Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Jacek Sokołowski  25 lutego 2016

Trzy opowieści o Lechu Wałęsie

Jacek Sokołowski  25 lutego 2016
przeczytanie zajmie 6 min

„There are two sides to every story” – głosi angielskie porzekadło, podkreślające dopuszczalność odmiennych spojrzeń na to samo zjawisko. W tym tekście nie chodzi  jednak o „strony” jako punkty widzenia, lecz o to, że historia Lecha Wałęsy i jego życiowych wyborów rozgrywa się na dwóch odrębnych płaszczyznach, podlegających różnym regułom argumentacji. W dyskursie publicznym obie te płaszczyzny są notorycznie mieszane, co jest zresztą zrozumiałe, gdyż właśnie tam, na ich przecięciu tworzy się płaszczyzna trzecia: sfera narracji symbolicznej. Aby ją jednak zrozumieć, należy spojrzeć najpierw uważnie na dwie pierwsze.

Czyny człowieka jako takie podlegają ocenom innych ludzi. To płaszczyzna społecznych interakcji, która dotyczy nas wszystkich, a rządzi nią etyka i częściowo prawo – ale również nasze indywidualne uczucia. Nadrzędną normę wyznacza tu (przynajmniej w naszej kulturze) imperatyw kategoryczny Kanta, ale jest w niej też miejsce na odruchy emocjonalne – od pogardy do miłosierdzia. I dlatego ta sfera podlega silnej relatywizacji moralnej oraz uwzględnia element subiektywny (np. argument „nie byłeś w tej sytuacji, nie masz prawa oceniać”), co w aspekcie prawnym znajduje wyraz chociażby w pojęciu „okoliczności łagodzących” a aspekcie reguł społecznych w takich zasadach jak de mortuis aut bene aut nihil. Oceniamy innych w świetle pewnego kodu etycznego, przyjętego przez wspólnotę, w której ta ocena jest dokonywana, pamiętając zarazem, że i my analogicznym ocenom podlegamy. Argumenty za taką czy inną oceną danego czynu rozgrywają się więc w obrębie rozumowania określanego przez prawników jako subsumpcja – zakwalifikowanie danego zachowania jako naruszenie wzorca postępowania wynikającego z normy (obojętne, czy prawnej, czy społecznej). Efektem końcowym jest pochwała lub potępienie. Tak oceniamy ludzi.

Czymś zupełnie innym jest ocena zachowań składających się na wydarzenia tworzące historię zbiorowości. Jej przedmiotem również są  ludzkie działania, ale traktowane inaczej: jako łańcuch przyczyn i skutków. To płaszczyzna analizy historycznej, stawiającej sobie za cel nie tyle ustalenie faktów, co wskazanie związków pomiędzy nimi. Oczywiście trzeba najpierw te fakty znać, ale istotą pracy historyka nie jest samo ich poznanie, lecz zrozumienie jak jedne wpływały na drugie. Bez wyjaśnienia związków przyczynowo-skutkowych, historia będzie tylko nudnym zbiorem dat. Przedmiot oceny jest więc ten sam co na płaszczyźnie pierwszej (ludzkie działania), ale kryteria tej oceny są zupełnie inne: w pracy historyka chodzi po pierwsze, o krytyczną ocenę źródeł, na podstawie których ustalane są fakty, a następnie o ustalenie wpływu tych faktów na inne zdarzenia. Historyk, przynajmniej dopóki działa w ramach warsztatu naukowego, nie dokonuje ocen moralnych; tak jak biolog badając, czy dana bakteria wywołuje chorobę, nie orzeka że jest ona „dobra” lub „zła”.

Fakt współpracy Lecha Wałęsy ze Służba Bezpieczeństwa PRL z jednej strony podlega więc ocenie etycznej. Z drugiej, może mieć znaczenie dla zrozumienia najnowszej historii Polski.

Czy rzeczywiście okaże się tak ważny – to nie jest przesądzone. Przy czym najistotniejszy jest tu nie sam sześcioletni „epizod”, lecz ustalenie, jaki wpływ miał on na działania Wałęsy w latach późniejszych, to znaczy na ile Wałęsa kierował się w swoich działaniach chęcią ukrycia tego epizodu, lub też – na ile inne osoby, czy ośrodki mogły wpływać na jego działania. Innymi słowy, przed historiografią staje pytanie, czy zmienia się postrzeganie roli Wałęsy w rewolucji „Solidarności” oraz jakie znaczenie dla kształtu jego prezydentury miało istnienie „archiwum Kiszczaka”. Wnioski mogą okazać się dalekie od rewolucyjnych – póki co, większość historyków jest zgodna co do tego, że Wałęsa stojąc na czele „Solidarności” działał samodzielnie (i zdecydowanie wbrew interesom komunistów).

Mogą też okazać się przewrotne, że przypomnę zaproponowaną już w 2008 r przez Rafała Ziemkiewicza interpretację wydarzeń z l. 1980-81, w której fakt wcześniejszej współpracy Wałęsy z bezpieką uważa on za kluczowy dla powodzenia solidarnościowej rewolucji oraz finalnej klęski operacji stanu wojennego (ze względu na złudzenie władzy komunistycznej, że jest w stanie Wałęsę kontrolować, które dawało mu umiejętnie przez niego wykorzystane pole manewru).

Ocena moralna faktu współpracy z SB jest więc czymś różnym od oceny historycznego znaczenia tego zachowania. Połączenie tych rozumowań może prowadzić do wniosku pozornie paradoksalnego: że donosiciel może odegrać pozytywną rolę w historii. Dla historyka to nic nowego i w ogóle żaden problem, dopóki rzecz dotyczy postaci nie budzących społecznych emocji. Ale oba te poziomy – oceny moralnej i analizy historycznej splatają się nierozdzielnie na płaszczyźnie trzeciej – narracji symbolicznej, kreującej mity. Dzieje się tak, gdyż postać historyczna która staje się symbolem, ma reprezentować zbiorowość. Pełnienie tej funkcji możliwe jest wówczas, gdy jednostki, które się na tę zbiorowość składają mogą utożsamić się z postacią-symbolem, rozpoznać w niej siebie, a jeszcze lepiej – zobaczyć siebie takimi, jakimi pragnęli by być. Aby móc pełnić tę rolę, postać-symbol musi być „czysta”, jej działania muszą być moralnie bez zarzutu; w ostateczności jej słabości moralne muszą dać się usprawiedliwić miarą osiągnięć.

Pozornie, dramat Wałęsy polega więc na tym, że ukrył kompromitujące fakty ze swego życia, które obecnie – po ich gwałtownym wyjściu na jaw – degradują symboliczną rangę jego postaci. Tak z grubsza wydają się rozumieć sytuację obrońcy Wałęsy, których linia argumentacji polega głównie na bagatelizowaniu faktu współpracy oraz podkreślaniu zasług w obaleniu komunizmu. Sądzę, że obrona ta da efekt odwrotny, to jest raczej skompromituje obrońców, niż pomoże Wałęsie. Spór o symbole, który toczy się obecnie jest bowiem dużo bardziej złożony.

Wałęsa wcale nie jest – jak chcieliby w to wierzyć jego obrońcy – uniwersalnym symbolem „polskiej rewolucji” a „polska rewolucja” nie jest spójnym mitem. Mit
Solidarności” i jej zwycięstwa nad komunizmem runął bowiem już w czasie „wojny na górze”, zaś mit Wałęsy jako przywódcy zniszczył on sam podczas swojej prezydentury. Nic nie unaocznia tego lepiej, niż jego wynik w wyborach prezydenckich w roku 2000: 178 590 tysięcy głosów czyli 1,01%. Uzyskał wtedy mniej głosów niż Janusz Korwin-Mikke i Andrzej Lepper. Prawda jest taka, że po doświadczeniach lat 90., kiedy to Wałęsa walczył kolejno z postsolidarnościową „prawicą” (obalenie rządu Olszewskiego), postsolidarnościową „lewicą” (obalenie rządu Suchockiej, w którym miał niebagatelny udział) i wreszcie postkomunistami (afera „Olina”), u progu XXI w. nie było już w polityce nikogo, kto chciałby mieć z nim cokolwiek wspólnego. W mediach również.

Wałęsa powrócił jako postać publiczna dopiero w czasach pierwszego rządu Donalda Tuska, który (wraz ze wspierającymi go mediami) postanowił wykorzystać go do nowej polityki symbolicznej. I w pewnym sensie wykreował go na nowo, w ramach narracji, w której polska transformacja była sukcesem, a jej spadkobiercą i kontynuatorem miała stać się Platforma Obywatelska.

W tej wersji historii, Wałęsa został obsadzony w roli, której niezwykle pragnął – genialnego przywódcy, który stojąc na czele ruchu społecznego „sam obalił komunizm”. Po obaleniu zaś komunizmu i pewnych trudnościach (okres lat dziewięćdziesiątych był w tej „mitologii PO” raczej pomijany) oraz złowrogim interludium IV RP (mocno z kolei eksponowanym) nastały rządy Donalda Tuska i Polska rozkwitła. Tak to w skrócie miało wyglądać.

Tylko, że ta narracja nie była żadną uniwersalną polską mitologią. Była mitologią III RP, tych którzy się z nią utożsamiali i uważali za jej beneficjentów. Czyli głównie dla ok. 5-6 milionów wyborców Platformy Obywatelskiej. Czy dla zwolenników PSL i SLD również – trudno powiedzieć, ale wątpię, zwłaszcza że wyborcy SLD w ostatnich 8 lat ograniczali się coraz bardziej do elektoratu sentymentalnego, dla którego pozytywnym mitem był raczej PRL, niż cokolwiek innego. Nie podaję tych liczb po to by zdezawuować Wałęsę czy jego mitologię, tylko by pokazać, że jej znaczenie było inne, niż zakładają to ci, którzy dzisiaj Wałęsy bronią. Była ona po prostu elementem kodu komunikacyjnego Platformy z wyborcami. I jako taka, rywalizowała z konkurencyjną interpretacją historii, lansowaną przez Prawo i Sprawiedliwość. A w myśl tej ostatniej, transformacja była oszustwem i „ukradzioną rewolucją” zaś Wałęsa był symbolizującym spisek elit antybohaterem (a Platforma jako „wielki oszust” – spadkobiercą tej tradycji). Obie były na swój sposób spójne, ale obie zawierały też pewne luki. W przypadku mitologii III RP (w której sukces tej ostatniej miał być pochodną sukcesu „Solidarności”, symbolizowanego przez Wałęsę) problemem byli inni historyczni przywódcy walki z komunizmem, którzy, tak się jakoś składało, nie uważali za sukces ani transformacji, ani rządów Tuska. Historyczną rolę ludzi takich jak Gwiazda, Wyszkowski i Walentynowicz trzeba więc było pominąć lub umniejszyć, czego skutkiem ubocznym było dodatkowe pompowanie wielkości Wałęsy. Z kolei po stronie „mitologii IV RP” problemem było znalezienie przekonującego – symbolicznego właśnie! – argumentu, na rzecz tezy, że transformacja była celowym oszustwem, spiskiem, a nie po prostu chaosem i przypadkowością, z których trudno cokolwiek zrozumieć. Teza o agenturalności Wałęsy pasowała, ale dopóki oparta była na poszlakach i wywodzie naukowym, dopóty siła jej symbolicznego rażenia była mocno ograniczona.

Ujawnienie teczek niszczy Wałęsę jako symbol, ponieważ przestaje on być postacią, z którą przeciętny człowiek chciałby się utożsamiać. To jest ta trzecia płaszczyzna historii Lecha Wałęsy i będzie ona rodzić poważne skutki polityczne. Jednak bezpośrednią konsekwencją kompromitacji Wałęsy nie jest podważenie mitu „Solidarności” jako takiego, lecz mitu założycielskiego III RP – bo to do rangi takiego mitu Wałęsa został sprowadzony w minionej dekadzie. Kiedy zaś pomyślimy o III RP nie jako o państwie, instytucjach i procedurach, lecz jako o konstrukcie myślowym, o pewnej wizji Polski, to widzimy że największym problemem tego tworu była ograniczona wiarygodność. III RP jako narracja nigdy nie została zaakceptowana przez wszystkich jej mieszkańców. Otwarcie teczek Kiszczaka uderza w tę wiarygodność jeszcze bardziej.

Teza o spisku elit zostaje bowiem przypieczętowana, tym, czego poszukuje detektyw w każdym klasycznym kryminale – motywem. W dodatku brudnym. „Dogadali się z komuną, bo miała na nich haki” – to będzie jak sądzę dominująca w społecznym odbiorze wersja wydarzeń z lat 1989-90.

Oznacza to zasadniczy problem dla formacji politycznych, które oparły swoją tożsamość na afirmacji III RP. Największy oczywiście dla PO, która swoją utratę wiarygodności, trwającą od jesieni 2014 r. może teraz przypieczętować beznadziejną obroną zdegradowanego symbolu. Ale również dla PiS, które skonfrontowane zostaje z faktem, że dysponuje mitologią niemal wyłącznie negatywną. To za mało, by zachować na dłuższą metę siłę przyciągania.