Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Piotr Wójcik  9 października 2014

Wójcik: Dziecięca choroba liberalizmu

Piotr Wójcik  9 października 2014
przeczytanie zajmie 5 min

Polacy cierpią na liberaliozę – wyjątkowo paskudną chorobę wieku dziecięcego. Jest to bardzo przebiegła przypadłość. Jej objawy widzimy na co dzień, a nawet nie zdajemy sobie sprawy, że to wynik tejże choroby. Przykładowo, wciąż utyskujemy na wysokie podatki, pomimo że polski fiskus, delikatnie mówiąc, do żarłocznych nie należy. Chętnie też narzekamy na rozbuchany polski socjal, dzięki któremu rzekomi leserzy przejadają nasze pieniądze, mimo że polskie wydatki na „państwo opiekuńcze” w stosunku do PKB należą do zdecydowanie najmniejszych w UE. Dla większości z nas jest również oczywiste, iż sektor prywatny jest zawsze i wszędzie bardziej efektywny od publicznego, a jeśli dzieje się źle, to głównie dlatego, że ekonomia przegrywa z polityką, a powinno być na odwrót. Jeśli cierpią państwo na którąś z powyższych dolegliwości, zalecam jak najszybsze udanie się do lekarza. Polecam Rafała Wosia – to solidny specjalista.

Swego czasu zastanowiło mnie dlaczego redaktora Wosia TOK FM często zaprasza do „Godziny publicystów”, w której bezlitośnie obrabia się nawet najbardziej błahe tematy partyjne, za to w następującej zaraz po tym programie audycji „Ekonomia Kapitał Gospodarka” publicysta „DGP” nie pojawia się już wcale. A przecież do piątkowego wydania,  gdzie  prowadzący zaprasza publicystów ekonomicznych, pasowałby jak znalazł. Dość szybko jednak zrozumiałem, że odpowiedź jest oczywista. Woś dyskutujący o tematach stricte politycznych jest niegroźny, nie ma obaw, że coś palnie, a tematy, w których mógłby zdrowo namieszać (tego Agora u siebie wyjątkowo nie lubi), pojawiają się w „Godzinie” jedynie przy okazji i odbębniane są po łebkach. Za to w „EKG”, gdzie „pluralizm” jest tak nieudolnie ustawiony, jak osiągnięcie przez Koreę Południową półfinału Mundialu w 2002 roku, Rafał Woś musiałby być permanentnie w sporze z resztą rozmówców, wśród których dominują przedstawiciele optyki wolnorynkowej. A więc tacy jak on nie są przez Macieja Głogowskiego zapraszani, bo mogliby sprawiać niepotrzebne kłopoty. Czy słyszeliście kiedyś w „EKG” Leokadię Oręziak albo Ryszarda Bugaja? Ja też nie. Za to Ryszard Petru albo Maciej Grelowski są w studiu Agory o godzinie 9 niemal co dwa dni. A pozostałe dni wypełniają ich klony, różniące się jedynie nazwiskiem i czasami płcią. I chyba nie ma szans na zmianę w tym zakresie. Wciąż więc będziemy mieli okazję słuchać Wosia jak debatuje z Renatą Kim u Janka Wróbla o tym, ilu jeszcze posłów odejdzie od Palikota. Za to na ważkie tematy dysputy będą toczyć Marcin Piasecki, czyli facet, który nie wydobył ze swych ust jeszcze żadnego ciekawego zdania, oraz Joanna Solska, której wrażliwość społeczna jest równie przekonująca, jak Jarosław Kaczyński, chwalący Gierka i Oleksego.

Na szczęście redaktor Woś nie musi czekać, aż gospodarz „EKG” Maciej Głogowski łaskawie dostrzeże jego istnienie i może dzielić się swymi przemyśleniami na łamach „DGP”, którego weekendowe wydanie niepostrzeżenie wyrosło na najciekawszy tygodnik opinii w Polsce. Obraz Polski i świata, wyłaniający się z jego wywiadów i tekstów, publicysta „DGP” postanowił zebrać do kupy, uporządkować i wydać w formie książki, która niedawno ukazała się na rynku.

Dziecięca choroba liberalizmu to pozycja dosyć paradoksalna. Z jednej strony jest zupełnie wywrotowa, a z drugiej tak na dobrą sprawę nie jest tam napisane nic nowego. Ktoś, kto przygląda się z bliska polskiej rzeczywistości, mógłby wręcz stwierdzić, że są tam same oczywistości. Problem w tym, iż te oczywistości są uważane w polskiej debacie publicznej głównego nurtu za herezje.

I to jest właśnie najmocniejszą stroną tej książki, jak i całej twórczości Wosia – wyciąga on te oczywiste herezje na światło dzienne, sprawia, że wdzierają się one do społecznego dyskursu, włażą do niego z butami i rozsiadają się wygodnie w fotelu, każąc się traktować na równi z innymi poglądami, na co od lat zasługują. A czyni to w sposób jasny jak słońce, tłumacząc czasem dosyć zawiłe kwestie (np. podatkowe) tak prosto, że jeśli ktoś by jego wywodu nie zrozumiał, to musiałby to chyba zrobić specjalnie.  

Mamy tu więc wyraźną krytykę polskiej terapii szokowej, dzięki czemu nagły skok w rynek nie wygląda już jako jedyna możliwa droga modernizacji (co mówi nam od 25 lat oficjalna wersja) , ale wręcz przeciwnie – jako lekkomyślny eksperyment zaserwowany nam do spóły przez zagranicznych lobbystów rynków finansowych i rodzimych wolnorynkowych neofitów. Polski system podatkowy wg Wosia jest jednym z mniej zachłannych w UE, a jeśli można coś powiedzieć o polskim fiskusie, to raczej to, że jest nieudolny i niesprawiedliwie rozkłada obciążenia, ale na pewno nie, że jest żarłoczny.

Rzekomo horrendalne koszty pracy w Polsce okazują się być nieprzyzwoicie niskie, a podobno rozpasane państwo opiekuńcze w rzeczywistości wydaje tak niewielkie sumy, iż można je nazwać co najwyżej „ćwierć opiekuńczym”. Jednak nie tylko diagnoza rzeczywistości na tle głównego nurtu wygląda niczym rewolucyjna. Także recepty. Tak zwany „zwykły Polak” musi być nie lada zaskoczony opowieściami, że polityka powinna mieć prymat nad ekonomią, skoro od lat w kółko powtarza się coś odwrotnego.

Niskie koszty pracy uważa ktoś za pożądane? No to niech przyjmie do wiadomości, że są kulą u nogi. Wprowadzenie zasad rynkowych w różne obszary życia prowadzi do ich uzdrowienia? Wolne żarty, często dopiero one są wstępem do prawdziwych kłopotów, tak jak było to w przypadku polskiego systemu emerytur. Uważasz populizm za główny powód psucia debaty publicznej? No to dowiesz się, że jest ona psuta raczej tym, że z populizmem się walczy, nie dając mu wybrzmieć. Przede wszystkim jednak przekonasz się, że także jesteś zarażony liberaliozą, a wiele z twoich poglądów może być wynikiem właśnie tej choroby, na którą wg autora cierpi znaczna większość polskiego społeczeństwa.

I właśnie istnienie owej liberaliozy, jest głównym przesłaniem Dziecięcej choroby liberalizmu.

Jeśli po jej przeczytaniu miałaby w nas zostać tylko jedna myśl, to z tego ogromu danych i faktów, które otrzymujemy i tak najważniejsze byłoby wyniesienie z lektury przeświadczenia o tym, że wszyscy jesteśmy w pewien szczególny sposób naznaczeni ekonomicznym liberalizmem, co jest pozostałością po dzikiej transformacji, w trakcie której anomii społecznej towarzyszyła monetaryzacja wszystkiego.

Odbiło się to ekonomizacją myślenia przeciętnego Polaka – każde podejmowane działanie musi się przede wszystkim opłacać, kierowanie się w życiu czymś innym niż zyskiem jawi się jako w najlepszym razie ekstrawagancja, a tak naprawdę jako głupota i naiwność. Możemy wyjść na najbardziej wrednego typa, byle tylko nie na biedaka, bo ci siłą rzeczy są leniwi i nieudolni, zaś za wszystkie swe nieszczęścia odpowiadają sami, nikt inny. Myślenie wspólnotowe zanikło zupełnie, za to logikę rynkową przykładamy do wszystkich obszarów życia, nawet tych, które z rynkiem tradycyjnie nie miały nic wspólnego. Zaufanie społeczne jest u nas jedne z najniższych w UE, ale i tak mało kto widzi w tym problem, bo najbardziej wychwalanymi cnotami są „przedsiębiorczość” i „zaradność”, czyli ubrana w cywilizowane szaty oraz dostosowana do norm unijnych słynna polska „cwaniakowatość”. Kategoria dobra wspólnego traktowana jest co najmniej podejrzliwie, gdyż nie da się jej policzyć i jasno wskazać, kto na niej ile zyskuje. Sprawiedliwość społeczna, jako pojęcie nie do końca określone, również wzbudza spore obawy i jawi się jako zakamuflowany skok na pieniądze. Co gorsza, na nasze pieniądze. A to jest już kategoria, która do nas przemawia jak mało co. A jeśli kogoś takie myślenie nie przekonuje, to cóż, niechybnie jest ignorantem nie rozumiejącym zasad rządzących życiem i niepodważalnych prawideł rynku. Który przecież jest niezawodny.

Rafał Woś nie tworzy własnej oryginalnej koncepcji. Raczej przybliża szerszemu gronu odbiorców postulaty i obserwacje takich myślicieli/naukowców jak Ha-Joon Chang, Piketty, Rodrik, Acemoglu, Laclau czy Kieżun. Ukazuje oczom Polaków niesłusznie zapomnianą w naszym kraju postać najwybitniejszego polskiego ekonomisty Michała Kaleckiego i wskazuje, że to właśnie jego teorie powinny być drogowskazem podczas uzdrawiania naszej rodzimej rzeczywistości. Przypomina także niedoceniane prace Tadeusza Kowalika, zwraca uwagę na mnogość nowych krytycznych opracowań dot. prywatnych systemów emerytalnych takich autorów jak Oręziak czy Diamond. Jeśli ktoś zna tezy wysuwane przez wyżej wymienionych, to nie dowie się z Dziecięcej choroby… wiele nowego, jednak będzie ona udanym kompleksowym odświeżeniem ważnych faktów i teorii. Jeśli dla kogoś takie tezy stanowią nowość (to właśnie dla nich Dziecięca choroba liberalizmu została napisana), książkowy debiut Wosia będzie niczym haust świeżego powietrza i znakomity wstęp do świata ekonomii progresywnej. Świata, w którym ludzie nie poddają się mitycznym regułom wolnego rynku, lecz kształtują rzeczywistość ekonomiczną wedle własnych oczekiwań. Dziecięca choroba liberalizmu nie jest dziełem na miarę wybitnych 23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie, w których Ha-Joon Chang w oryginalny sposób rozjechał wszystkie przesądy liberalnych ekonomistów. Na polskie 23 rzeczy… musimy jeszcze poczekać. Na razie cieszmy się debiutem Wosia. Jest czym.