„Jej ciało było świątynią, której bramy przekroczyłem jak nowo ochrzczony”
Kto nie może ujrzeć, ten musi wierzyć. Komu nie dane jest malować, pozostawione jest mówić. Nie pomyśl, że Tobą pogardzam, ale z głębi mojej miłości i przywiązania szczerze Cię żałuję. Ciebie, ojca, świat, który trzymacie na swoich obolałych barkach. Próbujecie utrzymać coś, co już jest stare i zbutwiałe, a z czasem rozsypie się w proch. A moje brzemię, choć przygniata do ziemi i kruszy kości, jest tak słodkie…
Kobieta i mężczyzna
Na motywach szkicu Smutek Vincenta van Gogha. Opowiadanie zostało pierwotnie opublikowane w 62. tece czasopisma idei „Pressje” zatytułowanej „Nieimperialne mocarstwo”. Całość za darmo pobierzesz tutaj.
Byłam już blisko. On był ode mnie trochę starszy, niewiele. To się stało… No tak, już ponad trzydzieści lat temu. Miał rude, kręcone włosy i pewnie z tego powodu był taki nieśmiały. Zawsze pukał przed wejściem do pokoju. Na początku mnie to irytowało, ale z czasem zaczęłam czekać na ten cichutki, delikatny stukot. Nosił okulary. Zdejmował je zawsze na końcu, składał i kładł na nocnym stoliku, tuż obok lampki. A potem całował w dłoń i do mnie przychodził.
Wiem, ja też nigdy wcześniej ani potem nie spotkałam żadnego, który wstydziłby się tak bardzo wprost. Bez żadnych pośredników i przesłon. Bez wulgarności, złości, udawanych wyrzutów sumienia. Tamten był nagi, jego lęku nic nie zakrywało. I dlatego przestałam być czujna. To największy błąd, jaki możemy popełnić.
Pamiętasz, opowiadałam ci o tym podczas pierwszej rozmowy. Nie traktuj ich jak wrogów, ale nie zapomnij, że nigdy nie przestaną nimi być. Kiedy zdarzy ci się czuły, przypomnij sobie wszystkich brutalnych. Przyjdzie poeta – przywołaj przed oczy każdego chama, który się w ciebie wdarł jak do karczmy. Nie wolno ci robić między nimi różnicy. Każdemu po równo: twojego ciała i czujności, czułości i pogardy. Dla nich jesteśmy wciąż jednym i tym samym ciałem. I oni dla nas też. Nie ma różnicy, kochanie. To są wszystko żołnierze tej samej armii. A my bronimy wspólnej twierdzy.
Byłam wtedy, za czasu tego rudego, w najgorszym możliwym wieku. Coś już wiedziałam, uodporniłam się i myślałam, że tak już zostanie. Pewne rzeczy trzeba sobie przypominać każdego rana, inaczej zwietrzeją i wylecą nam z głowy.
Jak na przykład to, że nie wolno przy nich zasypiać. Bo kiedy się obudzisz, przez pierwsze kilka minut jesteś zupełnie bezbronna. Budzi się w tobie głód, którego nie możesz zaspokoić. Nie tylko sama. W ogóle nie możesz. Nie da się na niego odpowiedzieć, można przed nim jedynie uciec. Ale ty nie wiesz dokąd i szukasz jakiejś ręki, która by cię zaprowadziła tam, gdzie głodu już nie będzie.
I gdy budzisz się obok niego, przez chwilę nie myślisz, skąd się tu wziął ani dlaczego tu z nim jesteś. Zaczynasz się tylko zastanawiać, czy przypadkiem on nie jest cię w stanie tam zaprowadzić. Szukasz jego ręki i zabierasz się z nim w drogę. I ja znalazłam jego rękę. I zabrał mnie tam. Postaliśmy w tym miejscu przez chwilę, rozejrzeliśmy dookoła, przyjrzeliśmy się sobie. Był ciepły poranek. Nie byliśmy głodni.
Zorientowałam się po kilku tygodniach. Powiedziałam mu, a on… Nigdy nie zapomnę tej twarzy, wydaje mi się, że nawet brwi miał rude. Zrobił takie wielkie oczy. Wziął mnie na ręce i podrzucił. Czy się cieszył? Dziecinko, on zwariował z radości. Jakby tego wszystkiego dookoła w ogóle nie było. A raczej jakby to dziecko zrównało z ziemią nasz dom, to kim jestem. I myślę sobie dzisiaj, że właśnie to przeważyło. Że ono mnie unieważniło, odsunęło w cień. Zniosło z powierzchni ziemi.
Nie chodzi o to, że byłam dumna z tego wszystkiego. Wtedy jeszcze rzeczywiście nie byłam. Ale czy można to tak po prostu przekreślić? Jakby było tylko winą, brudem do zmycia i niczym więcej? Co w takim razie się ze mną działo przez te wszystkie lata, kim byłam i gdzie? Siedziałam w zamkniętej wieży i czekałam, aż mnie uratuje mój rudy książę? Cholera, przecież to tak nie wyglądało, to było kłamstwo. To było… To by było dziecko kłamstwa, rozumiesz?
A co do jego radości. Myślę, że on się cieszył ze mnie, nie z dziecka. Z tego, że mnie uratował, uwolnił. Tak to sobie pewnie wyobrażał. To był ten gatunek, natknęłam się potem na jeszcze kilka innych jego okazów, ale już nigdy nie dałam się nabrać. Zobaczył mnie tam, wtedy nad ranem, kiedy razem uciekliśmy, i wmówił sobie, że ja już nie chcę wracać. Zostać tam z nim, na tej górze, w lesie lub czym to dla niego było; uciec na dobre.
Ale życie nie składa się tylko z tych kilku minut po przebudzeniu, drogie dziecko. Musisz to wziąć pod uwagę. Wtedy różne rzeczy nam się wydają, ale to tylko senność. Chwila półsnu, między życiem a marzeniem. Półprawda jest gorsza od całego kłamstwa, moja droga.
Siedzieliśmy w moim pokoju, paliła się tylko nocna lampka, zza ściany dochodziły krzyki dziewczyn. Tamtego wieczoru jakoś wyjątkowo źle udawane. Patrzyliśmy na siebie przez godzinę, jak nie dłużej. Nie próbowaliśmy się już przekonać, wszystko zostało powiedziane. Ale parę rzeczy pozostało jeszcze do przekazania. Nie dało się ich opowiedzieć, można było tylko patrzeć.
Nie był zły. Chyba nie potrafił się gniewać. Wyglądał tylko na dotkniętego. Nie rozumiał, jak można odrzucić coś tak wielkiego, jak jego zapomnienie i łaskę. Patrzył na mnie tak, jakby wymazywał z mojej twarzy wszystkich pozostałych mężczyzn. Tamtego wieczoru, wcześniej, zanim zaczęliśmy milczeć, nie dotykał mojego ciała, on je czyścił. Tak to sobie wymyślił (przejrzałam go), że w ten sposób mnie przekona. Musiał to zrobić, oczyścić mnie, jeszcze tutaj, zanim wyjdę z nim i już nigdy nie wrócę.
I może, raczej nie, ale nie mogę też tego zupełnie wykluczyć, może by się to nawet udało. Gdyby tylko nie wyraz jego twarzy. Wiesz, co się w niej czaiło? Poświęcenie. „Biorę na siebie twój brud, moja pani. Od teraz jest też moim”. Spierdalaj. Miałam ochotę go z siebie zrzucić, zacząć krzyczeć, żeby zaczął się normalnie zachowywać. Że za kogo on mnie bierze.
To jest tylko taki kompleks, moja piękna, moja córeczko. Musisz o tym wiedzieć, bo widzę, poznaję po tobie, że i na ciebie założył swoje sidła jeden z nich. Oni muszą nas ratować. Właśnie nas, dziwki. Podnieca ich to, nasz brud i własne przebaczenie.
A do tego, kiedy już będziemy po tamtej, drugiej stronie, staniemy się ich własnością. Kupili nas sobie, nie na jedną, ale na wszystkie noce. Niby dokąd miałybyśmy się wymknąć? Którędy? Gdzie się nie obejrzysz, tam jest jego łaska, zasypiasz z jego przebaczeniem nad głową i budzisz się nie obok mężczyzny, tylko litości.
Wszystko mu zawdzięczasz. To taki dług, że nigdy nie zdołasz go spłacić. A im bardziej ludzie nim pogardzają, tym mocniej jesteś z nim związana. Swoim wybawcą, właścicielem. Kupuje cię w każdej chwili za cenę własnej hańby. Ile twoim zdaniem kosztuje odwrócenie się od rodziny? A przyjaciele nie tylko przestają cię znać, zaczynają też tobą gardzić.
Uśmiechy na ulicy, porozumiewawcze spojrzenia za jego plecami. A on to wszystko zbiera, chomikuje, przelicza. I każdy grosz z całej tej sumy może przeznaczyć tylko na ciebie. Albo na własny pomnik. Zostawi sobie pod nim napis: „Umarł dla społeczeństwa za prawo do miłości i nawrócenia”.
Jak bardzo go wtedy nienawidziłam. Byłabym w stanie zacząć go szarpać za te rude kłaki, rozedrzeć mu twarz paznokciami. A potem pieprzyć go tak, żeby odebrać cały swój brud z powrotem. Jak on w ogóle śmiał? Za kogo ty się uważasz, zbawicielu dla ubogich.
Ale wiesz co, kochana? To by było jak przyznanie się do porażki. Lepiej było tylko na niego patrzeć. Siedzieć tak razem, oboje nadzy, tuż obok siebie. I każdym kolejnym mrugnięciem powiek potwierdzać, utwierdzać go w tym, że to koniec. Nie będzie ani jego hańby, ani mojego zbawienia. Nie będzie naszego dziecka.
Jeśli by mnie uwięził swoją litością, to wyobrażasz sobie, co by zrobił jemu? To byłoby dziecko mojego grzechu i jego litości. Bękart, jakiego świat nie widział. Jeśli chłopiec, nazwalibyśmy go Strach, a dziewczynkę – Upadek.
A wiesz, co by było potem, gdybym dała mu się zwieść i oszukać? Tak, wróciłabym tutaj. Nie dalej jak po roku. Zaczęłabym wracać któregoś wieczoru. Zwalniałabym kroku obok każdego przechodzącego mężczyzny. Pierwszy z nich, który by się na mnie obejrzał – nieważne czy to byłby chłopiec, czy starzec – dostałby mnie w najbliższej bramie. Tego jednego żałowałam, tego tylko mi po nim brakowało – tej chwili triumfu.
Dziecko moje, czy wyobrażasz sobie, jak to mogłoby smakować? Pierwszy krok do wolności. Od tego obcego nie wzięłabym ani grosza. Zostawiłabym go z przeczuciem, że to był tylko sen. Chwila utraty świadomości. Nie zapisałabym się żadnym słowem ani spojrzeniem w jego pamięci. Wróciłby do domu i sprawdził, czy nie ma przypadkiem gorączki. Nie? To w takim razie skąd te majaki?
A w domu, jego domu, bo przecież nie moim, czekałaby zapłata. Po tamtym facecie posnułabym się jeszcze chwilę nad rzeką. Może wstąpiłabym na lampkę wina, może na dwie. Spóźnienie powinno być wyraźne. Otworzyłby mi drzwi z dzieckiem na ręku i spojrzeniem ulgi. „Nic ci się nie stało? Kochana, tak się martwiłem. Usiądź, zrobię ci herbaty”. Już w tych pierwszych zdaniach pod spodem czaiłoby się podejrzenie.
Ale ono dopiero zacznie kiełkować, wiercić się w glebie, wychylać się i z powrotem chować. W zależności od pogody i nastroju. Będzie je sobie wyrzucał. A im będzie bardziej wyraźne, oczywiste i jaskrawe, tym mocniej się za nie znienawidzi. „Jak mogę? Przecież ona ma to już dawno za sobą. Nie wolno mi, nie mogę się z niczym zdradzić, to by mogło ją podłamać. Kazać jej w siebie zwątpić. W jej przemianę. W nas”.
Zdradzałabym go coraz częściej. Nie wracała całymi nocami do domu. To by było już oczywiste dla wszystkich poza nim. Bo on cały czas nie zapyta. A nawet jeśli, i nawet gdybym potwierdziła, nie uwierzyłby. Co? Miłość? Nie, ty tak bardzo ich jednak nie znasz. Duma, moja kochana, tylko ona.
Szalona, wariacka pycha, jaka może opanować na tym świecie tylko mężczyznę, i to takiego, którym całe życie pogardzano. Śmiali się zawsze za jego plecami, a on nie wiedział do końca z czego. Wytykali go palcami, nadawali przezwiska, a on niczym sobie na to nie zasłużył. Nie był ani odrobinę lepszy, ani gorszy od innych. Tylko te włosy… Jakby już na zapas płonęły za niego wstydem.
Więc wyobraził sobie, że znajdzie prawdziwy powód dla ich pogardy. Taki, z którego będzie mógł być dumny. Byłam… byłabym jego decyzją, rozumiesz? Nie kobietą, nie kochanką, nie żoną. Tylko postanowieniem. Jego tarczą przed pogardą do samego siebie. Odbijałabym każdy pogardliwy uśmiech, już nie poczucie niższości by karmił, tylko dumę. To nie ja jego, ale on mnie potrzebował.
Zrozumiał. Zobaczył to wszystko w moich oczach. Mniejsza o to, jak to sobie przetłumaczył. Ważne, że przyjął do wiadomości. A co było w jego oczach? Nic, moje dziecko. Tylko skomlenie. Kiedy coś nie idzie po ich myśli, gdy wywracamy ich scenariusz choćby w jednym miejscu – a co dopiero, kiedy wrzucamy go cały do pieca – tracą grunt pod nogami. Wpadają wtedy we wściekłość albo rozpacz.
Jak to? Nie dałyśmy się wciągnąć w ich gierki, nie tańczymy do ich muzyki? To oburzające. Tacy właśnie są mężczyźni, moja kochana, po tamtej stronie. Zapamiętaj to sobie. My poznajemy jeszcze całkiem znośną ich wersję. Nie ma do czego tęsknić.
Dziecko? Nie ma go. Zrobiłam to, co było trzeba. Nie myślę o nim, nie ma o czym. Nawet teraz, kiedy o nim mówimy, patrzę na nie jak na mgłę. Nie widzę jego twarzy ani rąk, nie słyszę głosu. Jest tylko taka gęsta, nieuchwytna biel, w którą się nie zapuszczam. Ale nie ze strachu, szkoda mi tylko czasu. I widzisz, no właśnie! On nigdy nie zapytał. Czy może być jakiś lepszy dowód, córeczko?
Przychodził tu jeszcze przez jakiś czas, ale już nie do mnie. Chyba sobie wyobrażał, że to będzie jego zemsta. Stanę się zazdrosna i może, jak Bóg pozwoli, zrobię mu scenę, wybuchnę mu w twarz gniewem i płaczem. Wpadnę do ich pokoju, zepchnę ją z niego, wyrzucę mu ubrania przez okno. Nie wiem, naprawdę nie wiem, jaki jeszcze absurd mógł mu przyjść do głowy. Widzisz, jacy oni są niemądrzy?
Myślą, że jesteśmy tak samo zazdrosne jak oni. Że nie potrafimy się dzielić, że dla nas to też jest sprawa jakiejś idiotycznej dumy, że wypalamy na ich ciałach taki sam akt własności, jak oni na naszych. Czasem coś takiego się w nas budzi, maleńka, wiesz to tak samo dobrze jak ja. Ale to tylko oznacza, że nie zeszły z nas do końca ich opary, przesiąkłyśmy ich potem i śliną. Że nas w sobie podtopili.
Patrzyłam za nim przez okno, widział, jak wymykał się stąd późnym wieczorem w pomarańczowym świetle latarni. Nigdy nie zostawał na noc. To mi wystarczyło, wszystkiego się z tego domyśliłam. Bał się przy nich zasypiać i nie chciał im pozwolić zasnąć przy sobie. Ode mnie wychodził dopiero rankiem, szedł spokojny, gotowy na kolejny dzień drwin. Miał przecież mnie, miał gdzie wracać, czyim głosem zagłuszać słowa tamtych.
Już ci mówiłam, że byłam dla niego jak tarcza. Moje piersi i biodra chroniły go przed ciosami. Myślał, że jestem jego własnością nie tylko przez te kilka godzin.
Widzisz, maleńka, byłam jego pierwszą kobietą. Nie, nie powiedział, takie rzeczy się po prostu wie. Ty nie poznajesz? No właśnie. Więc wiesz, że na początku mają do tego wszystkiego bardzo niezdrowy stosunek. Najpierw jest jakaś niewiarygodnie zawiedziona nadzieja. Jesteśmy dla nich zbyt dosłowne, konkretne. Nie mieli dotąd żadnej, więc jakby posiadali wszystkie.
A teraz jesteś ty, nie tylko twoje włosy, którymi próbują się okryć przez sen, ale też twój za duży nos. To ich wprawia w dziwny nastrój. Na początku próbują cię od siebie odsunąć, zamykają oczy i starają się stać samym przeżyciem poza swoim i twoim ciałem, które ich przeraża. Wydaje im się, że zaraz ich pożresz i wyplujesz samą resztkę – nieczysty, ludzki strzęp.
A potem – to się dzieje bardzo powoli, ale chyba zawsze tak samo – zaczynają czuć tobą i przez ciebie. Twoje ciało staje się filtrem, przez który patrzą na świat. Wydaje im się, że wiedzą, choćby siedzieli właśnie po drugiej stronie miasta, albo i jeszcze dalej, co się z tobą dzieje. Czy ktoś cię teraz dotyka. Kiedy poczują, że jakieś obce usta zbliżają się do twoich, przechodzi ich ukłucie prądu. Wypuszczają z ręki kubek albo odkładają książkę, którą właśnie czytali. Zamiast liter widzą tylko twoje zmrużone oczy. I to nie w nich się właśnie wpatrujesz.
Obca rozkosz staje się ich cierpieniem. Zaczynają chorować. Budzą się z sykiem na ustach i żałują, że cię kiedykolwiek spotkali. A z drugiej strony – i to jest chyba najdziwniejsze – czują, że wreszcie zaczęło się w ich życiu coś prawdziwego. Zaczynają się rozsmakowywać w tym bólu. Zadają go sobie metodycznie: rano, w południe i wieczorem. Odmawiają litanie przekleństw przed snem i wyznają nienawiść zaraz po przebudzeniu.
Pożyczają pieniądze i przybiegają tu zziajani, myślą, że czegoś się od ciebie dowiedzą, odczytają, co się działo przez czas ich nieobecności. Zaglądają we wszystkie zakamarki, szukają śladów, zostawiają własne. To już nie ciekawość ani pożądanie ich tutaj przygnało. Chcą tylko ulgi. Ale też tylko na chwilę, bo tym, czego naprawdę pragną, jest jeszcze więcej cierpienia. Grzebią w tej ranie, wmawiają sobie, że ona nigdy nie zaschnie. Jeśli mają talent albo przynajmniej jego złudzenie, wysyłają do ciebie listy, wiersze i opowiadania. Jesteś w nich płynącą rzeką, wzgórzem skąpanym w białej mgle, poranną rosą. Naprawdę? Sama widzisz…
I wiesz też pewnie, co się dzieje potem. Właśnie tak. Męczą się, uspokajają. Dociera do nich, że całe to szaleństwo, ich choroba jest tylko ostatnim tchnieniem tamtego złudzenia. Tego, którym żyli, zanim cię spotkali. Ich ubóstwienie dojrzewało w ciszy i domysłach przez wiele lat. Teraz ty nadałaś mu kształt, ciepło i zapach. Przez moment, kilka tygodni lub miesięcy byłaś ciałem ich pomyłki, tego durnego, dziecięcego nieporozumienia.
Wszystko, co im się wydawało i roiło w tych biednych głowach, wydarzyło się na powierzchni twojej skóry. Tam się zlewały i zbierały ich sny. Ale to trwa tylko chwilę, z czasem gorączka mija. Zaczyna do nich docierać, że na świecie istnieją inne kobiety i tylko ślepy traf sprawił, że spotkali jako pierwszą akurat ciebie.
To miejsce, nasz dom, przestaje czule drażnić ich pychę, zaczynają się nudzić i rozglądać dookoła. Dostrzegają inne dziewczyny, porównują. Ty ściągnęłaś welon z nas wszystkich, ujawniłaś naszą wspólną tajemnicę. I tu twoja rola się kończy. Oni właśnie trzeźwieją, kochanie, tak to trzeba nazwać. Zaczynają rozumieć coś, co my już dawno wiemy. Że to tylko fragment większej całości, sam z siebie raczej bez znaczenia.
Zaczyna się ich najlepszy czas. Już rozczarowani, jeszcze niezgorzkniali. Przestają być nerwowi i nie zdążyli jeszcze stać się wulgarni. I na to przyjdzie czas, spokojnie. Ale jeszcze nie teraz. Teraz muszą wyjść z choroby. Każdym spotkaniem, powtarzalnością twoich słów i gestów utwierdzasz ich w tym odkryciu. Że nie każda jest tobą, a tylko ty jesteś każdą. I ta ich ulga, odprężenie, jakie przynosi ta wiedza – już ci chyba o tym mówiłam – to najlepsze, co możemy sobie nawzajem podarować. Bo gdyby nie oni, same mogłybyśmy o tym zapomnieć. Zacząć się łudzić, tak jak ty łudzisz się teraz…
***
Kochany Bracie!
Dziękuję Ci z całego serca za te kilka groszy, które mi przesłałeś. Nawet nie wiesz, jak są dla mnie ważne. I nie chodzi tylko o długi. Gdybym zdobył pieniądze gdziekolwiek indziej, odczułbym ulgę, to prawda, ale fakt, że pochodzą od Ciebie, rozwiewa moją samotność.
A więc jest jeszcze coś, co nie podlega wymianie. Są ludzie, choćby i jeden tylko człowiek, dla którego nie stanowię partnera lub klienta. Jestem coś wart sam z siebie i można tę wartość zamanifestować, bo przecież nie wyliczyć ani wyrazić w konkretnej sumie. To dużo, nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo dużo w mojej obecnej sytuacji.
Pytasz, czym się na co dzień zajmuję, odkąd zrezygnowałem z pracy w sklepie i skoro nie zamierzam wracać na uniwersytet. Przed nazwaniem mojego obecnego zajęcia wprost, jak ja sam dla siebie je określam, powstrzymuje mnie troska, byś nie uznał, że cię lekceważę. Zbywam Cię nic nieznaczącym słowem albo, co gorsza, oszalałem.
Nie, uwierz mi, najdroższy bracie, jestem zdrowy na umyśle i szanuję Cię całym sobą. Sercem, duszą i umysłem. Im bardziej różni się nasze życie, dalej rozchodzą od siebie drogi, które wybraliśmy (albo może raczej, którymi dane nam jest iść), tym większy czuję dla Ciebie podziw. Ty zawsze wiedziałeś, widziałeś jasno, dokąd zmierzasz.
Wiem, że wyda Ci się to nieprawdopodobne, ale nigdy nie byłem zazdrosny o miłość, jaką darzył Cię ojciec. Przeciwnie! Gdyby wybrał mnie, powodowany jakąś fanaberią czy nieracjonalnym poruszeniem serca, czułbym się dotknięty. Moje wyczucie sprawiedliwości, zdrowy ogląd rzeczy, czystość spojrzenia – te prawdopodobnie jedyne moje cechy, za jakie sam siebie cenie, byłyby wówczas zdruzgotane. Ty jesteś lepszy. Zawsze byłeś. Twoja żona i dzieci, Twoje powołanie siewcy Słowa Bożego, to wszystko są tylko dowody, a nie przyczyny Twojej wyższości nade mną.
Wiesz dobrze, że czas, w którym i ja marzyłem o głoszeniu Chrystusa, bezpowrotnie już minął. Stoję dziś u bram naszego kościoła jak pod ścianą płaczu. Zawodzę i kiwam głową, to jedyna modlitwa, do której jestem zdolny. Mnie samemu ona wystarcza, ale nie dałoby się jej przelać w żadne przesłanie. To już zamknięty etap. Obawiam się – ze względu na miłość do Ciebie – że nie tylko dla mnie, ale i całego świata.
Nie, nie odkładaj tego listu, nie poczytuj mi moich słów za bluźnierstwo. Tak bardzo nie chcę Cię zranić. A jednocześnie jesteś jedyną osobą, z którą mogę pomówić o tych kilku naprawdę istotnych dla mnie kwestiach. Kościół nie jest pierwszą z nich, ale stoi jakby w cieniu ich wszystkich. Podpiera lub osuwa się na nie, grożąc zawaleniem, to już zależy od perspektywy.
Widzisz, kochany, to nie tylko moja fatalna pamięć i brak zdolności językowych sprawił, że nie mogłem pójść tą samą drogą co Ty. Możesz teraz powtórzyć zdanie ojca, które wykrzyczał do mnie podczas naszej ostatniej (jestem pewien, że więcej ich nie będzie) rozmowy. Że to wszystko wymówki obiboka, słabość charakteru, niedostatek talentu.
To wszystko też, nie przeczę, ale za dużo czasu spędziłem we własnym towarzystwie, w pustym pokoju i na samotnych spacerach wśród niekończących się pól słoneczników, które rozlewają się wokół mojego miasteczka jak wody starotestamentowego potopu, żeby nie dowiedzieć się o sobie czegoś więcej.
Dochodzę teraz wreszcie do punktu, od którego zacząłem – mojego aktualnego zajęcia. Zajmuje mnie obecnie patrzenie. Ono jest czymś więcej niż zawodem czy powołaniem. To moja misja, kochany bracie. Jestem przez nie owładnięty jak przez śmiertelną chorobę. W istocie tym może jest bardziej niż czymkolwiek innym.
Zostałem oślepiony i chodzę wśród świata jak ślepiec. Przez te wszystkie lata byłem jak Jonasz w brzuchu wieloryba. Próbowałem uciekać, chronić się na łodzi Kościoła, naszej rodziny, własnej rodziny, którą z takim wysiłkiem i żałosnym skutkiem próbowałem założyć. Ale to wszystko było ucieczką, mój drogi. Jeśli komuś Bóg w swoim niezbadanym miłosierdziu i bezwzględnej opatrzności przypisuje rolę proroka, nie może on starać się być po prostu dobrym chrześcijaninem.
To za mało; to byłaby pycha ulec pokusie czegoś spokojniejszego i ograniczonego w swojej skali. Narażam się na zarzut pychy i nadstawiam drugi policzek przed twoim wyrokiem. Bo wiem, że mówię prawdę. Tak bardzo nie rozumiemy Ewangelii, tak strasznie ograniczamy ją do naszej własnej skali. Nie pozwalamy jej się przygnieść, powalić na ziemię, przywiązać do słupa i z pokorą przyjmować wymierzanej przez Nią chłosty.
Wyrzucałem sobie, że nie potrafię mówić o Chrystusie. Że za każdym razem, gdy stawałem przed tymi biednymi, tak jak ja ślepymi ludźmi, słowa grzęzły mi w gardle i nie dosięgały choćby do stóp Zbawiciela. Nie potrafiły nawet rozwiązać rzemyka u Jego sandałów. A dopiero teraz, niedawno – ta świadomość spadła na mnie jak wyrok śmierci i akt łaski równocześnie – zrozumiałem, że Ewangelii nie można głosić. Ani w naszym kościele, ani w żadnym innym.
To nie jest kwestia teologii ani dogmatów, wszyscy się mylimy. Człowiek nie został stworzony do mówienia, naszym pierwszym powołaniem jest patrzeć. Dobrze, już się uspokajam, powiedziałem za dużo. To jest moje powołanie. Codziennie proszę miłosiernego Ojca, aby zlitował się nad Tobą, że ośmielasz się o Nim mówić. Wierzę, że znajdzie odpowiednią drogę dla Ciebie, doprowadzi Cię do miejsca, w którym kiedyś oślepniesz tak jak ja tamtego wieczora, kiedy poraziła mnie ta wiedza.
Wracałem z burdelu. Teraz mogę już mówić o tych sprawach spokojnie, bez wstydu, który sparaliżował mnie podczas rozmowy z Tobą i naszym ojcem. Już się tego nie wstydzę. Zrozumiałem, że nie istnieje powód, dla którego ktokolwiek mógłby się tego wstydzić. To jest normalne, ludzkie, tak bardzo odpowiednie do roli i miejsca, jakie przypadło nam w przyrodzie.
Czy wstydzisz się jedzenia? Czy czerwienisz, wyznając przed snem żonie, że odwiedziłeś wychodek? Sam widzisz, nie ma powodu, dla którego doznanie tej akurat cielesnej ulgi byłoby obarczone większą odpowiedzialnością i winą niż jakiejkolwiek innej.
Żałuję tylko jednego. Że nie powiedziałem Wam wówczas wszystkiego, zataiłem, ubrałem w słowa, które – jak przypuszczałem – byliście wtedy w stanie zrozumieć. Tak naprawdę nie chciałem się z nią ożenić. Nie próbowałem jej stamtąd wyciągnąć. To byłoby tak, jak gdyby ktoś odwodził mnie od mojego własnego powołania. Próbowałem ją uratować, to prawda. Ale nie powiedziałem Wam tego, czego sam jeszcze wówczas nie byłem świadomy. Że tak naprawdę mi się udało.
Dokonałem tego, najdroższy mój, ukochany bracie. Gdybyś mógł mnie teraz zobaczyć, gdybym mógł poświadczyć prawdziwość moich słów promieniem, jakim bije moja twarz w chwili, w której nareszcie komuś wyznaję mój triumf. Bo ja naprawdę zwyciężyłem. Zatriumfowałem nad nią, nad sobą, naszymi ciałami, tamtym miejscem, o którym myślę teraz jak o najprawdziwszej świątyni. Bo przecież do tego służą kościoły, nieprawdaż? To mają być domy spotkania i przemienienia.
Nie przekroczyłem w całym swoim życiu takiego, który byłby godny tego miana, w którym jedno i drugie dochodziłoby do skutku. A tam, w ciężkim od smrodu i „moralnego brudu” powietrza, doszło między nami do jednego i drugiego. Czy to przypadek, że „kościół”, „ecclesia” jest po łacinie rodzaju żeńskiego? Jej ciało było świątynią, której bramy przekroczyłem jak nowo ochrzczony. Wymówiła nade mną zaklęcia jakiejś starej, pradawnej modlitwy. Przyjęła mnie do wspólnoty.
Zatonęliśmy w sobie i dryfowaliśmy na arce jak Noe, dopóki nie opadły wody potopu. Zarzucisz mi pewnie niekonsekwencje – przed chwilą sam pisałem o uldze, zaspokojeniu fizjologicznej potrzeby. I to prawda. Od tamtej pory, a odwiedzam podobne miejsca regularnie, tym właśnie się dla mnie stały. W świątyni byłem tylko raz, od tej pory odwiedzam burdele. Ale ten jeden raz wystarczył.
Czy zapomniałeś, w jaki sposób Chrystus uzdrowił ślepca? Jak zmieszał ślinę z błotem i nałożył, okleił nią jego oczy? Tym właśnie była dla mnie ta kobieta. Ślina z jej ust, błoto jej ciała były narzędziem, środkiem cudu, który sprawił, że przejrzałem. Odzyskałem wzrok, co dla Ciebie, naszego ojca i pewnie całej reszty świata może być równoznaczne z tym, że oślepłem.
Straciłem zmysł moralności, utraciłem sprzed oczu przykazania, z szóstym na czele. Ale ja od tamtej pory patrzę, mój bracie, mrużę oczy przed blaskiem, który wydobywa się ze szczelin każdej rzeczy. Roślin, nieba i ciał. Nareszcie widzę. A pierwszym, co ujrzałem, było jej nagie, upokorzone ciało.
Pamiętam, że po tamtym stosunku rozmawialiśmy o czymś, ale nie mam pojęcia, co mówiła. Ja tylko słuchałem. A właściwie tonąłem w melodii słów, jaka wokół mnie rozbrzmiewała. Wszystko stało się fragmentem jednej i tej samej pieśni. Od tamtej pory próbuję ją przetłumaczyć na język kształtów i barw. Moje wszystkie obrazy są taktami tej nieziemskiej symfonii.
A jej dotknięte pierwszymi objawami więdnięcia piersi, zapadły brzuch i zmęczona twarz były pierwszym taktem. Tym, czym chrzest jest dla wierzącego, pierwszy wers dla poety – ustaleniem tonacji, w której cały utwór będzie musiał wytrwać aż do ostatniego dźwięku.
Kiedy zmęczyła się mówieniem, a ja wciąż opanowany byłem upojeniem mojego odkrycia, błogosławiłem w myślach Boga za to, że wreszcie wydobył mnie z wnętrza wieloryba mieszczaństwa, rygorów i przeciętności, usiadła na łóżku, podciągnęła nogi pod brodę i zawisła na samej sobie jak na krzyżu. Gdyby Bellini i cała reszta tych spętanych katolickimi przesądami nieszczęśników mogli ją wówczas zobaczyć, rozbiliby wszystkie swoje piety w drobny pył.
Smutek jest najgłębszą, najbardziej szczerą ekstazą, jakiej możemy doświadczyć. Bezradność tak wielka, że przynosi ukojenie. I blask, który świeci w ciemności – nie przez kontrast, mój biedny, kochany bracie, ale stamtąd. Wydobywa się z ciemności, jeśli jest tylko dostatecznie głęboka. Jak skarb, do którego można dotrzeć tylko wówczas, gdy będzie się kopać wystarczająco długo i zapamiętale. Światło jest z ciemności, z niej jest zrobione, ona je uwalnia.
Patrzyłem na nią oniemiały. Najbardziej misterna polifonia nie mogła się równać krzykom dziwek dochodzącym zza ściany. Śpiewały Hosanna na wysokości. Oto ona, oto nadchodzi smutek i ciemność, a wraz nimi to, co najświętsze. Przebłysk, niewyrażalny w ludzkim języku znak Obecności. Nie mogłem już jej dotknąć, opanował mnie zabobonny lęk, jak katolika przed konsekrowaną hostią.
Zsunąłem się z łóżka i uklęknąłem. Popatrzyła na mnie z litością, której nie rozumiem. Być może dotarło do niej coś z tego, co się właśnie stało. Ulitowała się nad ciężarem łaski, który spadł właśnie na moje barki. Ale ja byłem szczęśliwy jak Cyrenejczyk, któremu dane było podtrzymać krzyż zbawienia. Widziałem wszystko. Nie tylko każdy fragment jej ciała, skrawek skóry stał się dla mnie jasny i prosty jak dziesięć przykazań dla małego dziecka. Ujrzałem też to, co było poza nią.
Jej mizerna, obiektywnie – teraz, kiedy zaspokoiłem już fizjologiczną potrzebę – odstręczająca sylwetka była bramą do Nowego Jeruzalem. A tam, za nią, wszystko stawało się nowym. Ja je takim czyniłem. Wybiegłem stamtąd i jak w malignie z pamięci uwieczniłem jej wizerunek kawałkiem węgla, poprawiłem ołówkiem. Śliną i błotem. Zapisałem mapę, sprzedałem wszystko, co miałem, i pobiegłem kupić skarb zakopany w ziemi. Od tamtej pory na niego patrzę. Przez Niego i w Nim. Bo nie dano nam żadnego innego imienia, mój drogi, biedny bracie.
Kto nie może ujrzeć, ten musi wierzyć. Komu nie dane jest malować, pozostawione jest mówić. Nie pomyśl, że Tobą pogardzam, ale z głębi mojej miłości i przywiązania szczerze Cię żałuję. Ciebie, ojca, świat, który trzymacie na swoich obolałych barkach. Próbujecie utrzymać coś, co już jest stare i zbutwiałe, a z czasem rozsypie się w proch. A moje brzemię, choć przygniata do ziemi i kruszy kości, jest tak słodkie…
List ten powinien do Ciebie dotrzeć jeszcze przed świętami. Polecam się ufnie Twoim modlitwom i łaskawości. Liczę, że nie zostawisz mnie samego na tym świecie, póki muszę jeszcze pełzać po jego powierzchni.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.