Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Kościół bezpośredniego transferu Chrystusów

Kościół bezpośredniego transferu Chrystusów Autorka ilustracji: Julia Tworogowska

Tak jak do wychowania dziecka potrzeba całej wioski, tak do zbawienia ludzkiej duszy potrzeba całej cywilizacji. Dlatego boję się nadchodzącego Kościoła bezpośredniego transferu Chrystusów. Katolicyzmu, gdzie liczyć się będzie jedynie autentyczność osobistej relacji z Bogiem. Kościoła duchowych „przeżywaczy” z wizji Jacka Dukaja, którzy nie potrzebują wsparcia społeczno-religijnych struktur ani liturgicznego i sakramentalnego pośrednictwa.

Istnieją takie zdania, które w sposób niekoniecznie intencjonalny i celowy niosą w sobie ładunek niemalże profetyczny. Tak jest ze słowami Rolfa Decota, autora Małej historii reformacji w Niemczech. Teolog z uniwersytetu z Moguncji starał się w sposób syntetyczny oddać istotę religijnej rewolucji Marcina Lutra, a całkiem przypadkowo podsumował – równie syntetycznie – ostatnie sto lat historii Kościoła katolickiego.

Przy okazji zarysował też kontury jego nadchodzącej przyszłości. „Podczas gdy dotąd punkt ciężkości spoczywał na instytucji, prawie i autorytecie, Luter wydarzenie zbawcze uwewnętrzniał, personalizował i uduchowiał.” – tak brzmi to lapidarne, a jednocześnie gęste od znaczeń i interpretacji prorocze zdanie.

Mała historia Wielkiego Cięcia Politycznego

Koniec z biurokratycznym wydzielaniem łaski Bożej środkami administracyjnymi! Ewangelia nie jest przecież kodeksem politycznym, a Dobrej Nowiny nie da się przetłumaczyć na język ustaw, paragrafów i rozporządzeń. Uwewnętrznienie wydarzenia zbawczego wydaje się wynikać z nadmiernie restrykcyjnej interpretacji słów Jezusa o tym, co należy oddać Bogu, a co cesarzowi. Ostre cięcie, dualizm, dwie oddzielone od siebie z chirurgiczną precyzją rzeczywistości – ta polityczna, i ta duchowa.

Stąd rezygnacja z wcielania ewangelicznych prawd w porządek polityczny i prawny; w programy partyjne i państwowe ustawodawstwo. Uwewnętrznienie wydarzenia zbawczego oznacza szczelne zamknięcie religii w granicach świątyń i parafii. Bez ambicji wpływania na życie społeczno-kulturalne politycznej wspólnoty; bez chęci kształtowania moralności publicznej znajdującej swoje ucieleśnienie także w brzmieniu konkretnych ustaw. Od teraz liczyć się ma wnętrze mojego serca i duszy oraz Kościoła, gdzie rozgrywają się sprawy Boże. To, co na zewnątrz, pozostaje domeną cesarsko-demokratycznego Lewiatana.

Wierzący odpuszczają działalność publiczną na agorze i udają się na wewnętrzną, duchową emigrację. Celnie podsumowała to Chantal Delsol w eseju Koniec świata chrześcijańskiego. gdzie zwróciła uwagę na fundamentalną różnicę pomiędzy katolicyzmem a protestantyzmem. Tak jak katolicyzm spełniał się w budowie cywilizacji, tak protestanci „interesują się przede wszystkich ochroną indywidualnego sumienia”. Jedni pragną uniwersalizmu, wpływu na publiczne obyczaje i prawodawstwo; drudzy zaś zamykają się szczelnie w izdebce własnego duchowego wnętrza.

Koniec świata chrześcijańskiego można czytać jako eseistyczno-kronikarski zapis z procesu uwewnętrzniania wydarzenia zbawczego w ramach Kościoła katolickiego. Przy czym w jego przypadku to uwewnętrznienie nie było konsekwencją samodzielnej decyzji o swoistym instytucjonalnym samoograniczeniu, lecz efektem chronicznej presji wywieranej przez świat zewnętrzny. Delsol pokrótce rekonstruuje długi proces historyczny – poczynając od oświecenia aż po lata 60. XX w. – w ramach którego Kościół katolicki był stopniowo, ale konsekwentnie wypychany do wnętrza świątyń i parafii w imię (rzekomej) neutralności światopoglądowej nowoczesnego państwa.

Owo wypychanie autorka eseju określa mianem inwersji normatywnej. Pojęcie to określa szereg moralnych poglądów oraz wynikających z nich rozwiązań prawnych dotyczących instytucji życia społecznego – cywilnych rozwodów, małżeństw homoseksualnych, eutanazji, zabiegów in vitro, aborcji.

Inwersja normatywna to nic innego, jak uwewnętrznienie wydarzenia zbawczego – utrata przez Kościół katolicki mocy autorytetu kształtującego moralność publiczną i prawodawstwo. W konsekwencji prowadzi to do odwrócenia wartości dotychczas obowiązujących w krajach chrześcijańskiego Zachodu.

Systemową odpowiedzią Kościoła katolickiego na postępującą inwersję normatywną było posoborowe aggiornamento. W zakresie wpływu na porządek polityczny oraz dominującą moralność publiczną znajdującą swój wyraz także w państwowym ustawodawstwie Kościół zdecydował się finalnie przesunąć na pozycję metapolitycznego arbitra.

Nocie doktrynalnej o niektórych aspektach działalności i postępowania katolików w życiu politycznym czytamy, że jako fundamentalne zadanie wierzących w życiu publicznym należy traktować „ożywanie duchem chrześcijańskim porządku doczesnego”. Sama polityka jest definiowania szeroko, wykracza poza wrzucanie kart do urn wyborczych i wpływ na brzmienie obowiązującego prawa. To „różny rodzaj działalności gospodarczej, społecznej i prawodawczej, który w organiczny sposób służy wzrastaniu dobra wspólnego”.

Podział zadań jest więc teoretycznie prosty i jasny. Urząd Nauczycielski Kościoła dostarcza wiernym moralnych fundamentów, oni rozeznają je w swoich sumieniach, a następnie podejmują określone decyzje polityczne. Temu służą w pierwszej kolejności wartości nienegocjowalne, sformułowane w przywołanej wyżej Nocie doktrynalnej.

Delsol zwraca uwagę na jeszcze jeden istotny aspekt związany z procesem inwersji normatywnej i samej posoborowej odpowiedzi Kościoła na to postępujące zjawisko. Można bowiem z podniesionym czołem zaakceptować poniesioną porażkę w cywilizacyjnym boju o moralny porządek publiczny. Można też tak bardzo tę porażkę zinternalizować, aby finalnie wstydzić się, że w ogóle się takową cywilizacyjną batalię rozpoczęło.

Zdaniem francuskiej filozof we współczesnym Kościele dominuje chęć radykalnego i jednoznacznego odcięcia się od przeszłości. Jak czytamy w Końcu świata chrześcijańskiego, „w gruncie rzeczy, mówiąc brutalnie: dzisiaj Kościół wstydzi się cywilizacji chrześcijańskiej jako władzy i jako przymusu, i zmierza do innych form istnienia”.

Dla Delsol przesunięcie katolicyzmu na pozycję metapolityczną to w praktyce alibi dla całkowitej rezygnacji z wpływu na publiczną moralność i państwowe prawodawstwo. Zmiana, jaką obserwujemy w Kościele od czasu soboru, przyjmuje postać Wielkiego Cięcia Politycznego.

Nie chodzi już o to, że pragniemy chrześcijańskiej cywilizacji, lecz nie potrafimy jej zbudować, ale o to, że samą ideę christanitas uważamy za aberrację i przemocową fantazję. Coś na kształt marzenia o trzymaniu niewierzących pod inkwizycyjnym butem.

Prawda jest „rzeczą nieuchwytną nawiedzającą sny żebraka”

Po lekturze eseju francuskiej filozofki odniosłem przemożne wrażenie, że czuje ona wyraźną ulgę z powodu tytułowego końca chrześcijańskiego świata. To tak, jakby ktoś zdjął z jej barków niechciany ciężar albo zwolnił z zadania, którego sama nigdy by się nie podjęła. Chociaż Delsol daleka jest od historycznych resentymentów i rzucania oskarżeń o autorytarną przeszłość Kościoła jako moralnego policjanta, to jednocześnie można zorientować się, że koniec epoki christianitas Delsol przyjęła ostatecznie jako wydarzenie w pełni pożądane.

Dlaczego? Przede wszystkim chodzi o realizm historycznego etapu. Delsol w eseju zidentyfikowała także inwersję ontologiczną, która sięga głębiej niż ta normatywna. W syntetycznym skrócie oznacza to kopernikański przewrót w myśleniu o ludzkiej naturze. Człowiek nie jest już dłużej intepretowany jako katechizmowy capax Dei, istota religijna, otwarta na transcendencję i Boga, znajdująca spełnienie dopiero w życiu wiecznym. Od teraz ludzki los zostaje ograniczony do granic tego świata i krótkiego czasu jednostkowego życia.

Człowiek, który nie wierzy w chrześcijańskiego Boga i chrześcijańskie niebo, w naturalny sposób odrzuca porządek normatywny wynikający z moralnych założeń chrześcijańskiej cywilizacji. Bez inwersji ontologicznej nie ma inwersji normatywnej. Zachowanie aksjologii oraz instytucji społecznych wynikających z chrześcijaństwa bez dalszego obowiązywania chrześcijańskiej ontologii nie jest na dłuższą metę możliwe.

Delsol pisze następujące słowa z pogodną uszczypliwością: „Niezależnie od wszelkich wydarzeń stare zasady krok po kroku ustępują, czasami szybko, czasami wolno, ale w sposób regularny i pewny. Ich chrześcijańscy obrońcy, jakkolwiek liczni i często dobrze zorganizowani, przypominają krasnala nękającego olbrzyma, który co najwyżej może zadrapać łydki kolosa”. Przekaz jest prosty: przestańmy się łudzić, skończmy udawać, zajmijmy się czymś poważnym, a nie sztuką dla sztuki, trwaniem na beznadziejnym posterunku dla zachowania osobistego honoru.

Co najważniejsze, autorka Końca świata chrześcijańskiego wydaje się podzielać fundamentalne przekonanie o niemożności efektywnej „translacji” prawd ewangelicznych na język prawodawczy. Delsol wychodzi od określonego rozumienia kategorii prawdy. Jej zdaniem „może być tak, że chrześcijaństwo doprowadziło do całkowitego wykolejenia idei prawdy”.

Za Heideggerem pisze o prawdzie, która winna stać się nie „propozycją czy dogmatem”, lecz „aureolą światła, drżącą nadzieją, rzeczą nieuchwytną nawiedzającą sny żebraka”. Delsol przywołuje również postać francuskiego filozofa, Paula Ricoeura, który prawdę rozumiał jako obietnicę, „nadzieję eschatologiczną”.

Takie apofatyczne z ducha, niedookreślone, rozmyte, wręcz bezkonturowe rozumienie prawdy przenika całość jej refleksji, aż do ostatniej strony eseju, gdzie pada jasna i stanowcza deklaracja: „Rezygnacja z cywilizacji chrześcijańskiej nie oznacza bolesnej ofiary. Doświadczenie naszych ojców daje nam pewność: naszym zadaniem nie jest tworzenie społeczeństw, gdzie «Ewangelia rządzi państwami», ale raczej, posługując się słowami Saint-Exupéry’ego, pójście «bardzo powoli w stronę źródła»”.

Oto jestem ja, a to jest mój Pan Bóg

W ten sposób Delsol podprowadza nas bezpośrednio pod pojęcie uduchowienia wydarzenia zbawczego z przywołanego na początku zdania Rolfa Decota. Po Wielkim Cięciu Politycznym, przejściu Kościoła na pozycję metapolitycznego arbitra oraz rezygnacji z pojęcia prawdy prezentowanego w ramach zdań twierdzących i trybu rozkazującego dochodzimy do takiego rozumienia wiary, w którym chrześcijaństwo jest stopniowo wypłukiwane z funkcji religii socjologicznej.

Nie chodzi już więc o katolicyzm kulturowy, który jest wpisany w powtarzalność życia społecznego, lecz bezpośrednią, głęboką i osobistą relację człowieka ze Stwórcą. Od teraz w religijnym centrum ma znaleźć się enigmatyczne doświadczanie Boga poprzez indywidualną modlitwę i spersonalizowane praktyki duchowe. W ten sposób osłabiona zostaje pośrednicząca funkcja Kościoła.

Nie chodzi od razu o odrzucenie obowiązujących dogmatów, ale postawienie ich w tle naszych osobistych duchowych przeżyć. Doświadczenie jest ulotne – raz po prostu czujemy Bożą obecność, raz nie. Możemy doświadczyć jej w trakcie niedzielnego spaceru po lesie, ale już niekoniecznie w trakcie niedzielnej Mszy św., gdzie ksiądz smęci coś pod nosem swoim usypiającym i monotonnym głosem.

Stopniowe rozmywanie pośredniczącej roli Kościoła może obejmować liturgię (nie tylko tę niedzielną), ale również kwestionowanie znaczenia sakramentów. Rachunek sumienia, żal za grzechy, szczera spowiedź? To indywidualna i osobista sprawa, którą rozstrzygam w swoim sercu, sam na sam z Bogiem, nie potrzebuję do tego oficjalnego urzędnika w sutannie.

Eucharystia? Tak, oczywiście jest ważna, ale wcale nie najważniejsza, bo na pierwszym miejscu należy stawiać osobistą, duchową relację z Bogiem. Bóg przychodzi do ludzkich serc, a nie budynków. W sytuacji, w której – w dużej mierze z własnej winy – kościelna hierarchia traci stopniowo swój autorytet, takie wypłukiwanie Kościoła z jego pośredniczącej funkcji będzie tylko postępować. Antyklerykalizm – ten bardziej i ten mniej pobożny – to woda na płyn procesu uduchowiania wydarzenia zbawczego.

Powyższy proces może oznaczać także poszukiwania duchowej dopaminy. Doświadczać Boga to także (a może przede wszystkim) doświadczać go w sposób emocjonalny. Skoro odchodzimy od kodeksowego rozumienia prawdy rodem z Summy teologicznej św. Tomasza, to naturalnym jest, aby na miejsce zimnego, rachującego rozumu postawić pulsujące emocjami serce działające w sposób intuicyjny, spontaniczny i empatyczny. W świecie, w którym to emocje stają się dominującym językiem rozumienia rzeczywistości, rządy wrażliwców musiały w końcu wkroczyć także w mury Kościoła.

Bo ostateczne kryterium rozstrzygające o jakości i dojrzałości naszego duchowego życia jest przecież jedno – autentyczność bezpośredniej i osobistej relacji z Bogiem. „Autentyczność to obsesja epoki nowoczesnej” – tak brzmi zdanie otwierające monografię Autentyczność i nowoczesność. Idea autentyczności od Rousseau do Freuda autorstwa Michała Warchali.

Za jakiś czas będziemy pewnie mogli napisać, że duchowa autentyczność to obsesja nowoczesnego Kościoła. Jeśli sięgniemy do raportu Katolickiej Agencji Informacyjnej Kościół w Polsce 2023, przeczytamy, że pokolenie Z oczekuje od Kościoła właśnie enigmatycznego doświadczania Boga. „Przekazu dogmatów i zasad wiary” oraz „doświadczenia i nauki modlitwy” oczekuje odpowiednio niespełna 11% i niecałe 15% badanych.

Duchowi „przeżywacze” i Wielkie Cięcie Moralne

We wstępie do tego samego raportu, w części poświęconej młodzieży, znajdziemy zdanie symptomatyczne z perspektywy przyszłości wiary. Brzmi następująco: „Następuje zjawisko uniezależniania się moralności od religii”. Obok malejącego znaczenia pośredniczącej funkcji Kościoła to właśnie wypłukiwanie etycznego autorytetu Urzędu Nauczycielskiego wydaje się kluczową składową uduchowienia wydarzenia zbawczego.

Skoro bowiem najważniejsze jest moje doświadczenie i autentyczność relacji z Bogiem, to sama moralność staje się czymś drugorzędnym. I przede wszystkim zindywidualizowanym, spersonalizowanym, stanowiącym efekt mojego osobistego rozeznania.

Dosadnie i obrazowo pisał o tym Jacek Dukaj w książce Po piśmie. Proces, którego jesteśmy świadkami w Kościele, wydaje się doskonale wpisywać w zapowiadaną przez autora epokę bezpośredniego transferu przeżyć. W jej ramach nie będzie już moralności innej niż moralność sytuacyjna, moralność spod znaku do it yourself.

Dukaj zauważa, że „nie da się już utrzymywać, że dany czyn będzie zły lub dobry bezwzględnie, z samej swej natury ani nawet z uwagi na rodzaj wywoływanych konsekwencji. Urodzony i wychowany w cywilizacji transferu przeżyć bardzo wyraźnie czujesz, że wszelkie kodeksowe sądy etyczne są zbiorowym barbarzyństwem, reliktem prymitywnych kultur zniewolonych przez symbole, niewiele różnym od tradycji obrzezania czy pańszczyzny”.

Na horyzoncie zaczyna powoli majaczyć Wielkie Cięcie Moralne. Tak jak Kościół przeszedł po II Soborze Watykańskim na pozycję metapolityczną, tak w nadchodzącej przyszłości w reakcji na rosnące znaczenie katolickich „duchowych przeżywaczy” być może w podobny sposób i z podobnych pobudek Kościół zajmie pozycję metamoralną.

Co szczególnie intrygujące, urząd apostolski w niedalekiej przeszłości reagował niejako z wyprzedzeniem i prewencyjnie na analogicznie sformułowane wyzwanie. Zrobił to Jan Paweł II w encyklice Veritatis Splendor wydanej w 1993 r.

Jak czytamy w czwartym punkcie dokumentu, „uważa się, że niektóre elementy nauczania moralnego Kościoła są po prostu nie do przyjęcia; że Magisterium może się wypowiadać w kwestiach moralnych tylko po to, by „«zachęcać sumienia» i «proponować wartości», z których każdy będzie sam czerpał inspirację dla autonomicznych decyzji i wyborów życiowych”.

Dalej stawka tylko rośnie. W encyklice padają też następujące słowa: „Rozpowszechniona jest także opinia, która poddaje w wątpliwość istnienie wewnętrznego i nierozerwalnego związku pomiędzy wiarą a moralnością, tak jakoby tylko wiara miała decydować o przynależności do Kościoła i o jego wewnętrznej jedności”.

Taka hierarchizacja wydaje się doskonale pasować do logiki uduchowienia wydarzenia zbawczego z prymatem doświadczania Boga i budowania z nim osobistej relacji. Jan Paweł II zwracał także uwagę na zgubność rosnącego znaczenia autentyczności kosztem obiektywnej prawdy stanowiącej fundament rozeznawania moralnego.

Pojęcie autentyczności prowadzi w konsekwencji do moralności zindywidualizowanej, rodem z pism Dukaja. Możemy w nich przeczytać, że „do tezy o obowiązku kierowania się własnym sumieniem niesłusznie dodano tezę, wedle której osąd moralny jest prawdziwy na mocy samego faktu, że pochodzi z sumienia. Wskutek tego zanikł jednak nieodzowny wymóg prawdy, ustępując miejsca kryterium szczerości, autentyczności, «zgody z samym sobą», co doprowadziło do skrajnie subiektywistycznej interpretacji osądu moralnego”.

Papież przestrzega przed konsekwencjami takiego definiowania moralności i sumienia. Zaznacza, że „niektórzy proponują przyjęcie swego rodzaju podwójnego statusu prawdy moralnej. Obok płaszczyzny doktrynalnej i abstrakcyjnej należałoby uznać odrębność pewnego ujęcia egzystencjalnego, bardziej konkretnego. Ujęcie to, uwzględniające okoliczności i sytuację, mogłoby dostarczać uzasadnień dla wyjątków od reguły ogólnej i tym samym pozwalać w praktyce na dokonywanie z czystym sumieniem czynów, które prawo moralne uznaje za wewnętrznie złe”.

Ułuda katolicyzmu do it yourself

A co jeśli fundamentalny błąd został popełniony zaraz na samym początku? Zdaniem Delsol „chrześcijaństwo chciało wyrażać rzeczywistość, podczas gdy na tej ziemi można ją tylko intepretować. Należałoby położyć kres tym roszczeniom”. No właśnie, roszczeniom. A jeśli to nie były wcale żadne buńczuczne wymysły?

Żadna „popisówa”, porywanie się z motyką na duchowe słońce ani wyraz chrześcijańskiej gigantomanii, a raczej pragnienie osiągnięcia integralności? Niczym w słowach Modlitwy Pańskiej: „Bądź wola Twoja/Jako w niebie, tak i na ziemi”. Samo pragnienie tej integralności było zaś osadzone w fundamentalnym przekonaniu, że ludzka natura jest na tyle słaba i podatna na grzech, że całe christianitas musi stanowić przede wszystkim rodzaj duchowej polisy ubezpieczeniowej.

A także być instytucjonalnym wyrazem głębokiego przekonania, że bez osadzenia człowieka w szerszej społecznej strukturze (owa religia socjologiczna lub kulturowy katolicyzm pachnący niedzielnym rosołem) i „wcielenia” ewangelicznych prawd w moralność publiczną człowiek łatwo osunie się w duchową przepaść. Tak jak do wychowania dziecka potrzeba całej wioski, tak do zbawienia ludzkiej duszy potrzeba całej cywilizacji.

Właśnie dlatego boję się Kościoła bezpośredniego transferu Chrystusów. Kościoła, w którym liczy się jedynie autentyczność osobistej relacji z Bogiem. Kościoła „duchowych przeżywaczy” z wizji Jacka Dukaja, którzy nie potrzebują już wsparcia społeczno-religijnych struktur ani liturgicznego i sakramentalnego pośrednictwa.

Kościoła miliona Jezusów perfekcyjnie skrojonych na miarę indywidualnych potrzeb metodą patchworkową w ramach katolicyzmu do it yourself,. Boję się personalizacji wydarzenia zbawczego, w którym Jezus stanie się wypadkową sumy algorytmów duchowych przeżyć.

W jednym ze swym wykładów Paweł Milcarek stwierdził, że „sumienie pozwala człowiekowi przede wszystkim przekraczać samego siebie. Zobaczyć względność własnych interesów i pragnień”. Przyszły Kościół bezpośredniego transferu Chrystusów będzie niczym jeden wielki gabinet luster. Jedyne, co w nim zobaczymy, to własne odbicia. Boga tam raczej nie będzie.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.