnych badań, które potwierdzałyby hipotezę, że organizacje pozarządowe są bardziej skuteczne w działaniu niż instytucje państwowe. Można ulec łatwo takiemu złudzeniu tylko dlatego, że państwo po prostu wycofuje się ze swoich obowiązków.

Jednocześnie jednak wiemy, że społecznik zrobi to taniej, bo w końcu w NGO zarabia się mniej, to przecież aktywność pro publico bono. Zresztą z grantu i tak nie da się sfinansowań pełnego etatu.

Wiele organizacji w Polsce permanentnie znajduje się w stanie niedofinansowania, oscylując na granicy finansowej stabilności. Osiągają to głównie poprzez niestabilne formy zatrudnienia, tzw. umowy śmieciowe. NGO-sy nie działają lepiej od instytucji państwowych, lecz państwo zainteresowane jest zlecaniem usług poniżej ich rzeczywistych kosztów i ich stopniowym prywatyzowaniem, czemu służy mechanizm składek pobieranych w coraz większym stopniu za usługi dostarczane przez podmioty zewnętrzne. Trzeci sektor jest koniem trojańskim prywatyzacji usług publicznych.

Jednocześnie w tym kontekście trzeba powiedzieć o jednej fundamentalnej sprawie. Jeżeli organizacje pozarządowe są finansowane z podatków, a mamy degresywny system podatkowy, to znaczy, że ludzie, którzy w nich pracują, żyją z wyzysku klas pracujących. Degresywny system podatkowy oznacza bowiem, że większość podatków pochodzi z kieszeni  pracowników, a nie np. właścicieli nieruchomości, fabryk czy posiadaczy ziemskich. Po 1989 roku w Polsce nie stworzono systemu podatków własnościowych, od nieruchomości, majątku i kapitału. Natomiast mamy niezwykle wysokie podatki od pracy, głównie przez „składki” ZUS. Obciążenia pracy rosły systematycznie przy jednoczesnym zmniejszaniu obciążeń korporacji. Samozadowolenie aktywistów organizacji pozarządowych wynika z ekonomicznej hipokryzji.

Znów wracasz do konieczności „powrotu państwa”.

Państwo nie będzie w stanie zająć się tymi problemami do momentu, kiedy nie zostanie stworzony racjonalny system jego finansowania. Doskonale pokazuje to problem z programem „Rodzina 500 Plus”. Mamy program, który po roku funkcjonowania wyciągnął większość dzieci i młodzieży z ubóstwa. Szacunkowe prognozy mówią nawet o odsetku ponad 90%. Trzeci sektor nigdy by tego nie dokonał. Tymczasem z drugiej strony niezmiennie mierzymy się z problemem dziury budżetowej. Rząd dwoi się i troi, żeby znaleźć jakieś finansowanie na kolejne lata funkcjonowania programu, ale nie chce wprowadzić progresji podatkowej. Bez niej nie ma szans na realizację swych programów.

Mówiąc dosadniej – NGO-sy „pasożytują” na słabości i uległości państwa wobec korporacyjnego lobbingu. WOŚP jest tu paradygmatyczna. Progresywny system podatkowy spowodowałby to, że część z tych organizacji przestałaby mieć rację bytu. Nie musiałyby zajmować się szeregiem problemów, które są tworzone w tej sytuacji podwójnego wyzysku. Z jednej strony mamy wyzysk przez rynek, z drugiej strony – przez państwo, za pomocą degresywnego systemu podatkowego.

Swoją książkę wydaną w 2012 roku kończysz konkluzją, że to właśnie depolityzacja jest powodem kryzysu demokracji. Dzisiaj z pewnością taka teza spotyka się już z większym zrozumieniem niż pięć lat temu.  Jednocześnie twierdzisz jednak, że szukanie nadziei na ozdrowienie demokracji w społeczeństwie obywatelskim jest drogą donikąd. To już może wywołać sprzeciw.

Na potwierdzenie swojej tezy mam statystyki i historię. Organizacje pozarządowe w żadnym kraju nie doprowadziły do demokratyzacji jego ustroju. Po drugie, reżimy autorytarne świetnie sobie radzą z tłumieniem organizacji o charakterze politycznym, nie mówiąc już o NGO-sach. Po trzecie, im mamy więcej organizacji pozarządowych, tym mamy większe problemy z demokracją. Jest to efektem rosnących nierówności społecznych i oligarchizacji władzy państwowej w wyniku degresji podatkowej. To jasno trzeba stwierdzić, że degresywny system podatkowy jest antydemokratyczny. Ja nie znam żadnej organizacji zajmującej się walką o sprawiedliwość podatkową w Polsce. Jest Instytut Globalnej Odpowiedzialności, ale zajmuje się krajami ubogimi.

Tyle że to właśnie organizacje pozarządowe w momencie przechodzenia do autorytaryzmu stają się enklawą działań opozycyjnych.

To nieprawda. Działania opozycyjne rodzą się w ramach ruchów politycznych, a to jest zupełnie inna bajka. Bardzo dobrze było to widać ostatnio w Bułgarii czy na Ukrainie. Masowe ruchy polityczne, które narodziły się w protestach antyrządowych bardzo silnie podkreślały, że to one są prawdziwym społeczeństwem obywatelskim, a nie trzeci sektor, skorumpowany, na garnuszku państwa i międzynarodowych elit. To była zacięta walka dyskursywna. A organizacje pozarządowe pasożytują wizerunkowo na tym, że koncepcję społeczeństwa obywatelskiego utożsamia się zarówno z nimi, jak i z masowymi ruchami politycznymi.

Polskie doświadczenia ostatnich lat pokazują jednak, że możliwe jest przejście od „trzeciosektorowej” aktywności obywatelskiej do politycznej. Najmocniej widać to na przykładzie posłów komitetu Kukiz ’15, założycieli partii Razem, w pewnym stopniu było to też doświadczenie części parlamentarzystów .Nowoczesnej.

To wynika z pewnego braku zagospodarowania. Nie widzieli silnych ruchów społecznych czy politycznych, więc NGO-sy były dla nich enklawą zaangażowania. A jak na początku mówiłem, była to pułapka zaangażowania politycznego. Stąd ich naturalny zwrot w stronę partii politycznych. Organizacje dają też ograniczony zakres awansu zawodowego, więc przejście do partii czy też administracji rządowej jest sposobem rozwoju osobistego. Tu dużą rolę pełnią dość intensywne kontakty organizacji z urzędami państwowymi.

To pewnie też osoby, które znalazły się w warunkach niestabilnego zatrudnienia, a miejsca na twardym rynku ekonomicznym nie znalazły, bo pewnie nawet go nie szukały. Niestabilna praca w trzecim sektorze pozwala na pewien zakres swobody, który daje szansę na większą aktywność polityczną.

Czy większą frustrację?

Też, bo w jakimś stopniu odnoszą się do takich ekonomicznych frustracji. Ale trzeba też wskazać, że o ile niektórzy z tych działaczy faktycznie wywodzą się ze środowisk pozarządowych, to jednak polityczna baza każdej z wymienionych formacji jest zupełnie w innym miejscu.

Jak wyobrażasz sobie budowanie wspólnot społeczeństwa politycznego w oderwaniu od dotychczasowego państwowego finansowania?

Chodzi o zwykłą aktywność polityczną – protesty, petycje, udział w wyborach, znajomość programów politycznych.

Tylko skąd wziąć na nią czas i środki? Czas – bo rozumiem, że na co dzień będziemy normalnie pracować, a politycznie działać po godzinach. Środki, bo dzisiaj partie polityczne mają ograniczenie w postaci finansowania z budżetu państwa. W tych okolicznościach trzeci sektor staje się pewnego rodzaju „finansową bańką”, umożliwiającą podjęcie aktywności o charakterze nie partyjnym, ale politycznym.

To jest właśnie problem mobilizacji. Dzięki temu, że organizacje są w jakiś sposób odcięte od funduszy grantowych, zostają zmuszone do zwrócenia się w stronę oddolnej mobilizacji politycznej i finansowej. Do zbierania funduszy od osób, które są zainteresowane danym problemem i głoszonymi przez nas postulatami.

Ale z drugiej strony, jeżeli konsekwentnie traktować twoje argumenty o degresywnym systemie podatkowym, to czy nie skończyłoby się to po prostu umocnieniem politycznej władzy kapitału?

Wydaje mi się, że właśnie nie. Korporacyjny lobbing radzi sobie świetnie właśnie za pośrednictwem trzeciego sektora i finansowanych przez siebie fundacji. Właśnie w tym momencie mamy umocnienie politycznej władzy kapitału. Natomiast wszystkie ruchy protestu, które zakończyły się jakimkolwiek sukcesem, były związane właśnie z taką społeczną spontanicznością i narastającym odruchem buntu i protestu. Poczucie politycznej i ekonomicznej niewygody jest niezbędne, żeby grupy interesu mogły rozpoznać swoje interesy i dokonały jakieś samoorganizacji. Obecnie istniejący system grantowy w pewien sposób to uniemożliwia, właśnie poprzez odwrócenie uwagi na zupełnie inne problemy.

Ale rzeczywiście, dopóki na transparentach nie zostanie podjęta kwestia sprawiedliwości podatkowej i państwowego wyzysku, mamy bardzo ograniczone możliwości zmiany. Wszelkie wysuwane propozycje redystrybucji np. na rzecz edukacji, nauki, czy kultury nie mają szans na zrealizowanie bez progresji podatkowej.

Czyli im aktywistom politycznym działającym pod płaszczem organizacji obywatelskich będzie gorzej, tym będzie lepiej „dla sprawy”, o którą walczą.

O ile walczą. Organizacje, które zajmują się bezdomnymi pewnie będą miały gorzej. W idealnym scenariuszu, być może przestaną w ogóle funkcjonować, bo straci sens ich istnienie. Organizacje, które zajmują się rozwiązaniem tych samych problemów na drodze politycznej, mogą skończyć ostatecznie w parlamencie. Instytucjonalizacja ruchów masowych w tradycyjny sposób przebiegała w kierunku raczej politycznym, partii politycznych, związków zawodowych. Dzisiaj ewoluują w organizacje pozarządowe, dokonują własnej NGO-izacji. To jest po prostu patologia.