Musiałek: Rada dla Gowina. Za darmo!
W sobotę Gowin zaczął w Krakowie nowy etap swojej politycznej kariery – i liczy na to, że również nowy etap w polskiej polityce. Żeby zrealizować swoje marzenia, musi jednak rozszerzyć ofertę.
Choć ideowy kierunek partii Gowina zdaje się być klarowny, to, jak wielu przed nim, stoi obecnie przed wieloma dylematami, jeśli chce występować w roli politycznego animatora. Sporo jest przecież organizacyjnej pracy, na którą składają się setki decyzji mniejszej i większej wagi. Jedna będzie miała szczególne znaczenie. Im bliżej układania pierwszej wyborczej listy, tym częściej Gowin będzie natrafiał na stary dylemat nowych inicjatyw, czyli pytanie o optymalne proporcje doświadczenia i świeżości. Z jednej strony nawiązywanie do stylistyki ruchu społecznego, który ma uwolnić energię Polaków, zobowiązuje go do nadania dużej roli społecznym liderom, którzy dotychczas nie mieli do czynienia z polityką. Nowe twarze, szczególnie te młode, uwiarygodniłyby inicjatywę jako tę, która proponuje nowe rozdanie. Z drugiej jednak strony każdy, kto choćby otarł się o realną politykę, wie, że na samych nowicjuszach daleko się nie zajedzie. Dlatego potrzebni też będą politycy doświadczeni, a przede wszystkim rozpoznawalni. Ale i tutaj nie można przesadzać. Niebezpieczeństwo naszpikowania wyborczych list partyjnymi wyjadaczami może spowodować zniechęcenie, a w efekcie postrzeganie tej inicjatywy jako starego wina w nowym bukłaku.
Abstrahując od ostatecznych proporcji, warto zwrócić uwagę na jedną fundamentalną kwestię. Niezależnie od tego, czy na listach i w mediach więcej pojawi się nowych twarzy, czy partyjnych dinozaurów, dla wyborców inna kwestia może okazać się bardzo istotna. Dla dużej grupy Polaków to, ile nowych osób znajdzie się w partii Gowina, a ilu będzie uciekinierów z Platformy i politycznego planktonu, będzie mniej istotne od tego, jak partia będzie działać, dyskutować i rywalizować. Kluczowe będą więc nie personalia, ale normy stosowności. Polacy widzą prostą prawidłowość – tak, jak rządzi się partią, będzie rządzić się Polską. Dlatego jeśli Gowin chce pozyskać szersze poparcie, musi pokazać, że normy selekcji osób do jego inicjatywy będą odbiegały od tych, które obecnie obowiązują w innych partiach. Że będą opierały się na energii, kompetencji, dobrych pomysłach. Że nie będzie tam miejsca dla osób moralnie wątpliwych i politycznie skompromitowanych. Że niezależnie od tego, jakie ideowe oblicze zostanie wyłonione, to będzie ono rzeczywistą tożsamością, a nie PRową operacją. Że jego ruch będzie pluralistyczny i politycy będą mieli swobodę wypowiedzi w odpowiednich granicach oraz możliwość votum separatum. I, przede wszystkim, że znajdą się w nim ludzie, dla których podstawową motywacją jest dobro Polski, a nie miejsce przy korycie wedle legendarnej zasady TKM – „Teraz Kurwa My”!
Jeśli miałbym polecić ideę „spinającą” te oczekiwania i która mogłaby stać się zarazem tożsamościowym postulatem nowej partii Gowina, przychodzi mi na myśl hasło podniesienia standardów polskiej polityki. To prawda, że zdecydowana większość sztandarów, jakimi wymachiwali politycy na przełomie całej historii III RP, jest już mocno wypłowiała, a wiele z nich zostało bezpowrotnie spalonych. W poszukiwaniu idei, które mają stanowić o obliczu nowej inicjatywy, a zarazem stanowić dodatkowy wizerunkowy atut, ten postulat jednak warto odkurzyć. To nieco już zapomniane dzisiaj hasło, które postulował niegdyś Jan Rokita, było, obok „szarpnięcia cuglami”, ważnym elementem tożsamościowym starej Platformy Obywatelskiej. Tej, do której bardzo często nawiązuje Gowin. Dlatego dobrze pasuje ono do narracji sięgania do platformerskich korzeni. Zostało sformułowane po aferze Rywina, kiedy Polacy zobaczyli gorsze oblicze polityki. Dziś wydaje się, że popyt na polityczną ofertę odpowiadającą na oczekiwania lepszych standardów jest nie mniejszy niż wówczas. Przecież ich podaż w dobie wojny polsko-polskiej jest dramatycznie niska. Gowin w roli osoby, która podkreśla konieczność wyższych standardów, jest wiarygodny. Będąc ministrem sprawiedliwości wykazał reformatorski zapał. Dał się też poznać jako osoba, która stroni od partyjnych bijatyk i która potrafi kulturalnie i merytorycznie rozmawiać z politykami z różnych stron. Wielu ma mu nawet za złe zbyt stonowaną postawę w czasach cywilizacyjnej wojny.
To prawda, że wielu Polaków przyzwyczaiło się już do „suskizacji” polityki, czyli dominacji polityków typu BMW – biernych, miernych, ale wiernych. To prawda, że spora część krytykuje agresję w polityce tylko werbalnie, samemu emocjonując się i wciągając w partyjne bijatyki. Niemniej wciąż jest spora grupa osób, które pamięta czasy, gdy posłowie nie otrzymywali smsami przekazów dnia. Na wiele innych spraw mają różne poglądy, ale wspólnie oczekują od partii podniesienia politycznej kultury. I za dobre standardy gotowi są sowicie zapłacić najwyższą walutą dla polityków – głosem przy wyborczej urnie. Na jaką partię dzisiaj oni głosują? Zniechęceni i zmęczeni partyjniactwem najczęściej na żadną. Niegłosujący w Polsce to największy i „najtwardszy” zarazem elektorat. W niemal każdych wyborach po 1989 r. w cuglach zdobyłby parlamentarną większość. Postulat podniesienia politycznych standardów może więc przyciągnąć choć część z tych, którzy w czasie wyborów zostawali w domach, ponadto ma aidelogiczny charakter. Dlatego może być atrakcyjny dla tych, których nie grzeje ani gospodarczy liberalizm, ani światopoglądowy konserwatyzm.
Radę „politycznej odnowy” adresuję nie tylko do partii Gowina. Świetnie by było, gdyby inne partie przypomniały sobie o idei Rokity. Jeśli tak się stanie, będę im wtedy szczerze dopingował. Tyle, że nie mam dużych nadziei, że będą chciały. Co gorsza, niektóre chyba nawet nie będą mogły. Niskie standardy i emocje to przecież fundament ich politycznej siły.