Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Suskiewicz  5 września 2014

Bo władza nie może być technokratyczna

Marcin Suskiewicz  5 września 2014
przeczytanie zajmie 5 min

Potrzebujemy takiego modelu władzy, jaki reprezentują biskupi i kierowcy polskich PKS-ów, a kiedyś do pewnego stopnia reprezentowali pierwsi sekretarze Partii. Potrzebujemy pasterzy i liderów, a nie „reprezentantów”. Równocześnie władza powinna być jak najbardziej rozproszona  w sieci równolegle i hierarchicznie uszeregowanych wspólnot.

Przy okazji dyskusji nad bieżącymi sprawami Kościoła usłyszałem zarzut: „Jak to możliwe, żeby biskup miał tak dużą władzę?”. Mój rozmówca źle oceniał pewne konkretne posunięcia owego hierarchy, rozwiązaniem miało być jednak ograniczenie władzy biskupiej jako takiej. A nawet nie tyle ograniczenie, co w ogóle zniesienie jej w obecnym kształcie, „by już więcej nie dochodziło do takich sytuacji”. Bo przecież jak to możliwe, żeby jakiś człowiek podejmował decyzje dotyczące innych, kierując się własnym widzimisię?

Czy władza nie ma ograniczać się do wypełniania określonych obowiązków, a jedynymi drogowskazami nie powinny być odgórne prawo z jednej strony oraz opinia publiczna z drugiej?

Zostawiając na boku owego tajemniczego biskupa i samą kwestię władzy biskupiej oraz jej zakresu, chciałbym odnieść się do sedna sprawy: natury ludzkiej władzy jako takiej. Otóż uważam, że – wbrew pozorom – każda władza powinna być właśnie „podejmowaniem decyzji dotyczących innych, kierując się własnym widzimisię” (choć może „rozeznanie” lub „sumienie” byłyby tu odpowiedniejszymi słowami).

Wydaje się, że mamy bowiem dwa możliwe modele władzy. Pierwszy – reprezentowany na przykład przez godności kościelne (od proboszcza po papieża), ale też choćby tradycyjną instytucję rodzica – polega na kierowaniu daną wspólnotą (np. parafią albo rodziną) przez pewną osobę, podejmującą osobiste, twórcze decyzje. Taki człowiek bierze odpowiedzialność za pewien zakres spraw, który jest jej powierzony, i stara się realizować go jak najlepiej polegając na własnym osądzie.

Drugi model – reprezentowany przez coraz większą ilość współczesnych instytucji, zwłaszcza na pośrednich szczeblach – polega na wypełnianiu uprzednio zakreślonego programu, na sprawowaniu pewnej jasno sprecyzowanej „funkcji”. W tym drugim przypadku wszystko, co osobiste, ma posmak nadużycia bądź korupcji; osoba sprawująca władzę ma być bowiem jedynie „reprezentantem” („prawa” z jednej strony i „społeczeństwa” z drugiej) i zapomnieć o swoich prywatnych „opiniach”.

Różnice między tymi dwoma modelami widoczne są, gdy spojrzymy na polskich i brytyjskich kierowców autobusów. Gdy usilnie prosimy kierowcę lokalnego polskiego PKS-u o zatrzymanie się na przystanku nie figurującym w rozkładzie jazdy, ten zwykle zgodzi się, a jeśli nie, to poda, tonem bardziej lub (częściej) mniej życzliwym, jakąś rację, która kazała mu podjąć taką, a nie inną decyzję. Kierowca brytyjskiego National Express na podobną prośbę odpowie tylko – zwykle bardzo uprzejmie – że przecież napisane jest, że autobus się tam nie zatrzymuje, więc on nic nie może zrobić, choćby i chciał. Gdyby mimo wszystko się zatrzymał, byłoby to postrzegane jako przykład nadużycia, ewentualnie nie do końca właściwego przymknięcia oka na pewne „zasady” (od kultury danego społeczeństwa zależy pewnie, czy taka postawa będzie postrzegana źle czy dobrze – przy czym dobre jej postrzeganie oznaczać będzie zwykle niski szacunek dla prawa jako takiego i/lub nadmierny indywidualizm; zdrowy rozsądek tym samym ocaleje kosztem demoralizacji).

Polski kierowca jest na swoim małym poletku (nadal) kimś w rodzaju biskupa, angielski – jest „reprezentantem”.

Problem z reprezentacją polega jednak na tym, że jest ona pewnym złudzeniem. Ludzie sprawujący władzę nie reprezentują przecież wszystkich pragnień społeczeństwa – takie podeście określone zostałoby „populizmem”. Nie reprezentują też wyznawanego przez obywateli światopoglądu – wszak światopogląd to „sprawa prywatna”. Reprezentują raczej to, co ktoś gdzieś na górze uważa – zwykle w dobrej wierze – za prawdziwą wolę społeczeństwa, i co z kolei stara się owemu społeczeństwo wpoić przy użyciu środków, które tradycyjnie nazywano propagandą, a które dziś zwą się politycznym PR-em. I może nie byłoby nic w tym złego, gdyby w ten sposób władza de facto nie przestawała być sprawowana przez jakichkolwiek ludzi, z którymi można dyskutować nad właściwym jej kształtem. Jak śpiewał Piotr Bukartyk, „ci, którzy w garści mają świat/ też nie tłumaczą się przed nikim./ Mniej więcej co dwadzieścia lat/ i tak zmieniają podręczniki”.

Złudzenie „reprezentacji” sprawia, że wszelkie interakcje na linii człowiek-władza zostają zdehumanizowane: człowieka nie staje już wobec drugiego człowieka, wyższego od niego we władzy, ale równego mu co do rozumu, uczucia i godności.

Staje wobec nieomylnego „systemu”, wobec „woli ludu”, wobec „dziejowej konieczności”. 

Gdy kierowca lokalnego PKS-u nie zatrzyma się na moim przystanku, mogę z nim dyskutować, a jeśli nikt drugiego nie przekona, mogę się chociaż na niego denerwować lub nawet zaskarżyć go do jego szefa. Ten z kolei, jeśli też jest „biskupem” na swojej działce, być może przyzna mi rację i powie podwładnemu: „Stasiu, to pobocze nie było przecież aż tak wąskie, a miałeś pięć minut zapasu”. Natomiast z Anglikiem (a zwykle też Polakiem) z brytyjskiej firmy transportowej nie tylko nie mogę dyskutować, ale nawet nie bardzo mam prawo się na niego złościć. Bo za co? Za właściwe  spełnianie swojej „funkcji”? Nie ma też instancji, do której mógłbym się odwołać, no chyba, że jestem gotów walczyć z „prawem”, „systemem”, a jeszcze i „nauką”, bo przecież to, że autobus nie może się zatrzymywać poza konkretnymi przystankami zostało z pewnością obmyślone przez pewnych „ekspertów”.

Wydaje się więc, że pierwszy, „biskupi” model władzy, może wydawać lepsze owoce. Władzę sprawuje bowiem ten, który jest najbliżej podejmowanej decyzji (a odpowiednia edukacja może sprawić, że te decyzje będzie podejmował w sposób rozważny), i w dodatku zwykle można z nim dyskutować oraz pociągać do osobistej odpowiedzialności. Czy jeśli w PRL-u działy się mimo wszystko czasem jakieś dobre rzeczy, to nie dlatego właśnie, że lokalni „pierwsi sekretarze” mieli władzę osobistą? Zazwyczaj nadużywali jej w złych celach, ale gdy gdzieś trafił się w miarę szlachetny sekretarz, mógł zdziałać trochę dobra. W moich rodzinnych stronach można było na przykład pójść do niego po prośbie, gdy w wiejskiej szkole brakowało pomocy dydaktycznych – a jeśli prośby były uporczywe, on się w końcu „wystarał”. Dziś ta wiejska szkoła już nie istnieje – została zamknięta parę lat temu odgórnym zarządzeniem, które nie wiadomo, kto dokładnie wydał i z jakich racji. W każdym razie ten ktoś na pewno nie miał złej woli i nie działał z żadnych pobudek osobistych, ot „reprezentował”.

Powyższy opis jest być może przejaskrawiony. Ponadto, może sprawiać wrażenie, że najlepsza byłaby absolutna władza skupiona w rękach kilku ludzi, którzy nie odpowiadają przed nikim. Nie – chodzi raczej o bardzo rozproszony – i przez to prawdziwie demokratyczny – model władzy, w którym społeczeństwo składa się z mnóstwa różnych wspólnot, częściowo hierarchicznie uszeregowanych, częściowo do siebie paralelnych (np. wspólnot rodzinnych, wspólnot pasażerów autobusu, drużyn sportowych, klas szkolnych, gmin, parafii, redakcji, cechów, związków zawodowych, partii, państw itd.).

W tym sensie chodzi raczej o udoskonalony i zdemokratyzowany model średniowieczny, a nie jakiś – równie nowożytny (w pejoratywnym sensie tego słowa) co dzisiejszy system biurokratyczny – barokowy absolutyzm.

Ale gdziekolwiek istnieje potrzeba decydowania w sprawach, których nie można zdecydować niżej albo za pomocą demokracji bezpośredniej (być może wskazanej na poziomie najbardziej lokalnym, np. – jak w niektórych miejscach na Kubie – na poziomie ulicy w mieście), osoba sprawująca władzę powinna móc działać jako prawdziwa osoba – odpowiedzialna, ale i twórcza. Potrzebujemy liderów i pasterzy, którzy kierują wspólnoty ku dobru (podlegającemu debacie, choćby i nic z niej nie wynikało), a nie „reprezentantów”, realizującymi jakąś „dziejową konieczność”, liberalną czy inną (debacie – skoro to „konieczność” – de facto nie podlegającą).

Czy nie jest to ryzykowne? Być może, ale da się pomyśleć nad rozwiązaniami zapewniającymi wybór na kierownicze stanowiska ludzi jak najszlachetniejszych oraz edukację moralną i intelektualną tak wybranych „elit”, wreszcie wspierającymi demokratyczną debatę.

Kluczowe będzie pewnie też stworzenie przestrzeni, w której atmosfera odpowiedzialności za dobro wspólne jest komunikowana przez różne „miękkie” metody – idee, symbole, rytuały. Ale ostatecznie pewnie jakieś ryzyko pozostanie. Usuwanie dobra – a ludzka twórczość, swoboda, odpowiedzialność jest przecież dobrem, czy nie? – w imię minimalizacji ryzyka jest jednak najlepszą drogą ku dehumanizacji. Drogą, którą od kilku wieków zmierzamy dziarsko przed siebie, nie bacząc na kryjącą się za horyzontem przepaść.