Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Jacek Kaczmarski to polski Fryderyk Nietzsche

Jacek Kaczmarski to polski Fryderyk Nietzsche źródło: https://www.youtube.com/watch?v=EpiAoOImJ8k

Kiedy jakiś czas temu zastanawiałem się nad piosenkami autora Murów, uderzyło mnie nieoczekiwane podobieństwo. „Skała grozy i skała zachwytu” – skądś już to znam! Moje myśli powędrowały wtedy do młodego profesora uniwersytetu w Bazylei, wykładającego filologię klasyczną. Niespełna trzydziestoletni Friedrich Nietzsche właśnie wydał swoją pierwszą książkę, Narodziny tragedii.

„A mury runą, runą, runą i pogrzebią stary świat!” – to chyba najbardziej znana fraza z całej twórczości Jacka Kaczmarskiego. Poruszała serca i umysły w czasach pierwszej „Solidarności”, śpiewano ją w trakcie „nocy” stanu wojennego. Niektórzy uznali ją wręcz za nieformalny hymn opozycji antykomunistycznej lat 80. I nic dziwnego – porywająca melodia wraz zagrzewającym do walki tekstem musiała dodawać otuchy walczącym o swoją wolność.

A jednak Mury były powszechnie źle rozumiane. Zainspirowany działalnością katalońskiego pieśniarza i działacza niepodległościowego, Lluisa Llacha, a szczególnie jego utworem L’Estaca, Kaczmarski napisał tekst, w którym poeta swoim głosem zapala lud do rewolucji. Ta jednak kończy się tragicznie – opanowany przez mroczne namiętności tłum („Kto sam, ten nasz najgorszy wróg!”) sprowadza na siebie nową niewolę. Przy ostatnim powtórzeniu refren Murów brzmi inaczej: „A mury rosły, rosły, rosły, łańcuch kołysał się u nóg…”

Tego refrenu nie chciano słyszeć w czasach „Solidarności”. Nucący pieśń opozycjoniści tworzyli alternatywne, dodające otuchy zakończenia. Paradoksalnie Kaczmarski napisał utwór, który stał się zapowiedzią własnej przyszłości. Pieśń przestała być własnością pieśniarza, a szerokie rzesze, które ją przechwyciły, były głuche na złowróżbne zakończenie. I chociaż historia nie przebiegała dokładnie według zapowiedzianego schematu, to i tak w latach 80., po kilkunastomiesięcznym karnawale wolności, nastał długi okres ponownego zniewolenia.

Myślę, że ta sytuacja jest emblematyczna dla całej twórczości Jacka Kaczmarskiego. Autor Murów poruszał wielką mnogość tematów, nawiązywał nie tylko do historii. Był mistrzem ironii i ekfazy. Jego utwory zachwycają erudycją oraz bogactwem nawiązań do całej tradycji europejskiej cywilizacji. Potrafił wyrazić niejedną prawdę o rzeczywistości i o ludzkiej naturze. A to wszystko przyprawione nie dającym się podrobić poczuciem humoru. Jednak w każdym zakątku jego twórczości można usłyszeć tę samą złowrogą nutę, którą zawarł w swojej wizji dziejów.

Bo historia widziana jego oczami zawsze ma w sobie jakiś mroczny rys, złowieszczą tajemnicę czającą się tuż za rogiem tego, co dostrzegalne gołym okiem. Ludzie nie mogą żyć w szczęściu i pokoju, choćby przetykanych codziennym trudem. Prędzej czy później musi na nich spaść klęska, nawet niezasłużona. Prawie tak, jakby same dzieje kierowały się tym poczuciem ironii, którym został obdarzony autor Murów.

Rozbitek na Antypodach

Tę wizję rzeczywistości znakomicie oddaje utwór Dwie skały, napisany przez Kaczmarskiego wiele lat później, po przeprowadzce do Australii. Jego tytuł nawiązuje do miejscowości Two Rocks, w której zamieszkał poeta. Jednocześnie są to jednak prawdziwe dwie skały, które tkwiły na brzegu oceanu naprzeciw domu barda „Solidarności”.

Po burzliwych doświadczeniach życia, „po sztormach, burzach, nawałnicach, szkwałach” autor Murów z pewnego dystansu spogląda na swoją dotychczasową egzystencję i twórczość. Ich figurą stają się dwie bryły, na których zatrzymał się rozbitek. Podobne do siebie w swoim oporze stawianym potędze żywiołu, „Obie potężne i obie wspaniałe Wbrew horyzontom posągowe pozy”.

A jednocześnie zupełnie od siebie różne – jedna to skała rozpaczy, a druga nadziei. Jedna symbolizuje szaleństwo, a druga rozsądek. Mimo to, kiedy dokładniej im się przyjrzeć, okazuje się, że mają ze sobą więcej wspólnego niż można przypuszczać. „W skale szaleństwa – rozsądku grań krucha, W skale rozsądku – jaskinie szaleństwa”.

Nie tylko sam Kaczmarski, ale również jego spadkobiercy odczytali ten utwór jako metaforę losu poety. Jego grób na warszawskich Powązkach ma kształt dwóch brył, dwóch skał rozdzielonych precyzyjnym cięciem, ale wciąż do siebie pasujących. Początkowo łączyły je struny gitary, lecz tu również historia okazała się przewrotna. Skradli je wandale, a miejsce po nich do dziś zostaje puste.  Makrokosmos twórczości poety zaklęty w mikrokosmosie nagrobka.

Ale oczywiście metafora dwóch skał sięga głębiej. Kaczmarski pisał nie tylko o sobie. Przypuszczam, że każdy może się odnaleźć w zaproponowanym przez niego obrazie. Również losy państw i narodów, cała historiozofia barda podlegają tej samej regule. Szaleństwo wciąż na nowo miesza się z rozsądkiem.

W cieniu greckich bogów

Kiedy jakiś czas temu zastanawiałem się nad piosenkami autora Murów, uderzyło mnie nieoczekiwane podobieństwo. „Skała grozy i skała zachwytu” – skądś już to znam! Moje myśli powędrowały wtedy do młodego profesora uniwersytetu w Bazylei, wykładającego filologię klasyczną. Niespełna trzydziestoletni Friedrich Nietzsche właśnie wydał swoją pierwszą książkę, Narodziny tragedii.

Początkowo nie spotkała się z życzliwym przyjęciem krytyki i kolegów po fachu. Jednak przedstawione w niej idee pozostają żywe do dziś. Przede wszystkim dzięki jednemu pomysłowi. Autor przedstawia ateńską tragedię jako zrodzoną z walki dwóch żywiołów, którym patronują Apollo i Dionizos.

Ten pierwszy jest bogiem światła, piękna, Muz oraz poezji. A także łagodności i kojącego, pełnego obrazów snu. Wszak to jego czci było poświęcone sanktuarium w Delfach, siedziba najsłynniejszej wśród Greków wyroczni. Po drugiej stronie staje Dionizos, otoczony orszakiem rozszalałych Menad, sam upojony winem i pogrążony w pełnej bólu ekstazie.

Nietzsche widział historię greckiej kultury jako pole starcia tych dwóch sił. Jednak nie przynależą one jedynie do królestwa artystów. Wyrażają głębszą, metafizyczną prawdę o rzeczywistości. Młody filozof zapożyczył tu pomysł od Schopenhauera, dla którego świat jest tylko przedstawieniem, złudzeniem, a prawdziwym bytem jest nierozumna, ślepa wola.

Wobec tego – mówi Nietzsche – prawdę znają słudzy Dionizosa. To oni docierają do głębin istnienia, a więc do bólu i rozkoszy, ekstazy i grozy, do szału, który nie pozostawia miejsca na rozsądek. Tej prawdy nie można jednak znieść. I dlatego potrzebny jest pozór, piękny sen ze swoimi majakami, maska założona na rzeczywistość.

Nasza narodowa tragedia

Mniejsza o to, czy Nietzsche trafnie rozumiał starożytnych Greków i czy attycka tragedia rzeczywiście powstała ze złączenia tych dwóch żywiołów. Ale co z Kaczmarskim? Czy aby na pewno bard „Solidarności” jest pokrewny autorowi frazesu o śmierci Boga?

Nie będę się wypowiadał na temat ich biografii czy osobistych poglądów, ale w twórczości autora Murów mogę odnaleźć niejeden ślad nietzscheańskego Dionizosa. I Apolla zresztą też. Przede wszystkim Kaczmarskiego nie można rozumieć tylko jako poetę czy nawet historiozofa. Jego utwory żyją na scenie, gdzie występują zazwyczaj przy akompaniamencie gitary, śpiewane w charakterystyczny sposób, który tak trudno podrobić współczesnym wykonawcom.

Właśnie ten performatywny charakter jego twórczości znakomicie współgra z pomysłem Nietzschego. Bo dla niemieckiego filozofa muzyka, ta prawdziwa muzyka, jest z ducha dionizyjska. Ona jako jedyna ma bezpośredni kontakt z rzeczywistością. I to ona pozwala zrodzić się tragedii, powstałej z chóru poświęconego początkowo Dionizosowi. A nasz polski bard często śpiewa właśnie w taki sposób, jak gdyby uniósł się jakąś dionizyjską ekstazą.

Świetnie widać to choćby w Krajobrazie po uczcie, pochodzącym z tego samego albumu co Mury. Utwór wykonywany przez trio Gintrowski – Kaczmarski – Łapiński  opowiada o upadku Polski w dobie stanisławowskiej. Zaczyna się od dynamicznego opisu tytułowej uczty. Ale jest to obraz chaosu, rozpasania, wręcz orgii. „Nie ogryźli kości, nie dopili wina/ Resztek jedzenia szuka pies pod stołem.” I dalej, „biały pudel kraje krynoliny targa/ Przez panią w rumieńcach za fotel rzuconej.” Prawie tak, jakby polska magnateria urządziła sobie jakieś XVIII-wieczne bachanalia.

Potem akcja i śpiew tylko przyśpieszają. Ściągnięte w telegraficzny skrót: koronacja, czwartkowa kultura, konstytucja, zdrada, wojna, abdykacja. Wszystkie blaski i cienie epoki stanisławowskiej streszczone w niespełna trzy minuty. Tego efektu retorycznego nie dało się osiągnąć samym tekstem. Potrzebna była budząca emocje, gwałtowna muzyka.

Wielobarwny pozór uczty, piękny obraz namalowany słowami, z czającą się już w tle i nagle wydobywającą na powierzchnię tragedią rozbiorów, a to wszystko wyrażone ekstatyczną muzyką – oto przepis na historiografię Jacka Kaczmarskiego. On sam przyznawał w wywiadach, że ta piosenka z 1977 r. stanowiła przełom w jego twórczości. To od niej zaczęła się późniejsza fascynacja historią.

Szaleńcy przewodnią siłą narodu

Kilka lat później, już na emigracji, gdy w Polsce trwa stan wojenny, Kaczmarski pisze jeden z kolejnych utworów komentujących bieżącą rzeczywistość polityczną. Korzysta z biblijnej figury przejścia Izraelitów przez Morze Czerwone. Czytelnik z łatwością się domyśli, kto jest narodem wybranym i co symbolizuje czerwień odmętów. Ja chciałbym zwrócić uwagę na co innego.

To nie Bóg zsyła ocalenie na swoich wybrańców. Prorok prowadzący lud, nowy Mojżesz, to „człowiek niespełna rozumu.” Głosi: „Ja nad tym morzem trzymam wiary władzę!/ Ja pójdę pierwszy! Ja was poprowadzę!” Władza wiary, ale wiary nie wiadomo w co. Kiedy morze okazuje się posłuszne, cały naród, kierowany jakąś przedziwną dziejową koniecznością, wkracza w rozdzielone na pół odmęty.

Ale to nie koniec historii. Gdy lud przemierza morskie dno, łagodna do tej pory melodia nagle gwałtownieje. W tej samej chwili poeta woła:

„Dość, że się toniom w pionie stać znudziło,
W chwil kilka mokrą szmatą nas przykryło
I ciężkiej ciszy przytrzasnęły drzwi
Jakby nas wchłonął kubeł pełen krwi!”

Katastrofa tak samo niepojęta, jak niepojęte było wcześniejsze rozstąpienie się wód.

Przejście Polaków przez Morze Czerwone, ta metafora stanu wojennego, z perspektywy czasu okazuje się jednak figurą znacznie bardziej uniwersalną. Przez jej pryzmat można by odczytać całą historię Polski na przestrzeni ostatnich trzech stuleci, tak jak ją widział Kaczmarski. Dziejami rządzi jakaś niepojęta konieczność, ukryta siła, która każe narodowi wejść w rozwarte odmęty (w przeciwieństwie do biblijnego pierwowzoru, inne narody są tutaj tylko biernymi obserwatorami).

Jednak charakter historii ujawnia się przede wszystkim w samym Morzu Czerwonym, które najpierw posłusznie ulega wierze proroka, by następnie, znudzone, zamknąć go wraz z całym ludem w „czerwonej mogile”. Te naprzemienne okresy niewoli i katastrof, rozdzielone momentami niewytłumaczalnych darów losu, które pozwalały chwilowo odbudowywać niepodległość, aż za dobrze znamy z naszych ojczystych dziejów.

Dodał bym jeszcze, że Morze Czerwone jest przede wszystkim siłą dionizyjską. Podmiot liryczny, snując refleksję nad katastrofą, pyta wprost: „Czy wszystko złudą było czy omamem/ I tylko w myślach weszliśmy w tę bramę?” To nie ułuda wolności i własnej sprawczości pozwalają poznać istotę procesów historycznych.

One są tylko maską, w którą stroimy świat, aby nie musieć konfrontować się z przerażającą prawdą. Bo dziejami rządzi jakaś siła potężna a nieracjonalna, ślepy, złowrogi los, który prędzej czy później sprowadzi na nas kolejną burzę i z gwałtowną mocą zatopi pośród uderzeń bezlitosnych fal.

Cień „złotego wieku”

Z biegiem czasu, szczególnie po upadku w Polsce komunizmu, Kaczmarski coraz częściej sięgał do epok dawniejszych  oraz do dziejów krajów innych niż tylko nasza ojczyzna. Patrzył z większego dystansu. Powstają wówczas albumy takie jak Sarmatia czy Wojna postu z karnawałem. Pomimo zmienionej perspektywy diagnoza wydaje się ta sama. Tylko przedmiot refleksji nabiera na uniwersalności..

W tym bogactwie twórczości chciałbym zatrzymać się na utworze niezwykłym, wyróżniającym się spośród historycznych pieśni Kaczmarskiego. W powstałym na początku lat 90. Janie Kochanowskim artysta zwraca wzrok na nasz narodowy „złoty wiek”. Już nie na czas klęski i niewoli, ale na szczytowy moment rozwoju kultury dawnej Polski, bezpiecznej od zewnętrznych wrogów.

Wydaje się, że Apollo odniósł tu zwycięstwo. Świadczy o tym choćby sama melodia, płynąca spokojnie wraz z tekstem. Kiedy jednak bliżej przyglądamy się przedstawionej rzeczywistości, osadzonej na kanwie życia mistrza z Czarnolasu, to dostrzegamy obraz zgoła odmienny. Rodzaj ludzki wciąż doświadcza klęsk, które zresztą sam na siebie sprowadza, słuchając ukrytych w swym wnętrzu namiętności. Jak mówi podmiot liryczny, patrzący filozoficznym okiem:

„Po swojemu się każdy ze Stwórcą pasował,
A co siebie nadręczył, innym krwi popsował,
Własnym myślom nie ufał, życie sobie zbrzydził,
Bał się swojego strachu i wstydu się wstydził.”

Szczególnie uderza opis dworu królewskiego. Znajdziemy w nim i korupcję, i alkoholizm, szybkie kariery tych, którzy nic nie potrafią, lecz za to są „cnotami znudzenia”, zwykłą głupotę, a wreszcie ciążącą nad wszystkim hipokryzję.

Poeta, patrzący na to wszystko z oddali Czarnolasu, zachowuje spokój i pogodę ducha tylko dzięki stoickiemu podejściu do świata. Sam nie wie, co przyniesie mu przyszłość, „czy w powszechnej niezgodzie kraj się znów pogrąży, czy się księgę ostatnią w druku ujrzeć zdąży?”

Ostatecznie wyroki losu zapisane są w gwiazdach. Jak możemy domyślać się z końcowych partii utworu, ta sama siła, która rządzi obrotami sfer niebieskich, decyduje też o ludzkiej doli i niedoli. Czy więc apolliński wydźwięk pieśni nie jest tylko zasłoną, której umysł mędrca używa, aby odgrodzić się od pełnej bólu i namiętności prawdy o świecie?

***

Jak w jednym z wywiadów przyznał sam Kaczmarski, pieśń Jan Kochanowski, ze swoją pogodą i akceptacją rzeczywistości, powstała z „upicia się trzeźwością” przez jej autora, po długim okresie nadużywania alkoholu. Kontrast, opozycja, współgranie przeciwnych sobie żywiołów zrodziły dzieło sztuki. A więc jednak pokrewieństwo z Nietzschem?

Na pewno dzieliło ich sporo, tym bardziej, że niemiecki filozof dosyć szybko odrzucił nauki Schopenhauera i poszedł swoją drogą, choć ostatecznie i tak skończył w ramionach Dionizosa. Z kolei autor Murów, śpiewając o wspomnianych dwóch skałach, żadnej z nich nie przyznaje pierwszeństwa.

Zaznacza wręcz, że u swych fundamentów są tym samym, łączy je w głębiach jeden korzeń. W tych niewidocznych dla człowieka czeluściach „rozsądek [jest] rozpaczą i grozą,/ Nadzieja – szaleństwem, szaleństwo – zachwytem.” Czy widzimy tu tylko zagadkę ludzkiej duszy, w której od zawsze dobro walczy ze złem, namiętność z umiarkowaniem, wada z cnotą? A może metafizyczne wytłumaczenie całego świata?

Nie potrafię na to odpowiedzieć, a niesamowita w swej różnorodności twórczość Kaczmarskiego wymyka się prostym interpretacjom. Wiem jednak, że świat, w którym ciemność miesza się ze światłem na równych prawach, nie jest światem, w którym ostatecznie może zatryumfować dobro. Może stąd pochodzi ten cień, który kładzie się na wszystkich pieśniach naszego narodowego barda?

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.