Zbrojenie partyjnego betonu dobije parlamentaryzm
Wedle medialnych doniesień Prawo i Sprawiedliwość rozważa przeprowadzenie cichej rewolucji w ustroju politycznym. Parlamentarzyści, którzy w czasie kadencji zmienią partyjne barwy, mieliby tracić mandat. Propozycja ta w praktyce oznacza ostateczne dobicie polskiego parlamentaryzmu, który w ostatnich latach i tak ma się bardzo kiepsko. Potrzebujemy ruchu w dokładnie odwrotnym kierunku: upodmiotowienia posłów i senatorów.
O sprawie poinformował Dziennik Gazeta Prawna twierdząc, że przy okazji technicznych prac nad nowelizacją Kodeksu Wyborczego „wszystko wskazuje na to, że PiS zajmie się również wprowadzeniem mandatu związanego (imperatywnego)”. Co ma to w praktyce oznaczać? Że posłowie i senatorowie, którzy odejdą lub zostaną wyrzuceni z formacji, z której list zostali wybrani, będą tracić mandat. Jeżeli zachowane zostaną pozostałe dzisiejsze przepisy, to po wprowadzeniu takiej zmiany w przypadku posłów – „niewiernego” deputowanego zastąpi kolejny kandydat z najwyższym poparciem na lokalnej liście, w przypadku senatorów zaś – konieczne będzie przeprowadzanie wyborów uzupełniających.
Partię rządzącą namawiać mają do takiego ruchu konstytucjonaliści. Choć nie znamy szczegółów ewentualnego projektu, to w tekście na rzecz tego rozwiązania argumentują profesorowie Jarosław Szymanek z UW i Bogumił Szmulik z UKSW(obaj są członkami powołanego w marcu przez marszałka Kuchcińskiego zespołu ekspertów ds. problematyki Trybunału Konstytucyjnego). Pozytywnie o tej propozycji wypowiadają się posłowie PiS Jacek Sasin i Grzegorz Schreiber. Przytaczane przez prawników i polityków argumenty łatwo przewidzieć: zmiana partyjnej afiliacji ma być w ich optyce niejako zdradą wyborców, która może doprowadzić wręcz do utraty większości przez wskazaną głosowaniem suwerena większość.
Propozycja oczywiście budzi bardzo poważne wątpliwości natury konstytucyjnej, jednak najistotniejsze wydają się argumenty polityczne. Te zaś każą pomysł na likwidację mandatu wolnego uznać za szkodliwy dla polskiego życia publicznego i wprost zabójczy dla polskiego parlamentaryzmu, który i tak przeżywa poważny kryzys.
Truizmem jest przypomnienie, że o owym kryzysie świadczy fakt, że Sejm i Senat to najgorzej oceniane przez Polaków instytucje publiczne. Rzadziej dostrzeganym problemem jest coraz wyraźniejsza fikcyjność trójpodziału władzy w Polsce. Ta jest zaś owocem przede wszystkim tyranii partyjnej dyscypliny. Publicystyczne przerysowanie mówiące, że w praktyce zamiast 460 posłów w Sejmie mogłoby zasiadać właściwie jedynie kilkoro partyjnych bossów, bo członkowie ich klubów i tak głosują zgodnie z partyjnymi wytycznymi, niestety staje się coraz bliższe opisowi stanu faktycznego.
W znakomitej pracy System zamknięty. Socjologiczna analiza procesu legislacyjnego, podpartej badaniami realizowanymi w poprzedniej kadencji Sejmu i Senatu, dr Agnieszka Dudzińska z Instytutu Spraw Politycznych PAN wykazała, że wielogodzinne debaty w komisjach właściwie nie mają wpływu na przebieg ostatecznych decyzji parlamentarzystów. Spory mają charakter rytualny, gdyż posłowie i senatorowie w praktyce są niewrażliwi na merytoryczną argumentację oponentów, strony społecznej czy interesariuszy. Jedyną istotną dla nich wskazówką jest partyjna „ściąga do głosowania”.
Dudzińska wskazywała, że większość przyjmowanych ustaw i tak pochodzi z rządu, więc ustawodawcza rola Sejmu jest w sytuacji silnego personalnego przenikana się struktur rządowych i parlamentarnych jedynie formalna.
Również w obecnej kadencji – gdy odsetek teoretycznie „poselskich” ustaw istotnie wzrósł – w praktyce są to projekty rządowe, które inicjowane są na ścieżce sejmowej tylko w celu ominięcia obowiązku przeprowadzenia konsultacji publicznych i wymogu opracowania oceny skutków regulacji.
Przedstawiona przez Dudzińską diagnoza każe powiedzieć wprost, że parlament w Polsce zatracił swoją pierwotną funkcję. Istotą parlamentaryzmu jest bowiem cywilizowanie społecznych napięć i stworzenie sformalizowanej przestrzeni do podejmowania istotnych dla narodowej wspólnoty decyzji bez odwoływania się do argumentów siłowych oraz przy zachowaniu możliwie wysokiej reprezentatywności poglądów i interesów obywateli. Już sama etymologia słowa parlament przypomina, że proces ten przebiegać powinien w rozmowie pomiędzy jego członkami i wzajemnym przekonywaniu się. Gdy ta debata staje się rytualną fikcją, trudno zrozumieć po co nam dziś właściwie 560 parlamentarzystów.
W tej sytuacji groźba wypowiedzenia partyjnej dyscypliny przez szeregowych parlamentarzystów jest ich jedynym realnym narzędziem do wpływania na polityczną praktykę własnej formacji.
Nic innego jak utrata większości w Sejmie lub Senacie nie będzie kazało partyjnym kacykom liczyć się z poglądami członków parlamentarnych klubów. Wreszcie – możliwość partyjnej secesji jest ostatnią szansą na zachowanie wierności własnym poglądom i sumieniu, gdy formacja zmierza w niepożądanym przez deputowanego kierunku. Trudno usprawiedliwić pomysł, by wierność ideałom miała być przez system polityczny karana.
„Zamknięcie” parlamentarnego procesu legislacyjnego na impulsy z zewnątrz oraz tyrania partyjnej dyscypliny nie byłyby oczywiście możliwe, gdybyśmy mieli lepiej urządzone formacje polityczne. Tymczasem system finansowania polityki w Polsce, ordynacja wyborcza i ustawa o partiach politycznych tak naprawdę sprzyjają zabetonowaniu polskich partii. Nie ma systemowych impulsów, które kazałyby otwierać ugrupowania na nowych członków, upodmiotowić partyjne doły czy wręcz tworzyć przestrzeń dla realnej inicjatywy szeregowych parlamentarzystów.
Pomysł, by tę wszechwładzę partyjnego kierownictwa nad formacją i jej szeregowymi parlamentarzystami jeszcze wzmocnić to nic innego, jak dodatkowe zbrojenie partyjnego betonu, który Polską rządzi. I zwieńczenie procesu likwidowania przez partie demokracji parlamentarnej, w której przecież deputowany powinien być przedstawicielem narodu, a nie jedynie partyjnym nominatem.
Dla dobra polskiej demokracji, jakości debaty publicznej oraz poprawy poziomu zaufania obywateli do państwa potrzebujemy działań dokładnie odwrotnych od suflowanych dziś przez niektórych konstytucjonalistów Prawu i Sprawiedliwości. By parlamentaryzm znów nabrał sensu, jakość stanowionego prawa była lepsza, a debata wokół procesów legislacyjnych bardziej cywilizowana i otwarta na wpływ obywatelskiego lobbingu, potrzebujemy radykalnego upodmiotowienia posłów.
Po pierwsze, służyć temu powinna poważna i dojrzała debata nad zmianą ordynacji wyborczej. Dobrze zaprojektowana propozycja ordynacji mieszanej do Sejmu – która uwzględniałaby m.in. potrzebę równoległego obniżenia progów wyborczych, premiowania instytucji wewnętrznych prawyborów w partiach oraz zmiany sposobu finansowania partii – zwiększyłaby istotnie możliwości wpływania posła na rzeczywistość polityczną. Przede wszystkim jednak wprowadzając wybór co najmniej części posłów w systemie większościowym przywróciłaby niezrzeszonym w partie i koalicje wyborcze obywatelom bierne prawo wyborcze. Równolegle sprawiłaby, że przynajmniej część parlamentarzystów musiałaby realnie zabiegać o społeczny mandat poparcia w swoim okręgu, a nie jedynie zaufanie partyjnej wierchuszki.
Po drugie, system finansowania polityki powinien uwzględniać nie tylko partie, ale również indywidualnie traktowanych parlamentarzystów. W pierwszej kolejności powinien przestać dyskryminować tych parlamentarzystów, którzy z powodów ideowych zrezygnowali z przynależności do formacji, z których list zostali wybrani. Mało kto ma świadomość, że przy dzisiejszym poziome nadregulacji funkcjonowanie posła niezrzeszonego czy nawet członka niesubsydiowanej formacji jest wyzwaniem karkołomnym. Dla szeregowych, partyjnych posłów to teoretycznie problem drugorzędny, choć dla jakości prawa na pewno szkodliwy. Parlamentarzyści nie muszą wszak czytać ustaw, nad którymi głosują, bo otrzymują ściągi do głosowania.
Przypomnijmy – znów za Agnieszką Dudzińską – że przykładowo w 2012 roku w Sejmie przeprowadzono 1397 głosowań. Oznacza to że posłowie głosowali średnio co 3 minuty i 54 sekundy. W tymże roku wydano 19 761 stron przepisów. Nawet, gdy odliczyć z tego rozporządzenia i inne akty prawne niższego rzędu, to nie sposób uznać, że te niespełna cztery minuty to czas wystarczający, by posłowie świadomie mogli brać udział w głosowaniach. Dla posła niezrzeszonego to wyzwanie nie do przekroczenia.
Wyjściem z tego problemu jest rozwiązanie, by subwencje dla partii uzależnić nie tylko od wyniku wyborczego danej formacji, ale również od liczby skonfederowanych z partią parlamentarzystów.
Gdy parlamentarzysta odchodzi z formacji – partia traci część subwencji, zaś poseł może część środków zagospodarować na merytoryczną pracę na nowej politycznej drodze. W drugim kroku należałoby poszerzyć ten postulat o jego również pozytywny wymiar (pierwsza część propozycji ma bowiem charakter „straszaka” dla partyjnej nomenklatury każącego liczyć się bardziej ze zdaniem indywidualnego posła oraz „koła ratunkowego”, które zapewni mu przetrwanie po ewentualnej secesji). Posłowie powinny otrzymać – w ramach obecnego poziomu finansowania partii – prawo indywidualnego dysponowana częścią środków na prace programowe czy legislacyjne. Tajemnicą poliszynela jest, że dzisiejsze finansowanie biur poselskich wystarcza w praktyce na zatrudnienie technicznych lub partyjnych asystentów oraz pokrycie kosztów wynajmu lokalu i innych administracyjnych wydatków. Na finansowanie indywidualnych inicjatyw merytorycznych posłów zwyczajnie nie starcza pieniędzy, a ich dostęp do wspólnej partyjnej kiesy jest czysto teoretyczny – o ich wydatkowaniu decydują warszawskie partyjne centralne.
Pomysł dalszego uprzedmiatawiania parlamentarzystów to chyba największe polityczne kuriozum, jakie w tej kadencji wyszło z okolic obozu rządzącego. Optymizm każe liczyć, że jeśli pomysł na mandat związany nie jest jedynie dziennikarską kaczką lub próbą popularyzowania nierealnych postulatów przez marginalną grupę niedowartościowanych partyjnych suflerów, to i tak przepadnie z uwagi na brak widocznych szans na zmianę Konstytucji pozwalającej na tę szkodliwą reformę. Realizm każe pamiętać, że akurat zmiany prawa wyborczego to ten element rzeczywistości legislacyjnej, która najbardziej potrzebuje niepartyjnej kontroli konstytucyjnej.
Na samym początku tej kadencji przekonywałem, że w związku z koniecznością stworzenia nowego prawa wyborczego – choćby wobec kompromitacji wyborów samorządowych 2014 roku – obowiązujący dziś Kodeks Wyborczy wymaga poważnego przejrzenia pod kątem jego konstytucyjności, a posłowie nowych sejmowych ugrupowań powinni zwrócić się z wnioskiem w tej sprawie do Trybunału Konstytucyjnego. Dzisiejszy stan sporu wokół TK nie tylko nie daje gwarancji temu, że fatalne zaniechania dotychczasowego polskiego prawa wyborczego nie zostaną naprawione, ale też tworzy przestrzeń ku jego dalszej degeneracji w kontrze do konstytucyjnych norm.
Miejmy nadzieję, że Prawo i Sprawiedliwość w tej sprawie nie posłucha złych suflerów.