Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Bartosz Brzyski  30 sierpnia 2014

W hołdzie rewolucji

Bartosz Brzyski  30 sierpnia 2014
przeczytanie zajmie 4 min

Statuetki Emmy jak „Kronika zapowiedzianej śmierci”: ze spodziewanym finałem, chociaż dla wielu i tak trudnym do zaakceptowania. Bo Emmy nie wskazują telewizyjnych trendów, a tylko je sankcjonują. Często ignorowane są znakomite debiuty, które nie mają wielosezonowych produkcji, jakby akademia czekała na wzrost ich popularności. Pewne jest jednak to, że wraz z nadejściem ery seriali telewizyjnych nagrody, ze względu na coraz wyższy poziom i rosnącą konkurencję, zyskują na wartości.

 Wiele osób wzdycha, że po raz kolejny po statuetki zgłosili się stali bywalcy, którzy w glorii telewizyjnej chwały powinni ustąpić młodszym, nie mniej zdolnym. Gala jest jednak spektaklem; nie byłaby udana, gdyby nie pojawił się chociaż jeden Leonardo Di Caprio, który wchodząc jako faworyt na salę, wychodzi z niej z niczym. Liczono na nagrodę dla „Detektywa” lub według wielu rewelacyjnego „Orange is the New Black”. W szczególności jako faworyta do nagrody za pierwszoplanową rolę męską wskazywano Matthew McConaughey’a, który był objawieniem ostatniego roku także na dużym ekranie. Poddawano w wątpliwość nagrody dla obu aktorów „Sherlocka”, o którego histerycznej popularności mogli przekonać się widzowie tegorocznego OFF Plus Camera w Krakowie, goszczącego Benedicta Cumberbatcha.

Można długo szafować nazwiskami i bardziej lub mniej znanymi markami, które powinny zwyciężać w kolejnych kategoriach, ale stanowiły one tylko tło dla absolutnej gwiazdy, która jak supernowa rozbłysła po raz ostatni na tegorocznej gali, wieńcząc pięciosezonową sagę o najpopularniejszym dealerze narkotykowym świata Walterze White’cie.

Pytanie co po „Breaking Bad” stało się mantrą powtarzaną przez fanów serialu. Po zakończeniu emisji zorganizowano pogrzeb głównego bohatera, a wielbiciele serii aranżowali swoje wesela w scenerii laboratorium do produkcji metaamfetaminy. Istnieje nawet strona internetowa będąca kopią tej stworzonej przez serialowego syna White’a, zbierającego na chemioterapię dla ojca.

Pytaniem uzasadnionym jest więc nie co po „Breaking Bad”, ale raczej co było przed i jak to się stało, że ten serial tak zrewolucjonizował nie tylko branżę, ale także popkulturę.

Przede wszystkim serial nie jest traktatem filozoficznym, na jaki pozuje wspomniany wyżej „Detektyw”, ale prostą opowieścią o zwykłym, wyzutym z niegdysiejszych marzeń ojcu, przeciętnym amerykańskim sąsiedzie. Człowieku, któremu kiedyś wmówiono, tak jak wielu dzisiaj, że świat stoi przed nim otworem i zapewni mu pracę na poziomie zdobytego wykształcenia, a pieniądze zapewnią mu przynajmniej bezpieczny byt. Ale Walter, którego poznajemy, jest już pozbawiony młodzieńczych złudzeń. I chociaż nielicznym się udało, on wylądował na marginesie życia, o którym kiedyś myślał. Ostateczną porażką jest pozbawienie go godności i istoty podstawowej identyfikacji: męskości. Jako nauczyciel jest sfrustrowany niczym Adaś Miałczyński w Dniu Świra, finansowo skazany na dorabianie w myjni samochodowej, niejednokrotnie obsługując własnych uczniów, co dodatkowo go upokarza. Jest także niespełniony seksualnie, ma niepełnosprawnego syna, późne dziecko w drodze, a jako wisienkę na tym kwaśnym torcie – nieoperacyjnego raka.

Sytuacja pchnęła go do punktu brzegowego, w którym popadnie w depresję i jeszcze głębszą bierność lub przeciwnie: odzyska kontrolę nad życiem, przypłacając to przekroczeniem owego punktu.

Opowieść o Walterze i jego rodzinie budowana jest niczym najlepsze powieści S. Kinga – bogata narracja, sielskość amerykańskiego miasteczka, leniwy rytm przeciętnej rodziny, takiej jak twoja; aż w trudnym do określenia momencie zdajesz sobie sprawę, że jesteś pośrodku trwającego horroru. Z początku podziwiamy Waltera: przemógł niemoc, odzyskał męskość, godność, panowanie nad sytuacją, a do produkowania metaamfetaminy z byłym uczniem pchnęli go przecież system, który nie pokryje kosztów leczenia, oraz rodzina, o którą jak każdy ojciec jest zobowiązany dbać, pośrednio także po śmierci. Tak wygląda większość seriali, w którym dobro i zło przeplatają się, a relatywizm pozwala nam na zaakceptowanie zła czynionego przez bohatera w imię innej wartości, którą wyznajemy.

Ale „Breaking Bad” idzie dalej, jakby nad scenariuszem wisiał duch Nietzschego, który przekonuje nas, że relatywizm jest dla dzieci, które chcą się łudzić. Walter White wyzwala się ze złudzeń, stając się nadczłowiekiem.

Jak zachowa się widz, jeśli okaże się, że Walter nie robi tego dla rodziny, nie robi tego dla zdrowia ani pod przymusem? Że przejmując narkotykowy biznes, stając się mordercą, ustalając własne normy moralne – o ile można o takich mówić – nie zostawia chociaż jednego argumentu na jego obronę? Nie ma żadnego wytłumaczenia. Jeżeli nawet uznamy, że system zniszczył w bohaterze człowieka stadnego, to argument ten, dawno przestał obowiązywać, a narodziny prawdziwej jednostki były dobrowolną i świadomą decyzją Waltera. Siła, władza, strach, najpierwotniejsze instynkty wynoszą Waltera ponad innych, ponad kogokolwiek. Podziwiamy to, czując niepokój, że nasz potencjalny nieśmiały sąsiad przeistacza się w narkotykowego magnata, któremu nie zależy na pieniądzach samych w sobie, lecz na symbolu własności i władzy, którą posiada. Walter White jest więc lordem Vaderem, który nigdy się nie nawraca.

Widzowie pokochali „Breaking Bad” za karykaturę Ameryki i jej mitu. Pokochali bohaterów w ich realizmie. Ale przede wszystkim uwielbiają go za to, że nikt wcześniej nie był z nimi tak szczery, pokazując zło w czystej postaci i pytając „dlaczego to jeszcze oglądacie”?

Ten serial bezapelacyjnie wywindował całą branżę. Lynch, robiąc „Miasteczko Twin Peaks”, był w awangardzie, bo nikt nie myślał o tym gatunku poważnie. W późniejszym okresie seriale były postrzegane przez pryzmat „Doktora House’a”, który był intrygujący, ale nie aspirował do miana niczego więcej poza rozrywką na wysokim  poziomie. „Breaking Bad” jest pierwszym kilkusezonowym serialem, którego poziom nie tylko nie odbiega od filmowego, ale wręcz przewyższa go rozmachem i potencjałem. Bez niego stacja AMC realizująca serial nie zainwestowałaby w inne produkcje, nie ufałaby, że wydawanie ponad miliona dolarów na „The Walking Dead” ma sens, a HBO nie realizowałoby „Gry o Tron”. Soderbergh nie odchodziłby na filmową emeryturę prosto na plan „The Knick”, a Brad Pitt nie byłby rozpatrywany jako główna postać drugiej serii „True Detective”.Można w to powątpiewać, ale „Breaking Bad” chyba rzeczywiście uświadomiło twórcom seriali, jak duży potencjał drzemie w gatunku, a telewizjom, że ich formuła jeszcze się nie wyczerpała.