Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
Marcin Suskiewicz  2 listopada 2013

Suskiewicz M. : O chrześcijańską normę człowieczeństwa

Marcin Suskiewicz  2 listopada 2013
przeczytanie zajmie 5 min

Zamieszanie wokół niedawnego newsa na temat rzekomej zmiany medycznej klasyfikacji pedofilii zwraca uwagę na wcale nieoczywisty fakt, ze norma ludzkiego zachowania ustalana jest przez pewną konkretną organizację.

To Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne (American Psychiatric Association, w skrócie APA), wydawca podręcznika klasyfikacji zaburzeń i chorób psychicznych, Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders (DSM). Spójrzmy na to zjawisko przez pryzmat historii idei.

W herbie APA widnieje podobizna Benjamina Rusha, jednego z ojców-założycieli Stanów Zjednoczonych i liderów – obok Benjamina Franklina i Thomasa Jeffersona – amerykańskiego oświecenia. Jest to w jakiejś mierze symboliczne; sama organizacja, jak również idea wydawania DSM, jest przecież krystalizacją oświeceniowej wiary w możliwość obiektywnego poznania rzeczywistości, w tym ludzkiej natury, poprzez przynajmniej w założeniu neutralny (a szczególnie wolny od tradycyjnych, instytucjonalnych  wpływów religijnych) namysł nad rzeczywistością. Poznawana w ten sposób „natura ludzka” jest czymś statycznym i dość jednolitym, dzięki czemu można ją określić za pomocą jasno sprecyzowanych, wyliczonych w punktach kryteriów.

Oprócz tej szeroko rozumianej tradycji amerykańskiego, czy też ogólnie anglosaskiego oświecenia, mamy również do czynienia z dziedzictwem tradycji innej: współczesnej medycyny, której początki wiążą się z postaciami takimi jak Carl von Rokitansky i Jan Škoda. Właśnie oni, jako twórcy tzw. drugiej wiedeńskiej szkoły medycyny, odpowiadają w szczególnym stopniu za transformację tej dziedziny z czegoś, co było po trosze szlachetną i bazującą na doświadczeniu sztuką (leczenia), po trosze branżą filozofii, po trosze szarlatanerią –w naukę w rozumieniu oświeceniowym czy też nowożytnym, tj. jako rygorystyczną klasyfikację rzeczywistości. Według Rokitansky’ego – który miał ponoć własnoręcznie przeprowadzić 30 tys. sekcji zwłok – aby wyleczyć pacjenta, trzeba najpierw precyzyjnie postawić diagnozę. W ten sposób medycyna traci swój charakter praktyczny czy też pragmatyczny, staje się natomiast swego rodzaju metafizyką: zakreślaniem, poprzez definiowanie tego, co patologiczne, normy.

I wreszcie tradycja trzecia – współczesna neuropsychiatria. Christopher Lane w „Shyness” pokazywał, odwołując się do dokumentów z posiedzeń komisji tworzącej trzecią edycję DSM w latach 80., w jaki sposób inne niż neuropsychiatria odłamy psychiatrii zostały zmarginalizowane przy tworzeniu ówczesnej klasyfikacji. Za ojca-założyciela tego nurtu można uważać Emila Kraepelina, autora „Lehrbuch der Psychiatrie”, twórcę pierwszego systemu klasyfikacji zaburzeń i chorób psychicznych. Według Kraepelina schorzenia psychiczne nie różnią się od innych problemów zdrowotnych, powinny też być w taki sam sposób definiowane i leczone. Znów najważniejsza jest diagnoza i jasno zakreślone kryteria. Pojawia się też dość konkretny kształt ludzkiej normy, tym razem dotyczący już nie tylko tego, co stricte fizjologiczne. Również życie emocjonalne, intelektualne i zachowania– a więc w pewnym stopniu życie moralne – powinny mieścić się w pewnych jasno zakrojonych granicach. Co ciekawe, tak wytyczona norma u Kraepelina łudząco przypomina funkcjonujący w tamtym czasie ideał opanowanego niemieckiego mieszczanina.

Te więc trzy tradycje, jak sądzę, reprezentuje Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne i wydawany przez nie DSM.

Patrząc na historię APA, dostrzegamy jednak jeszcze ślady tradycji czwartej, innej – tradycji rewolucji, czynu, emancypacji, jakoś zmieszanej z Nietzscheńskim antymoralizmem i witalizmem. Tradycji podejrzliwej wobec obiektywnych norm, stawiającej akcent na możliwość swobodnego kształtowania siebie i otoczenia poprzez świadomy wybór i działanie, znów jednak bez odwoływania się, przynajmniej na poziomie deklaracji, do religii ani innych bardziej konkretnych założeń światopoglądowych. Z tej właśnie czwartej tradycji w pewnym sensie wyrastają zwolennicy demedykalizacji pewnych orientacji czy zachowań seksualnych.

I tu pojawia się paradoks. Wydaje się, że konflikt między trzema pierwszymi tradycjami, których wspólnym mianownikiem jest przekonanie o konkretnej, dość statycznej normie człowieczeństwa, zarówno w jego wymiarze fizjologicznym i psychicznym, jak i moralnym, a tradycją czwartą, wobec norm nieufną, a w każdym razie postrzegającą je w sposób dynamiczny – że konflikt ten jest nieunikniony. Rzeczywiście; Michel Foucault, reprezentant tradycji emancypacji, w swoich wykładach na temat historii psychiatrii zwracał uwagę na kulturowe uwarunkowanie tej dziedziny wiedzy oraz rolę mechanizmów władzy i dominacji w jej kształtowaniu. Również wyrastające w jakimś sensie z tej tradycji organizacje gejowskie na początku lat 70. protestowały i wyśmiewały orzeczenia Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, kwalifikujące wówczas homoseksualizm jako zaburzenie. Paradoks polega jednak na tym, że konflikt – wynikający przecież z czegoś bardzo podstawowego, czyli odmiennych założeń filozoficznych, metafizycznych – zgasł w momencie zaakceptowania przez APA homoseksualizmu jako zgodnego z normą.

Wydaje mi się, że historia pokazała tym samym słabość obu stron. To, co miało być całkowicie neutralnym odkrywaniem norm, okazało się jedynie – przynajmniej w sprawach, które zahaczają o zycie moralne – kanonizacją ideałów właściwych dla danego środowiska i epoki, w dodatku kanonizacją nieświadomie otwartą na grę wpływów ze strony różnych grup interesów oraz autorytetów (czy to konserwatywnych, czy liberalnych). Nie chodzi tylko o kwestie seksualne. Wspomniany wcześniej Christopher Lane (w „Shyness”), a także Allan V. Horwitz i Jerome C. Wakefield (w „The Loss of Sadness” i „All We Have to Fear”) pokazali, że arbitralne w dużej mierze kryteria DSM doprowadziły do zawężenia dopuszczalnego w naszych społeczeństwach spektrum emocji – zwłaszcza z gamy nieśmiałości, smutków, strachów – na czym z kolei straciła nasza kultura, żywiąca się zawsze głębokim odczuwaniem. Z drugiej strony tradycja, która miała być kultem niczym nieograniczonej swobody i pochwałą witalizmu, której obojętne miały być „burżuazyjne” normy, zaczęła zabiegać o autorytatywne uznanie własnego stylu życia za „normalny”, a następnie wykorzystywać stosowne orzeczenia w walce o, uzasadnione czy też nie, swobody i przywileje.

Według mnie otwiera się jednak tym samym – mimo niewątpliwych zalet tradycji reprezentowanych przez obydwie wspomniane strony – miejsce dla jakiejś trzeciej drogi, pośredniej między nimi, lecz jednocześnie bogatszej od obydwu. Drogi pod wieloma względami bardziej permisywnej niż tradycje reprezentowane przez APA (choćby jeśli chodzi o spektrum dopuszczalnych emocji), kładącej także większy akcent na wpływ człowieka na własne zachowanie, na możliwość kształtowania samego siebie. Drogi świadomej – w odróżnieniu od obydwu wspomnianych stron – że pomiędzy pragnieniami a zachowaniem leży sfera dyspozycji, to znaczy zdolności człowieka do kierowania własnymi pragnieniami dzięki wykształconym cnotom, predyspozycjom i zdolnościom moralnym – i w związku z tym z pewną pobłażliwością traktującej „skłonności”, o ile nie przechodzą one w czyny. Drogi oceniającej pewne symptomy, stany, zachowania jako „normalne” czy „dopuszczalne” przez pryzmat celu ludzkiego życia (czy do tegoż celu zbliżają, czy od niego oddalają), nie przez pryzmat tego, co bardziej, a co mniej typowe, co aktualnie modne, a co passé, co zadowalające nasz zmysł estetyczny, a co nie itd. Drogi świadomej jednak także odpowiedzialności za społeczeństwo (zwłaszcza za jej najsłabszych członków – dzieci) i zachęcającej do stanięcia w prawdzie wobec własnych rzeczywistych ograniczeń. Wreszcie drogi, która jako jedyną prawdziwą normę człowieczeństwa widzi Chrystusa i świętych i która wie, że zupełne odcięcie dociekania moralnego od tradycji i religii prowadzi do nieświadomego kanonizowania własnych przekonań, odcina także człowieka od siły umożliwiającej moralne wzrastanie.

Wydaje mi się, że chrześcijanie – zamiast włączać się w grę wpływów na Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne i krytykować je za to, że w pewnym sensie jest nieświadomie konsekwentne, kanonizując przekonania dominujących w danym momencie grup historycznych grup wpływów – powinni właśnie argumentować za potrzebą tego typu trzeciej drogi. Z korzyścią dla wszystkich.