Kleczka: Betlejem jest wszędzie
Co rok przeżywamy pamiątkę tego, jak nasz Bóg stał się człowiekiem. Można było dotknąć jego ciała, można było go skrzywdzić, a jednak dał nam się jako bezbronne dziecko. Dziecko, które nie może mieć w sobie żadnej przemocy i gniewu, lecz jedynie zaufanie do ludzi, którzy będą je otaczać. Jego jedynymi opiekunami są młoda dziewczyna, na którą ciąża spadła jak grom z jasnego nieba; starzec, który musi świecić oczyma przed wspólnotą w której żyje. Oraz stały szopkowy leitmotiv – pasterze.
Jedną z ciekawszych scen adoracji Dzieciątka przedstawia Andrea Mantegna. Pasterze, którzy przybywają do małego Jezusa nie wyglądają ani na bezpłciowych pastuszków, ani też na szlachetnie odrealnionych przedstawicieli dostojnej profesji. Nie mają na sobie bogatych szat, na które zasługiwałby sam Bóg, jaki się im objawił (a przecież wiemy, że świętość mierzy się kolorem obuwia). Ich twarze są przeorane zmarszczkami, włosy w nieporządku, a uzębienie niekompletne. Są boso, w obdartych ciuchach i raczej przypominają dwóch bandziorów, niż pierwszych świadków jednej z największych tajemnic chrześcijaństwa. Patrząc na ziemską potęgę Kościoła niejeden mógłby zapytać – czy ci brudni, raczej nieeleganccy ludzie zasługują na to, aby być tymi szczególnie wyróżnionymi bohaterami początków historii zbawienia? Choć nie mieli nic – zarazem posiadali wszystko. Tym, co wyróżnia pasterzy jest bowiem pewność zawierzenia.
Ci ludzie byli po prostu szalenie ciekawi tego, kogo nadejście ogłosili im Aniołowie – biegli, aby ujrzeć Mesjasza. I nawet jeśli dzieciątko, które zobaczyli nie prezentowało się szczególnie po królewsku, to mimo to ich wiara jeszcze się wzmocniła. Papież Benedykt XVI wspominał o tym podczas zeszłorocznej pasterki:
Święta ciekawość przynaglała ich, by zobaczyć to dziecię w żłobie, o którym anioł mówił, że było Zbawicielem, Chrystusem, Panem. Wielka radość, o której mówił anioł, poruszyła ich serca i przydawała im skrzydeł. Pójdźmy do Betlejem, mówi dzisiaj do nas liturgia Kościoła. Transeamus — tłumaczy Biblia łacińska: «przejść», wyjść poza, odważyć się na krok, który prowadzi poza; jest to «przeprawa», w której wychodzimy z naszych nawyków myślowych i życiowych i przekraczamy świat czysto materialny, aby dotrzeć do tego, co istotne, poza to, co teraz, do tego Boga, który sam przyszedł tu do nas.
Pasterze mieli w sobie odwagę przejścia przez noc ciemną ku światłu wiary w doprawdy szaloną historię zbawienia. Historię, w której Bóg stał się bezbronnym dzieckiem i wyszedł zza okadzonej zasłony świątyni, aby zaprezentować się w całej swej dziecięcej małości. Bóg sam otworzył się na świat, wchodząc w niego jako żywy element ludzkiej tkanki. I już w swych narodzinach dokonał swoistego „poniżenia” – rodząc się w szopie, wśród prostych ludzi pracy, nie zaś ówczesnych środowisk opinii, duchowieństwa czy polityków.
Grzegorz Ciechowski nagrał kiedyś z Republiką taką przenikliwą anty-kolędę, w której śpiewa „(…) tam nagi Jezus rodzi się i nikt nie wie, że Betlejem nie jest nazwą dla oddalonych miast. Betlejem [jest] wszędzie wokół nas”. Tak naprawdę wszyscy dziś jesteśmy w sytuacji pasterzy. Dla wszystkich nas, gdzieś w zupełnie swojskim „tam”, które jest zaraz za oknem rodzi się małe Dziecię, które czeka aż zobaczymy w nim Boga, które może się dla nas tym Bogiem stać. Tylko czy potrafimy porzucić własne opory bezpieczeństwa rozumu i wejść w nieprzeintelektualizowaną wiarę pasterzy? Czy drzemie w nas ciekawość spotkania ze Zbawicielem, które dokonuje się zawsze przez spotkanie z drugim człowiekiem? Słabym jak my sami i często zupełnie nie sprawiającym wrażenia dostatecznie dostojnego, aby być znakiem obecności Bożej. Tego nam wszystkim życzę na te święta: abyśmy mieli w sobie odwagę dostrzegania Boga w każdym człowieku, którego spotykamy, niezależnie od tego jakie wyznaje poglądy (jak bardzo różne od naszych!), jaki jest jego status materialny, skąd pochodzi; a także byśmy byli w stanie w nas samych dostrzec to światło, które prowadzi nas do Chrystusa. Bo Betlejem dzieje się wszędzie, Betlejem jest w nas.