Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Polskiego Skype’a nie wpiszemy do ustawy

przeczytanie zajmie 13 min

Na czym polega postkolonialność polskich start-upów? Na bezrefleksyjnym kopiowaniu znaczenia tego pojęcia jeszcze z lat 90. z USA. Tymczasem naszym celem powinna być skalowalność rozumiana nie globalnie, lecz regionalnie. Budujmy siłę polskich firm w Europie Środkowo-Wschodniej, bo to leży w naszym interesie ekonomicznym i politycznym. Innowacyjność dla innowacyjności to słaby pomysł. Odpowiednie strumieniowanie ograniczonych środków to rzecz konieczna, dlatego w pierwszej kolejności będziemy wspierać te start-upy, które podejmą współpracę z przemysłem w sektorach uznawanych przez państwo za priorytetowe. Przykład? Elektryczny transport publiczny. Z Jadwigą Emilewicz, podsekretarzem stanu w Ministerstwie Rozwoju rozmawiają Paweł Grzegorczyk i Piotr Kaszczyszyn.

Czym według Pani są start-upy?

Jeśli dyskutujemy o start-upach na poważnie, to jest to moim zdaniem najczęściej niesformalizowana grupa osób, które kończą studia i są bardzo ciekawe świata, a nie odpowiada im model pracy w korporacji. Chcą rozwijać swoje pomysły, ale nie za bardzo umieją sprzedawać i robić analizę rynku. Nie potrafią przewidzieć, czy ich produkt się sprzeda, ale chcą zaryzykować. Ponieważ mają niestandardowe pomysły, warto im się przyglądać, gdyż niestandardowe pomysły niejednokrotnie okazywały się przełomowe. Dodatkowo pod kątem prawym jest to byt nie do końca sformalizowany, trudny do jednoznacznego zamknięcia w rubryczkach Kodeksu spółek handlowych. Natomiast cała ta hipstersko-kreatywna otoczka, trampki, wytarte podkoszulki, z którą stereotypowo kojarzy się środowisko start-upowe, to tylko estetyka, odgrywająca trzeciorzędną rolę. Tym bardziej że tych „networkingowych” imprez jest tyle, że osoby regularnie się tam pojawiające raczej nie mają czasu na faktyczną działalność biznesową.

Pytanie było powodowane pewną „definicyjną nonszalancją”, którą obserwujemy w debacie publicznej w Polsce. Start-up to start-up, po co drążyć temat? Tymczasem to pojęcie wywodzi się przecież już z lat 90., a słowa mają swoje konkretne znaczenie: „start” odnosiło się do działalności firmy, natomiast „up” do skalowalności.

Na owej skalowalności i jej konsekwencjach dla gospodarki skupia się także Rada ds. Innowacyjności. Dlaczego? Bo start-upy mogą stanowić potencjalne źródło spektakularnego sukcesu eksportowego, z pożytkiem dla naszego bilansu handlowego. Za przykład może posłużyć Wiedźmin, stanowiący 5% całego eksportu Polski do USA.

Z tą skalowalnością polskich start-upów pojawia się problem. Mamy wrażenie, że dokonując prostego przekopiowania tego pojęcia na rodzimy grunt, poszliśmy na łatwiznę, przez co owo „up” nie przystaje do naszej rzeczywistości. Bądźmy poważni, bardzo niewiele polskich start-upów osiągnie globalny sukces. Czy w tych okolicznościach nie należy zredefiniować pojęcia skalowalności na własne potrzeby i skupić się na tym, aby nasze start-upy dokonywały ekspansji na skalę regionalną, na rynki Europy Środkowo-Wschodniej?

Po lekturze biografii Jobsa rzeczywiście łatwo zachłysnąć się perspektywą globalnego sukcesu na wyciągnięcie ręki. Tyle że, tak jak Panowie mówicie, jest to jednak przywilej niewielu. Dlatego jako ministerstwo skupiamy się na sukcesach sprzedażowych innowacyjnych projektów już w skali naszego kraju. Przykładem może być tutaj aplikacja JakDojadę. Działaniem w logice regionalnej będzie choćby przygotowywana przez resort rozwoju, w związku z tegoroczną prezydencją Polski w Grupie Wyszehradzkiej, wielka konferencja start-upowa na skalę Europy Środkowej. Cel jest prosty – pokazać, że to nasz kraj i nasz region może stać się centrum innowacyjnych rozwiązań w gospodarce. To, co stanowi nasz atut to brak mentalnego „obciążenia” rozwiązaniami stosowanymi na Zachodzie już po wojnie. My, ze względu na bagaż komunizmu, mamy pewną „świeżość” spojrzenia. Przykładem może być tutaj sprawa płatności bezgotówkowej, która z powodzeniem była wdrażana w Europie Środkowo-Wschodniej, bo Zachód zbyt mocno był przywiązany do czeków, które w naszym regionie praktycznie nie występowały. Najpierw sukces na skalę Polski, później regionu, wreszcie świata. Wszystko po kolei.

Czyli ciągłe wyczekiwanie i wywoływanie „polskiego Skype’a” jest przejawem naiwności?

Chodzi o to, aby taki potencjalny talent na miarę Skype’a nam nie zginął i mógł swoją działalność rozwijać w naszym kraju. Ale to wyjdzie samo, nie może być celem wpisanym do ustawy. Tak jak mówiłam, że najpierw kraj i region, a później sukces globalny, tak tutaj nie projektujmy od razu wielkiego produktu, lecz skupmy się w pierwszej kolejności na wypracowaniu szeregu mniej spektakularnych, ale niekoniecznie mniej efektywnych i opłacalnych rozwiązań. Transport krwi dronami w miastach? Czy jest to przełom, czy to jest polski Skype? Nie. Natomiast rozwiązuje wiele problemów, od razu widzimy rynek zbytu – w Polsce i w Europie Zachodniej. Warto wspierać takie rozwiązania.

Mit polskiego Skype’a to jedno. Z nim związany jest jeszcze jeden problem – zbyt mocne przywiązanie do stworzenia własnego pomysłu. Tymczasem może bardziej efektywne byłoby skupienie się na innym etapie łańcucha produkcji, czyli procesie wdrażania. Przykładem może być tutaj samochód autonomiczny. Polscy start-upowcy nie muszą wymyślić własnej wersji tego produktu. Zamiast tego niech wypracują i przetestują skuteczny sposób funkcjonowania komunikacji miejskiej w oparciu o samochód autonomiczny, a następnie sprzedają to rozwiązanie za granicą. 

Szukając „złotego pomysłu” na polską gospodarkę rozmawialiśmy w Ministerstwie Rozwoju w gronie osób, które biorą udział w tworzeniu Polskiego Funduszu Rozwojowego. Interesują nas elementy przecięć pomiędzy branżami: rozwiązania wypracowane w jednym obszarze, mogące dotyczyć wielu branż jednocześnie. Kluczowe jest podejście problemowe, nie traktowanie innowacji abstrakcyjnie, jako produktów samych dla siebie. Przykład? Problem smogu w polskich miastach. Jak go rozwiązać? Na przykład za pośrednictwem elektrycznego transportu publicznego. Mamy już firmy produkujące takie pojazdy, mamy zapotrzebowanie ze strony miast. Pojawia się więc rynkowe uzasadnienie takich inwestycji, które z jednej strony mogą dostarczyć naszej gospodarce nowych miejsc pracy, z drugiej pozwalają rozwiązać konkretne problemy cywilizacyjne trapiące nasze metropolie. I oczywiście od razu pojawia się szybka perspektywa ekspansji eksportowej.

Osobnym problemem jest bateria – gdyby przy tej okazji udało się nam wymyślić inną baterię niż litowa, to byłby to sukces znacznie większy niż sukces Skype’a. Jeśli zaś nawet będziemy kupować baterie od LG, to do rozwiązania pozostaje kwestia ładowania. Przykładowo PGE już teraz jest zainteresowana budową stacji do ładowania.

I tutaj pojawia się miejsce dla start-upów, które w takiej optyce problemowej odnajdują się nieraz lepiej niż duże instytuty badawcze. Optymalna byłaby współpraca dużego przemysłu z małymi start-upami. Nie chodzi więc znów o fetyszyzowanie skalowalności i fundowanie start-upom za publiczne pieniądze wizyt w Dolinie Krzemowej i kolejnych akceleratorów przedsiębiorczości. Nas interesuje konkret – polska gospodarka, jej problemy i wyzwania, które start-upy mogą pomóc efektywnie rozwiązać. Nie chodzi o kreatywność samą w sobie, oderwanie od polskich realiów i tworzenie abstrakcyjnej innowacyjności. To, co nas interesuje, to wciągniecie środowisk start-upowych w krwiobieg polskiej gospodarki.

Problemem w tym ujęciu jest jednokierunkowość relacji – rząd narzuca kierunki, start-upy mają sobie wybrać podpunkt a) lub b). Tyle że spora część tych dwudziestoparolatków w trampkach nie będzie wcale zainteresowana tymi konkretnymi dziedzinami, które minister Morawiecki wskaże jako priorytetowe. Brakuje tutaj otwarcia na niestandardowe rozwiązania, które mogą wyjść od samych start-upów.

Kluczem jest słowo priorytetowość. Polska to nie Francja, Anglia, czy Niemcy. Pula środków jest ograniczona, tak więc odpowiednie strumieniowanie jest konieczne. Co oznacza, że owszem duża część środków trafi do konkretnych obszarów wskazanych przez ministerstwo, lecz pozostała pula funduszy będzie „otwarta”. I tutaj otwiera się pole na sprzężenie zwrotne i stworzenie dwukierunkowości na linii rząd-start-upy. Państwo nie ma monopolu na wiedzę i nie jest nieomylne. Jeśli za jakiś czas okaże się, że wskazane przez nas obszary okazały się ślepą uliczką, to inspiracji będziemy szukać także wśród tych „niepriorytetowych” start-upów.

Kolejny problem z polskimi start-upami dotyczy tego, jak definiujemy jego sukces. Czym bowiem w praktyce jest owa skalowalność? Dla firm z USA działaniem na skalę globalną, dla nas sprzedażą własnej firmy dużym graczom zza granicy, czyli najczęściej właśnie gigantom amerykańskim. To zwykły drenaż ubrany w szatki sukcesu na międzynarodową skalę.

I znów wracamy do priorytetów i strumienia finansowania. Największe środki będą przyznawane tym start-upom, które podpiszą odpowiednią umowę z państwem, swoisty „pakiet lojalnościowy” dotyczący rozwoju firmy w Polsce, nie oddania się w ręce wielkich koncernów zagranicznych. Rządowa definicja sukcesu oznacza zbliżenie start-upów do spółek Skarbu Państwa, które, na wzór niemieckiego BASF-u, będą inwestować w start-upy, szukając w nich dostarczycieli rozwiązań, mogących zwiększyć konkurencyjność samych spółek. Podobnie ma się dziać choćby w przypadku szpitali publicznych.

To rozwiązanie przypomina nam mechanizm stosowany obecnie w Izraelu – sprzedajemy określoną innowację stworzoną w kraju zagranicznym inwestorom, ale jednocześnie wymuszamy na nich prowadzenie produkcji tego nowego produktu na miejscu. Powstają nowe wysokopłatne miejsca pracy, pracownicy mają szansę na zdobycie nowej wiedzy.

W przypadku start-upów nasze rozwiązanie nie idzie tak daleko, jak mechanizmy izraelskie. Natomiast przygotowujemy obecnie strategię rządową „Nowa Polityka Strefowa”, poświęconą redefinicji roli, jaką do odegrania w Polsce mają specjalne strefy ekonomiczne.  Ich dotychczasowy model, oparty na prostym tworzeniu nowych miejsc pracy, wyczerpał się, dlatego teraz patrząc na bezpośrednie inwestycje zagraniczne musi wymagać od firm wchodzących na polski rynek określonych działań w sferze B+R – dostaniecie wsparcie w postaci choćby ulg podatkowych, lecz w zamian tworzycie centra badawczo-rozwojowe w Polsce, zatrudniając w nich także polskich pracowników. W ten sposób nasi pracownicy mogą zdobywać bezcenne doświadczenie w dobrze płatnych miejscach pracy. Przykład? Mamy Dolinę Lotniczą, gdzie działa stu pięćdziesięciu kooperantów produkujących wysokiej klasy inżynieryjne półprodukty. Taki „ekosystem”, znów z przestrzenią dla start-upów i ich współpracy z przemysłem, jest czymś naprawdę wartościowym.

Zarzut, który często jest podnoszony w stosunku do start-upów dotyczy zjawiska uspołeczniania kosztów (wsparcie publiczne) i prywatyzacji zysków (sprzedaż start-upa inwestorom zagranicznym).

Rozwiązaniem, które ma przeciwdziałać temu negatywnemu zjawisku będzie tworzony właśnie przez Ministerstwo Rozwoju, Polski Fundusz Rozwoju, na bazie istniejących dziś Polskich Inwestycji Rozwojowych, lecz integrujący jednocześnie szereg instytucji i agencji rządowych, jak Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych (KUKE), Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości (PARP), Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych (PAIiIZ), czy Agencja Rozwoju Przemysłu (ARP). Nowy fundusz, działając przy Banku Gospodarstwa Krajowego, będzie dysponował także dużymi środkami dedykowanymi start-upom. W skład tego „funduszu funduszy” będą wchodziły mniejsze „fundusze portfelowe”, gdzie państwo, czy spółki Skarbu Państwa będą inwestować w start-upy, kupując ich udziały. Tak więc, jeśli spółka się kapitalizuje i sprzedaje swój produkt, część zysków wraca do portfela, czyli do budżetu państwa, który może w ten sposób finansować kolejne start-upy.

Badania wskazują, że największe sukcesy odnoszą ci przedsiębiorcy, którzy wcześniej dwa, trzy razy ponieśli porażkę. W tym kontekście rodzi się pytanie o pożądaną rolę państwa. Czy ono też, pieniędzmi publicznymi, ma być gotowe na porażki start-upów, w które inwestuje, czy w tych okolicznościach powinno skupić się raczej na zapewnieniu firmom dobrych warunków prawnych i infrastrukturalnych, aby ich właściciele mogli jak najszybciej podnosić się po upadkach?

Nie lubię słuchać o tym, że pieniędzy jest w Polsce mało. Pieniądze nie są największym problemem. Kluczem do sukcesu jest kompetencja zarządzających. W Polsce niestety nie mamy kultury porażki. Między innymi tym się różnimy od Stanów Zjednoczonych. Tam ktoś, kto poniósł porażkę opowiada o niej, dzięki czemu edukuje siebie i innych. U nas ktoś, kto poniesie porażkę jest społecznym looserem. Praca, jaką mamy do wykonania jako społeczeństwo, praca przy zmianie mentalności będzie naprawdę dużym wyzwaniem.

Jednocześnie owa konieczność pogodzenia się z porażkami biznesowymi jest wpisana w dokumenty rządowe, w tzw. politykę drugiej szansy, czyli politykę dedykowaną, funduszową i konsultacyjną dla tych, którzy ponieśli porażkę. Nie tylko start-upom, lecz także klasycznym firmom z sektora MŚP. Skoro ci, którzy ponieśli porażkę, odnoszą później sukcesy, to nie możemy bać się zapraszać ich także do gremiów zarządzających wskazanymi wcześniej funduszami portfelowymi. I nie chodzi tutaj wyłącznie o Polaków, lecz także ekspertów i praktyków z zagranicy.

A co z kwestiami prawnymi?

Przygotowujemy obecnie dwa rozwiązania. Po pierwsze, tzw. uproszczona spółka. Jej kapitał założycielski wynosiłby 1 zł. Regulowane byłyby również kwestie relacji inwestorskich i właścicielskich tak, aby chronić prawa jednych i drugich. Często zdarzają się bowiem oszustwa, w wyniku których rzeczywisty wynalazca zostaje z niczym. Zatem taka spółka ma być prostą formą prawną, chroniąc jednocześnie pomysłodawcę całego biznesu, który często nie ma kompetencji i doświadczenia, aby obronić się przed podstępnymi działaniami inwestora. Po drugie, nowelizacja ustawy o wspieraniu innowacyjności, tworząca system ulg podatkowych, zachęcających do inwestowania w innowacje – zarówno personalnie, jak i poprzez inwestycje w spółkę, np. na działalność badawczo-rozwojową, czy zakup rozwiązań z zakresu IP (intelectual property). Chcemy stymulować jak to tylko możliwe proces, w którym ci, którzy mają pieniądze, inwestują je w Polsce nie tylko w nieruchomości, ale także w coś, co jest bardziej ryzykowne.

Z tą ryzykownością również mamy problem. W Polsce praktycznie nie istnieją prywatne fundusze venture capital; prywatni przedsiębiorcy, anioły biznesu, to ledwie 7% finansowania start-upów. Jak zmienić ten negatywny stan rzeczy?

Pod parasolem Polskiego Funduszu Rozwojowego powstanie Fundusz Wysokiego Ryzyka, dysponujący znacznymi środkami na finansowanie takich ryzykownych przedsięwzięć. Fundusz ten będzie funkcjonował analogicznie do przedstawionych wcześniej funduszy portfelowych, dostarczając  ten sposób, przez bezpośredni udział państwa, poczucie bezpieczeństwa i stabilności prywatnym przedsiębiorcom.

Czyli państwo zastępuje w tym prywatne podmioty. A dlaczego dotychczas przedsiębiorcy nie chcieli zakładać takich funduszy? Mieli za mało środków? A może uważają, że po prostu nie warto?

W Polsce często podnosi się argument braku kapitału własnego, który mógłby zostać wykorzystany do dalszych inwestycji. Oczywiście, że w porównaniu do krajów Zachodu jest go mniej, co nie oznacza, że nie są to wciąż znaczne sumy. I o aktywizacji tych środków, dzisiaj zdeponowanych na kontach przedsiębiorców, mówił już wielokrotnie minister Morawiecki. Zmiana, jaka musi w tym zakresie zajść to kwestia przełomu mentalnego i kulturowego. Takiego sektora dotychczas w Polsce nie było, dziś wciąż raczkuje, tak więc wszyscy musimy się go nauczyć – i my jako administracja, i przedsiębiorcy.

Drugim po kapitale własnym największym źródłem finansowania start-upów są środki unijne – 23%. Warto jednak spojrzeć poza perspektywę roku 2020, kiedy staniemy się już płatnikiem netto w UE i środki z Brukseli ulegną znacznemu zmniejszeniu. Czym zastąpić te 23%? A może przewrotnie powinniśmy się cieszyć? Bo patrząc co nieraz było przedstawiane jako innowacje, to już lepiej tych pieniędzy po prostu nie marnotrawić.

Zmiana zaczyna się od języka. Dlatego uparcie pod kątem obecnej Perspektywy Finansowej mówię nie o wydawaniu środków z UE, tylko ich inwestowaniu. Trudno bowiem poważnie traktować innowacyjne magazyny czy tym podobne „kwiatki”. Przykładem takiej inwestycji poza horyzont 2020 r. może być właśnie wspomniany wcześniej publiczny transport elektryczny czy tworzony Fundusz Wysokiego Ryzyka. Kluczem więc jest znów umiejętne zdiagnozowanie problemów i obszarów gospodarki, które wymagają punktowego działania. I wówczas możemy też pod tym kątem „programować” pozyskiwane fundusze.

Mówiąc o horyzoncie powyżej 2020 r. pamiętajmy też o jednym – struktury gospodarki nie zmienia się w kilka lat. Środki publiczne w Polsce zawsze będą odgrywały w gospodarce większą rolę niż na przykład w Szwajcarii. Największym zamawiającym w Polsce jest Skarb Państwa poprzez zamówienia publiczne. W Szwajcarii jest to zaledwie 1/3. Tam na badania i rozwój wydaje się blisko 4% PKB, z czego 2/3 płynie z sektora prywatnego. My dzisiaj nie wiemy nawet ile firmy realnie wydają na B+R. Nowelizowana ustawa o innowacyjności, za pośrednictwem rubryczki „odliczenia podatkowe na innowacje”, ma nam dopiero dostarczyć narzędzi statystycznych (GUS taki danych dziś nie agreguje), aby móc w ogóle dysponować potrzebnymi informacjami na ten temat. To będzie więc długi, wieloetapowy proces. Musimy być cierpliwi, bo tak działa gospodarka.

Tak jak mamy problem z prostym kopiowaniem pojęcia start-upu, tak samo dyskusje jest nieraz nasze rozumienie tego, co innowacyjne.

Instytuty badawcze, którymi się zajmuję w ramach obowiązków ministerialnych, a jest ich 48, to potężna infrastruktura w skali państwa. Kilometry kwadratowe laboratoriów, korytarzy etc. Rodzi się więc pytanie, gdzie te wszystkie innowacyjne rozwiązania dostarczane przez te placówki? Dlaczego jest ich tak mało? Praprzyczyną tego stanu rzeczy może być model rozwoju, jaki przyjęliśmy w trakcie transformacji ustrojowej. Niektóre kierunki zmian były oczywiście zasadne, inne kontrtrendowe. Wówczas globalna gospodarka konsolidowała się infrastrukturalnie, aby efektywnie konkurować. W Polsce postawiono natomiast na model z lat 70., zakładający sytuację, gdzie każda branża, a nawet wielki pojedynczy zakład pracy ma swój własny instytut badawczy. Tak też to działało w przybliżeniu przed 1989 r. Tyle że w trakcie przemian ustrojowych nie tylko nie poszliśmy w stronę konsolidacji zaplecza badawczego, lecz dodatkowo rozbito połączenia na linii instytuty badawcze-przemysł. Dziś więc mamy sytuację, gdzie każdy instytut bada różne rzeczy, ale „Panu Bogu w okno”. Najpierw tworzy rozwiązanie, później zaczyna dopiero „chodzić z czapką po rynku”, a nuż ktoś efektem ich pracy będzie zainteresowany. Dzisiaj na nowo musimy zbudować relację na linii przemysł-instytuty badawcze, wcześniej dokonując oczywiście niezbędnego audytu i konsolidacji tych podmiotów. Finlandia po wojnie zaczynały z 46 instytutami badawczymi, dziś zostało im ich cztery. W Polsce też takie łączenie jest możliwe, choćby w dziedzinie chemii czy inżynierii materiałowej.

Z tym gonieniem Zachodu, jest jak z gonieniem króliczka – nigdy się nie skończy. My w jakimś obszarze doszlusujemy, Zachód znów odjedzie na kilka długości. Czy w tych okolicznościach nie należy skupić się raczej na poszukiwani takich obszarów, gdzie możliwe będzie przeskoczenie tego „etapu zapóźnienia”, osiągnięcie „efektu pierwszego” i zbudowanie przewagi komparatywnej?

O tym powiedziałam w kontekście płatności bezgotówkowej, podobnie można czytać propozycję transportu elektrycznego czy transportu krwi dronami. Inną płaszczyzną „przeskakiwania etapu” jest dywersyfikacja geograficzna naszych działań – nie możemy wszystkich naszych wysiłków koncentrować na Zachodzie. Obecnie Polska szuka już możliwości inwestycji w krajach Dalekiego Wschodu.

Trudnością, która nieraz się podnosi w debacie publicznej jest współpraca na linii nauka-start-upy. Myśli Pani, że pierwsi będą naukowcy, którzy zaczną zakładać start-upy, czy start-upowcy zaczną efektywnie współpracować z naukowcami?

To pytanie z gatunku „jajko czy kura”. Myślę, że pierwsza nastąpi zmiana polskiego uniwersytetu. Jakość programów nauczania, „papierologia”, rubryczki, które wypełniają naukowcy, zamiast zajmować się realną pracą dydaktyczną i badawczą. Bez głębokim reform na uniwersytecie polepszenie współpracy na linii nauka-start-upy będzie zadaniem trudnym. Nowa ustawa o szkolnictwie wyższym na pomóc stworzyć efektywne warunki tej współpracy.

Innym wyzwaniem jest sektor B+R, który w Polsce kuleje. Czy przedsiębiorcy nie inwestują w badania i rozwój, bo nie dysponują odpowiednimi środkami, czy chodzi raczej znów o zmianę mentalnością?

Jest poziom tysiąca polskich firm, które obracają takimi środkami i osiągają takie dochody, że na pewno byłoby je stać na inwestowanie w B+R. To się zaczyna dziać, ale powoli. I tutaj w grę rzeczywiście wchodzi zmiana kulturowa.

Na niższym poziomie jest to problem braku wystarczających środków. I w tym miejscu wchodzi państwo, za pośrednictwem tzw. bonów na innowacje, dostępnych w Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, jak i w programach regionalnych. To one mają skłonić małych przedsiębiorców, aby wydali te stosunkowo niewielkie środki: 50 do 100 tys. zł na usługę z gatunku B+R. Przy roztropnej, prostej ścieżce, takiej, która umożliwi przedsiębiorcy aplikację bez zatrudniania kogoś, kto to zrobi za niego, będzie to miało szansę na sukces. Firma meblarska mogłaby wynająć kogoś, kto zaprojektuje nowe krzesło, a inna firma mogłaby wynająć kogoś z politechniki, kto powie jej, jak zrobić lepszą uszczelkę. Wydaje się, że te środki powinny ten proces odblokować. Dlaczego to jest trudne? Do tej pory finansowaliśmy zakup oprogramowania, wózka widłowego – to było proste. Przedsiębiorca dostawał środki, kupował prosty, materialny produkt i po sprawie. Teraz dostaje się środki, które komuś trzeba przekazać. Musi być wykonana duża praca edukacyjna, która mogłaby przekonać ludzi, że małe innowacje mogą się wydarzyć w każdym sektorze.

W rankingu 20 miast otwartych na start-upy nie ma żadnego polskiego miasta, a wydaje się, że Warszawa i Kraków mogłyby pretendować do wskoczenia do tej dwudziestki. Jak budować polski ekosystem start-upów?

Po pierwsze, ułatwienia prawne przy zakładaniu start-upu, o czym mówiliśmy wcześniej. Po drugie, otwarcie się na osoby zza granicy, Białorusi, Ukrainy, czy Kazachstanu. Temu służyć ma przygotowywany właśnie projekt tzw. wizy start-upowej. Po trzecie, wątek kulturowo-proceduralny. W Dolinie Krzemowej, kiedy chcemy podpisać umowę jako twórca jakiegoś rozwiązania z funduszem Venture, to od razu dostajemy cztery wzory umów. W Polsce słyszymy, że negocjacje przy umowach trwają nieraz rok. To nie jest kultura start-upowa. Jako ministerstwo przygotowujemy obecnie analogiczne rozwiązania, wprowadzające wzory umów, proste i przejrzyste prawo. Kultura to nie musi być koniecznie najnowszy model MacBooka.

Rozmawiali Paweł Grzegorczyk i Piotr Kaszczyszyn