Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Karol Kleczka  24 lutego 2015

Szukając narodowej dojrzałości

Karol Kleczka  24 lutego 2015
przeczytanie zajmie 4 min

Nigdy nie stworzymy dojrzałej wspólnoty, jeśli nie będziemy potrafili przepracować naszej przeszłości, zarówno pod względem przyznania się do winy, jak i czerpania pozytywnych wzorców. I taką szansę, przynajmniej w tym pierwszym biegunie, daje nam „Ida”.

To nie jest tekst o tym, czy „Ida” zasługuje na Oscara. Na to pytanie powinni odpowiedzieć krytycy filmowi, ja zaś jestem tylko przeciętnym widzem i całkiem zwyczajnie bardzo się cieszę z sukcesu filmu Pawlikowskiego. Jednak biorąc pod uwagę, że to pierwsze polskie zwycięstwo w tak istotnej kategorii jak nagroda dla filmu nieanglojęzycznego, to zachodzę w głowę, gdy obserwuję szereg reakcji społecznych, których doświadczyła „Ida” jeszcze przed ceremonią wręczania nagród, jak też w ciągu ostatniej doby. Dlatego właśnie na owych reakcjach chciałbym się skupić.

Jeśli miałbym się skupić wyłącznie na stronie artystycznej „Idy”, to wydaje mi się, że ten film spokojnie samodzielnie się broni. Posiada spójny półtoragodzinny scenariusz, który na krótkiej przestrzeni czasu opowiada wprawdzie fragmentaryczną fabułę, ale podejmującą szereg istotnych zagadnień politycznych czy egzystencjalnych. Urzekły mnie zdjęcia utrzymane w stylistyce kina Nowej Fali, a że Nową Falę kocham bezgraniczną miłością, to głosy o ich pretensjonalności i artystowskim wybrzmieniu przyjmuję, choć nieszczególnie mnie one poruszają. Wiem, że wiele takich filmów już widzieliśmy, ale uczciwie przyznam że wciąż łapię się na takie sztuczki wizualne.

Jest wreszcie znakomicie zagrany, z magnetyczną amatorką-debiutantą Agatą Trzebuchowską w roli głównej, która poprzez swoją transparentność skupia wszystkie poruszane wątki, sama będąc głównie milczącą obserwatorką. Wielu czyni z tego zarzut: że to zmarnowany potencjał bohaterki, która doświadcza tożsamościowych przemian i jest poddawana kompletnie przeciwnym impulsom. Można tak rolę Trzebuchowskiej odczytywać, ale dla mnie ta debiutantka pozostaje doskonała w swojej przezroczystości: rzeczywistość fabularna dzieje się niejako pomimo niej, a jednak gdyby nie ta centralna postać, prawdopodobnie trudno byłoby skupić tak wiele wątków na raz. Tym ciekawszy jest jej finalny wybór, w którym deklaruje się przywiązać do pewnej silnej opcji tożsamościowej, w której wyrosła. Lecz w gruncie rzeczy w „Idzie” to nie historia pewnej zakonnicy-nowicjuszki jest najważniejsza, ale szerszy kontekst, który ta opowieść sobą przedstawia.

Właśnie kontekst historyczny obecny w filmie Pawlikowskiego jest tym, co najbardziej porusza polskich krytyków. Liczne prawicowe środowiska wraz z kolejnymi wyróżnieniami filmu Pawlikowskiego podkreślały, że to film antypolski. Równie ciekawie brzmiały możliwe do zasłyszenia wypowiedzi prorokujące Oscara dla „Idy”, bo to przecież film o Żydach, a „Żydy zawsze dadzą Żydom”.

Ale jeśli skupimy się na zaprezentowanej przez Pawlikowskiego historii, to trudno o oburzenie, skoro pokazano nam faktyczne zdarzenia mające miejsce w Polsce przełomu lat 40. i 50.

Niektórych może dotykać, że wycinkowość w nieuczciwy sposób prezentuje problematyczny polski pejzaż i utrwala negatywne stereotypy o naszym narodzie za granicą. Niemniej jednak nie można zaprzeczyć, że te cząstki, które składają się na fabułę „Idy” są prawdziwe.

Zróbmy sobie krótkie wyliczenie prezentujące niektóre sytuacje mające miejsce w relacjach polsko-żydowskich w trakcie i już po wojnie, jednocześnie nie analizując motywacji do owych czynów (bo te, w każdym wymienionym przypadku, mogą być zarówno bardzo proste, jak i ogromnie złożone). Jest prawdą, że niektórzy Polacy zdradzali miejsca żydowskich kryjówek. Prawdą jest także to, że niektórzy Polacy zyskali po wojnie na tym, że zabrakło ich sąsiadów, na przykład przejmując ich puste domostwa lub zgromadzone dobra. Jest też prawdą to, że niektórzy Polacy chronili tychże sąsiadów przed nazistami narażając życie własne i swoich bliskich. Kolejną prawdą jest to, że niektórzy Żydzi, którzy przeżyli Zagładę, następnie odnaleźli swoje miejsce w ramach komunistycznych struktur politycznych, a niejednokrotnie lądując w awangardzie tej władzy, czemu zawdzięczał ów ustrój niezbyt chwalebną nazwę „żydokomuny”. Ustrój ten zdradził ich następnie w 1968 roku. Ostatnia, którą nadmienię, jest stosunkowo prosta: niektórzy Żydzi, którym udało się przeżyć Zagładę, gdy wrócili do domu, zauważali, że ten dom już do nich nie należy. I choć piszę „niektórzy Polacy”, to przecież wiemy, że pod tą ogólnikową nazwą kryją się często bliscy nam ludzie. Właśnie te wydarzenia składają się na tło filmu Pawlikowskiego.

Dlatego jeśli ktoś w obronie prawdy historycznej słusznie poddaje krytyce produkcje takie jak „Nasze matki, nasi ojcowie”, prezentujące Niemców tylko jako ofiary, a nie (przede wszystkim) jako katów w trakcie II wojny światowej, to w imię własnej uczciwości powinien wstrzymać się od krytyki filmu pokazującego zdarzenia, które miały miejsce w historii naszego kraju i narodu.

Można oczywiście lokować się niejako obok powyższych problemów, mówiąc: „mnie to nie dotyczy, bo jestem z uczciwej rodziny”, ale wtedy albo naiwnie przyjmujemy, że każdy miał nieskazitelnego dziadka w AK/NSZ (o ile nie mamy mocnych świadectw uczciwości), albo też po prostu nie interesuje nas identyfikacja z narodem jako pewnym bytem kolektywnym. Wolę założyć, że dla krytyków, którzy poruszają argument o rzekomej antypolskości „Idy” kategoria narodu jest przedmiotowo ważna i że nie mają się oni za ludzi naiwnych. Stąd jeśli ktoś krytykuje „Idę” za to, że prezentuje rzeczywiste wycinki z historii Polski i Polaków, to najzwyczajniej w świecie przyjmuje niedojrzałą postawę. Bo jeśli ktoś wierzy, że naród może być podmiotem jakiejś chwały historycznej, to powinien przystawać także na to, że naród może także ponosić określoną winę.

Polacy, którzy nie potrafią zdawać sobie sprawy z popełnionych grzechów, tworzą naród słabym i tchórzliwy. Wydaje mi się, że można to zaobserwować właściwie dowolnie definiując naród. Jeśli to wspólnota wyobrażona, opierająca się na kulturze bądź określonym porządku wartości, to pojawienie się czarnych kart historii potrafi zburzyć niejedną spójną narrację. Jeśli zaś ktoś wierzy we wspólnotę krwi, to znajduje się na jeszcze gorszej pozycji, bo być może dzielą go tylko dwa podania ręki od tego, który szedł na Żyda z widłami.

Dlatego jeśli coś może być zagrożeniem dla naszej podmiotowości jako Polaków, to niezmiennie jest to niedojrzałość. Jeśli nie potrafimy wstydzić się za grzechy dawnych pokoleń, to nie zasługujemy na to by cieszyć się z ich zasług, bo po prostu nie jesteśmy w stanie udźwignąć całej naszej historii.

Taka postawa wywołuje we mnie tylko jedno uczucie, jakim jest wstyd, bo pragnę silnej Polski i Polaków, którzy tak jak potrafią z dumą patrzeć na heroizm dawnych pokoleń, tak też potrafią przyznać się do win swych przodków. Potrafią łączyć w polityce historycznej oba bieguny: ten apologetyczny i ten krytyczny, dzięki temu uzyskując samowiedzę.