Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Adam Folek  23 czerwca 2015

Książka w wersji instant

Adam Folek  23 czerwca 2015
przeczytanie zajmie 5 min

Współczesny kapitalizm nieustannie przyśpiesza, czego najbardziej wymownym symbolem są miliony giełdowych transakcji przeprowadzanych w milisekundy. Jednocześnie jest to kapitalizm natychmiastowej gratyfikacji, w którym produkty wciąż i wciąż zastępujemy ich nowszymi wersjami. Gdzie w tym wszystkim jest książka? Takie tytuły jak Zniszcz ten dziennik głębią i trwałością przypominają książkowy odpowiednik Snapchata – ma być szybko i przyjemnie. Sześć sekund i „książkowe selfie” znika.

Książka umarła i myśmy ją zabili – sentencja trawestująca słynne hasło Friedricha Nietzschego najtrafniej opisuje aktualną sytuację literatury i czytelnictwa. Co ciekawe, w czasach walki o czytelnictwo, a także różnorodnie realizowanych, wyraźnie fetyszystowskich akcji społecznych wciąż powtarzamy sobie oklepany truizm: Trzeba czytać książki!

Od dłuższego czasu nie mogę się nadziwić, przeglądając najpopularniejsze książki w dużych sieciach księgarskich. Na czołowych pozycjach znajdują się zaiste egzotyczne tytuły. Wśród nich m.in. „Zniszcz ten dziennik” (ostatnio także w wersji kieszonkowej, z dopiskiem „wszędzie”), „Książka pod tytułem” lub „Zeszyt do bazgrania”. Wypełnione są one różnymi poleceniami, które powinien wykonać czytelnik, np. zamrozić jedną ze stron lub wpisać siebie jako autora książki, którą następnie zacznie zapełniać treścią. To samorozwojowe i wyzwalające kreatywność pozycje – przynajmniej według zapewnień marketingowców) – co do których jasne jest tylko jedno: z książkami nie mają nic wspólnego.

Szerszy kontekst jest nie bez znaczenia, zwłaszcza w naszym kraju. Okresowo, z dużą troską czytająca część narodu pochyla się nad kolejnymi wynikami badań czytelnictwa i szuka sposobów na to, by rodacy zaczęli więcej czytać. Potrzeba poprawienia statystyk obiega wszystkie media, by po chwili utonąć pod powierzchnią nieubłaganego strumienia nowych wiadomości. Problem oczywiście nie znika.

Na zwiększeniu odsetka czytelnictwa skorzystać mają podobno wszyscy – wydawnictwa, autorzy, księgarnie. Także gospodarka i rynek pracy (o, zgrozo!) mają być beneficjentami masowego czytelnictwa. Nerwowo poszukiwane są zatem efektywne rozwiązania: ustawy czy stosowne kampanie społeczne. Zupełnie jakbyśmy zapomnieli, że np. usilnie zachęcamy (a właściwie to zmuszamy) młodzież do lektury przez 12 lat nauki w szkole, później także przez kolejnych 5 lat studiów. Jeżeli ktoś potem nie czyta, to 30-sekundowy spot na Youtube z popularnym celebrytą naprawdę niewiele zmieni. Rzecz w tym, że po jego obejrzeniu przeskoczy na kolejne spoty i zapomni.

Opętała nas prawdziwa książkowa psychoza. Nakładem wydawnictwa „Znak” ukazał się kolejny produkt – Zeszyt do bazgrania dla tych, którzy nudzą się w pracy. W spocie promocyjnym dowiaduję się, iż pozycja ta daje możliwość zrobienia kilku plam akwarelą, pokolorowania obrazka, ewentualnie podarcia kartki przypominającej fakturę VAT. Nieprzypadkowo w reklamie występuje aktor upozorowany na przeciętnego pracownika korporacji na stanowisku Junior Brand Manager.

Oto adresat tej pozycji. W trakcie wykonywania rutynowych czynności służbowych będzie mógł zredukować silny poziom stresu lub dać upust emocjom, oddając się rozrywce, którą z pewnością pamięta z dzieciństwa. W tym momencie następuje indywidualizacja i upupianie problemów, które wynikają z alienującej, nieproduktywnej pracy lub napiętych relacji międzyludzkich panujących w korporacjach. Przenosi to odpowiedzialność z pewnej logiki, wedle której ludzie muszą działać, na jednostkę. Ma miejsce próba optymalizacji systemu przy pomocy „książek”.

Małe dzieci nie potrafią jeszcze czytać. Rysując, bawiąc się kolorowankami czy farbkami, uczą się obserwacji otaczającego świata i wyrażania go ze swej młodej, lecz dynamicznie nabierającej doświadczeń perspektywy. Rozwija się przy tym ich inteligencja czy zdolności manualne. Nauka czytania i pisania przychodzi później. Wprowadza to dzieci, przede wszystkim, do świata kultury. Parafrazując Henryka Elzenberga, który mówił o edukacji klasycznej – dajemy kulturę człowiekowi, ale i dajemy kulturze człowieka. Współczesny nam człowiek zapomina o czytaniu jako o uczestnictwie w kulturze, czymś daleko większym aniżeli konsumpcja. I nie chodzi o to, że nie umie, bo go nie nauczono w szkole, ale właśnie nie potrafi: nie jest w stanie się skupić, nie ma czasu nawet na chwilę oderwać się od mozaiki bodźców atakujących go zewsząd, od strumienia powiadomień wylewających się z posiadanych gadżetów.

Pomiędzy stresującą pracę i ciągłe zaprzątanie głowy przez aktywność w Internecie próbujemy jakoś wepchnąć obcowanie z książką. Dobrze by jednak było, gdyby to również przyniosło pragmatyczne skutki, optymalizujące logikę codzienności. Ktoś zatem wymyślił, że książka, jakiej potrzebuje czytelnik, musi dawać natychmiastowy efekt, być ekwiwalentem tabletki na uspokojenie nerwów.

Mamy w Polsce taki rynek książkowy, na którym zdecydowanie ważniejszy jest rynek niż książka. Łatwiej znaleźć reedycję kryminałów Camilli Lackberg niż powieści Tomasza Manna. Słowo, będące kamieniem węgielnym naszej kultury, postanowiliśmy utowarowić i ładnie zapakować, by z zyskiem sprzedawać je w klimatyzowanych galeriach handlowych, gdzieś między pracą a domem, między McDonaldsem a H&M. Twarde rygory ekonomiczne sprawiają, że wydawnictwa nie widzą uzasadnienia w podejmowaniu ryzyka biznesowego w drukowaniu ambitnych książek o niskim nakładzie – żalił się niedawno prezes wydawnictwa Muza. Nie zaskakuje to w czasach, gdy srogie zdziwienie wywołuje zarówno rozmawianie o klasykach, jak przyznanie, że nie posiada się konta na Facebooku.

Właściwie nie widzę poważnego gracza, któremu zależałoby na radykalnej zmianie opisywanego trendu. Książka, która zaczyna działać jak ibuprofen i próbuje być atrakcyjna jak Snapchat, nie uszlachetnia i ogranicza horyzont. Rynek nie powiedział „stop”, lecz poddał się tej tragicznej tendencji.

Jeśli wierzyć prezesowi Zarządu Polskiej Izby Książki, Włodzimierzowi Albinowi, 60% ludzi, którzy kupują czy czytają książki, dowiaduje się o nich w księgarni. Może to być ważna wskazówka, która zachęci nas do ratowania roli bibliotek oraz małych księgarni, tych, które niekoniecznie walczą o czytelnika 30%-rabatem na nowowydaną książkę czy innymi bzdurami. Rzecz w tym, że o ile w dużych miastach, takich jak Kraków czy Katowice, znajdzie się zapewne miejsce dla wszystkich graczy, to w mniejszych miejscowościach dostęp do książki po prostu zanika lub ogranicza się do wycieczek do centrów handlowych, gdzie wiadomo, kto rozdaje karty.

Jadąc niedawno autobusem, usłyszałem rozmowę dwóch wyrostków ubranych w dresy. Gdy jeden z nich zaczął podśmiewać się z czytania książek, drugi z prawdziwą pasją odpowiedział, że kiedyś czytał jedną i była to naprawdę niesamowita rzecz (tak, użył innego epitetu), przy której świetnie spędził czas. Niestety, tak normalnie nie ma czasu.

Wyznanie to było tyleż szczere, co znamienne – nie mamy już czasu na książki. I naprawdę mogę to zrozumieć. Kulturą są teraz dla przeciętnego człowieka seriale i filmy, łatwiej przyswajalne i dostępne na różnych nośnikach elektronicznych. 

Sprowadzenie zagadnienia głównie do wymiaru liczbowego (tzn. do dyskusji nad odsetkiem czytających) jest fatalną, ideologiczną pułapką. Odwoływanie się ad libres w poszukiwaniu większej efektywności pracowników oraz przykładanie kliszy z krzywą Laffera w analizach dotyczących preferencji kulturalnych Polaków niczego nie tłumaczy. Oddajemy w ten sposób książki w ręce przemysłu kulturowego, któremu stawia się zadanie dostarczenia towaru zadowalającego konsumenta, przynoszącego mu chwilową ulgę.

Bo książka, czy szerzej literatura, to właściwie dość niesamowita rzecz. Jej oddziaływanie pozostaje niepoliczalne dla statystyków. Nie kapitulujmy w jej sprawie. Sprowadzenie książki do łatwo przyswajalnego produktu nie sprawi, że tacy nabywcy sięgną następnie po Homera. Wręcz przeciwnie; po prostu odłożą kredki i wrócą na Instagrama.