Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Terlikowski nie ma racji. Kościół bez Świątyni to chrześcijaństwo bez wcielenia

Terlikowski nie ma racji. Kościół bez Świątyni to chrześcijaństwo bez wcielenia autor ilustracji: Aleksandra Maciejewska

Wędrówka ze względu na liturgię i liturgia jako wędrówka. Tak Kościół rozumie i tłumaczy historię Mojżesza. I całą historię w ogóle. Nie można próbować go rozumieć jako instytucji, struktury władzy, całkowicie w separacji od języka, którym mówi i celu, na jaki wskazuje. Nie można zrozumieć Kościoła bez Świątyni. Ani poznać Chrystusa poza liturgią, jaka jest w niej sprawowana. Między „popiołami umarłego świata” a zapewnieniem, że będziemy mogli wciąż do Niego mówić i On będzie nam odpowiadał rozciąga się „debata o przyszłości Kościoła”.

„Popioły umarłego świata niesione tu i tam przez posępny, ziemski wiatr. Niesione, rozdmuchiwane, niesione dalej. Wszystko oderwane od swego podłoża” – ten fragment „Drogi” Cormaca McCarthy’ego nasuwa się Tomaszowi Terlikowskiemu, kiedy zaczyna myśleć o Kościele „który znał, w którym się wychował”. Od tego właśnie cytatu rozpoczyna on esej „Wyruszyć w drogę po zburzeniu Świątyni” opublikowany na łamach „Więzi” wiosną 2023 roku. Jak po wybuchu bomby atomowej, wyczerpaniu się zasobów naturalnych czy innej, nienazwanej z imienia katastrofie, której nastrój unosi się nad naszymi czasami.

Jesteśmy jak Żydzi po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej, pisze Terlikowski. Upadły pewniki, punkty odniesienia, nie ma już ołtarza, przy którym można by składać ofiarę. Nie ma kapłanów, którzy byliby godni dopełnić rytuału. Musimy więc wymyślić nasza religię na nowo. Na tysiące nowych początków. Jak rabini, każdy indywidualnie i po swojemu, jeden tak, drugi inaczej, interpretujący Słowo.

Pewne jest tylko to, że od teraz nic już nie będzie pewne. Nad rzekami Babilonu usiedliśmy, żeby płakać. A kiedy już otrzemy łzy, każdy powinien rozejść się w swoja stronę. Wspólne są nam tylko oblepiające twarze resztki umarłego świata. Popioły Kościoła, który już nie istnieje.

Tak, usłyszysz

Kiedy myślę o Kościele, który cały czas poznaję, który mnie wychowuje, również przychodzi mi na myśl cytat z „Drogi” McCarthy’ego. Tyle, że zupełnie inny:

„Chcę być z tobą.

Nie możesz.

Proszę.

Nie możesz. Ty musisz nieść dalej ogień.

Nie wiem jak.

Owszem, wiesz.

Czy on jest prawdziwy? Ten ogień?

Tak. Jest prawdziwy.

A gdzie jest? Ja nie wiem, gdzie on jest.

Wiesz. Jest w tobie. Zawsze tam był. Widzę go.

Proszę cię, weź mnie ze sobą.

Nie mogę.

Proszę cię, tatusiu mój.

Nie mogę. Nie potrafię trzymać martwego syna w ramionach. Myślałem, że dam radę, ale nie dam.

Powiedziałeś, że nigdy mnie nie zostawisz.

Wiem. Przepraszam. Masz całe moje serce. Zawsze miałeś. Jesteś najlepszym facetem na świecie. Zawsze byłeś. Gdy mnie zabraknie i tak będziesz mógł ze mną ciągle rozmawiać. Będziesz mógł do mnie mówić, a ja będę mówił do ciebie. Zobaczysz.

Usłyszę cię?

Tak. Usłyszysz.”

Pożegnanie umierającego ojca z synem, zostawianym na pastwę okrutnego świata. Odejście, które nie gasi tlącego się między nimi dwoma płomienia, tego nienazwanego czegoś, co nadaje sens ich wędrówce, co najprawdopodobniej jest po prostu ich wzajemną miłością, czułością i przywiązaniem w świecie, który dawno już o takich rzeczach zapomniał. Przeciwnie, uwalnia ogień z ich ciasnego, dwuosobowego kręgu; sprawia, że już nie tylko ci dwaj będą mogli się przy nim ogrzać. I posępny ziemski wiatr poniesie go, rozdmucha dalej, aż zajmie się od niego cały świat.

Cały ten dialog aż tętni od ewangelicznej i eklezjologicznej symboliki. Od „przyniosłem ogień na ziemię, jakże pragnę by już zapłonął”, przez „Królestwo Boże jest w Was”, aż wreszcie po trynitarną logikę, w której płomieniem tlącym się między Ojcem i Synem jest Duch Święty, pocieszyciel – który może przyjść na ziemię, roznieść po niej jak pożar po suchym stepie, dopiero wówczas, gdy Syn powróci do Ojca. Duch, płomień miłości spajający Ich Obu, zostaje dzięki Wcieleniu, Męce, Zmartwychwstaniu i wreszcie Wniebowstąpieniu wewnętrznym życiem Kościoła.

Chrystus (w cormacowskiej metaforze byłby nim powieściowy ojciec) znika, by stać się bardziej obecnym. „Masz całe moje serce, zawsze miałeś”. Nie odchodzi od nas, teraz mamy Go poznawać za pomocą innych środków – sakramentów, liturgii, znaków i słów. Pochodni, na których zapłonie ogień. „Będziesz mógł do mnie mówić, a ja będę mówił do ciebie. Zobaczysz”. Rozmowa między Chrystusem a uczniami, jego Kościołem, nie kończy się wraz z Jego powrotem do Ojca, tylko zaczyna być prowadzona w innym języku. Pełniejszą, bogatszą mową symboli, znaków, cyklu liturgii, mądrości Tradycji – dorozumiewania, uwidaczniania tego, co zostało objawione w Jezusie Chrystusie.

Świątynia bez ołtarza, droga bez celu

Czytanie  eseju Tomasza Terlikowskiego to trochę jak lektura komiksu o Batmanie, przerobionego na propozycję reformy miasta Gotham, w którym Bruce Wayne jest szanowanym powszechnie przedsiębiorcą. Albo opowieści o Pippi Pończoszańce, w której ruda siłaczka jest tylko pogłoską, co najwyżej dalekim echem dawnych zdarzeń; tak naprawdę nigdy nie zamieszkała w Willi Śmiesznotce. Co najwyżej zatrzymała się tam na jedną noc i ruszyła w dalszą drogę. Rada miasta zadecydowała więc o rozbiórce pustostanu i stworzeniu na jego miejsce placu zabaw albo siłowni na świeżym powietrzu.

Świat Terlikowskiego, ten pełen popiołów i zgliszcz, wydaje się być światem przed Wcieleniem. W innym wypadku, nie pisałby o Bogu per „Niewyrażalny, który pozostanie Niewyrażalny, także gdy mówi o Nim Kościół”. Tak myśleć i pisać o Absolucie mogą Żydzi albo Muzułmanie, mogliby i katolicy, gdyby nie fakt, że nie istnieliby w świecie, w którym nie doszło do Objawienia, a więc wyrażenia się Boga w swoim synu. Wcielenia Logosu w rzeczywistość. Syna, którego widząc oglądamy też Ojca.

Cała ta próba „reformy Kościoła” to epos bez bohatera. Świątynia bez ołtarza. Droga bez celu.

Tak też właśnie Terlikowski charakteryzuje podróż, w którą chciałby wyprawić Kościół. „Wyruszając w drogę, nie wiemy dokąd zmierzamy; wiemy tylko, co musimy porzucić. Biblia Hebrajska i sposób opowiadania przez nią historii boleśnie uświadamiają tę prawdę. Wędrówka Mojżesza wcale nie kończy się osiągnięciem Ziemi Obiecanej”. Podobnych, sięgających do Starego Testamentu metafor jest tu mnóstwo, żadna z nich nie jest jednak odczytana w kluczu chrystologicznym: jako figura oczekiwania na przyjście Tego, który będzie Droga, Prawdą i Życiem.

To fakt, wędrówka Mojżesza nie kończy się osiągnięciem Ziemi Obiecanej. Zwłaszcza, że ostatecznie tam nie dotarł. Ale pomijając ten szczegół, nie o zajęcie ziemi, otrzymanie terytorium chodziło w tej wędrówce. Ale w jeszcze mniejszym stopniu nie jest też exodus i wędrówka po pustyni aktem duchowej turystyki, zwiedzania nieznanego czy po prostu pozostawienia Egiptu (figury tego, co znane i oswojone, a co trzeba porzucić i opuścić, z którą to Terlikowski zdaje się utożsamiać Kościół) za sobą.

Historia Mojżesza jest niezrozumiała i niepotrzebna (na jedno zresztą wychodzi) z katolickiej perspektywy, jeśli nie zobaczymy w niej opowieści o liturgii. Pierwotne sformułowanie nakazu danego przez Boga faraonowi brzmi: „Wypuść lud mój, by Mi oddał cześć na pustyni!” Nie chodzi o terytorium, „bycie na swoim”, osobiste wolności czy polityczną niezależność, na które nie można było liczyć w Egipcie. Ziemia zostaje obiecana Żydom, by mogli na niej wznieść Świątynie.

„Izrael wychodzi nie po to, żeby być ludem takim jak wszystkie inne; wychodzi po to, by służyć Bogu” – pisze w „Duchu liturgii” Joseph Ratzinger. Nie wychodzi też po to, by się przejść, nie porzuca starego, by napawać się niepewnością nieznanych przestrzeni.

Cel wędrówki jest – wbrew temu, co pisze Terlikowski – od początku jasny i wszystkim jej uczestnikom znany. Ziemia ta zostaje dana po to, by była miejscem oddawania czci prawdziwemu Boga; Jego królestwem.

„Prawdziwym dobrem i rzeczywistym darem spełnionej obietnicy staje się [ziemia] dopiero wtedy, gdy panuje tam Bóg, gdy ziemia ta nie istnieje tylko jako autonomiczne państwo, lecz kiedy jest miejscem posłuszeństwa, gdzie pełni się wolę Bożą i tym samym pojawia się należyty kształt ludzkiej egzystencji” – podsumowuje Ratzinger.

Wędrówka ze względu na liturgię i liturgia jako wędrówka. Droga będąca metodą poznania, a nie błądzeniem we mgle –  podejmowana ze względu na cel, który trzeba osiągnąć, a nie jako ucieczka od tego, co chciałoby się już raz na zawsze pozostawić za sobą. Tak Kościół rozumie i tłumaczy historię Mojżesza. I całą historię w ogóle. Nie można go zrozumieć jako instytucji, struktury władzy, całkowicie w separacji od języka, którym mówi i celu, na jaki wskazuje. Nie można zrozumieć Kościoła bez Świątyni. Ani poznać Chrystusa poza liturgią, jaka jest w niej sprawowana. Między „popiołami umarłego świata” a zapewnieniem, że będziemy mogli wciąż do Niego mówić i On będzie nam odpowiadał rozciąga się „debata o przyszłości Kościoła”.

I przypomnieli sobie

Tożsamość Jezusa, to za kogo sam on siebie uważa, zostaje rozstrzygnięta w chwili, gdy On sam identyfikuje się ze Świątynią Jerozolimską. „Zburzcie te świątynie, a Ja w trzech dniach wzniosę ją na nowo”. A więc w pewnym sensie Tomasz Terlikowski ma rację, nasza kondycja jako chrześcijan jest naznaczona zburzeniem świątyni. Tyle, że Jezus mówił o świątyni swego ciała. „Gdy zaś zmartwychwstał przypomnieli sobie uczniowie Jego, że to powiedział i uwierzyli”.

Od tamtej pory każdy kościół, w którym sprawowana jest liturgia staje się jednocześnie Świątynią ustanowioną przez Salomona, Świątynią ciała Chrystusa i Świątynią Nowego Jeruzalem, które zstąpi na ziemię.

„W zmartwychwstaniu objawia się prawdziwe znaczenie fizycznego ciała Chrystusa tworzącego ciągłość z kultem świątynnym Izraela. Świątynia Jerozolimska to miejsce, w którym pielęgnowano i liturgicznie ukazywano wieczne przymierze Boga z człowiekiem. To w Świątyni objawiano i wyjaśniano sens całego wszechświata. To tam dokonywało się pojednanie niewidzialnego Boga z ludźmi”— pisze Laurence Paul Hemming w książce „Kult jako objawienie”.

Cała rozpacz, defetyzm przenikający zarówno analizy Terlikowskiego jak i wielu bliskich mu ideowo publicystów, wszystkich heroldów końca chrześcijańskiego świata, zakorzeniona jest w tym miejscu – przekonaniu, że Świątynia została zburzona. Że nie ma już widzialnego znaku przymierza i źródła wiedzy. Niewinnie wyglądająca metafora z tytułu tekstu Terlikowskiego okazuje się kluczowa dla całego sporu o przyszłość Kościoła.

I jednocześnie dla wszystkich tych skrajnie pesymistycznych, postapokaliptycznych diagnoz miażdżąca. Bo twierdzić, że Świątynia została zburzona to jak mówić, że Chrystus nie zmartwychwstał. A wtedy daremna jest nasza wiara. I my sami nie lepsi. Wtedy rzeczywiście trzeba by skłonić tylko głowę przed „Niewyrażalnym”, nie dającymi się poznać ani wysłowić tajemnicami Wszechświata, sugerowanymi bardziej naszym układom nerwowym niż duszom. Cofamy się do epoki religijnych instynktów.

Nauka słuchania

Tak też Terlikowski widzi współczesność: „Człowiek nadal potrzebuje mitycznych opowieści, tyle że nie są one już zakorzenione w jakimś wspólnym wyznaniu wiary, lecz w mitach”. I dalej cytuje Chantal Delsol: „Inaczej niż prawdy, których miejsce obecnie zajmują, mity tworzą wierzenia bez dogmatów, bez credo, bez kleru. Krążą w wypowiedziach, tekstach, opowieściach, które nie są ustalone i występują w różnych wersjach”.

Ale napisać, że świat zaczyna szukać mitów to to samo co stwierdzić, że pragnie on odnaleźć liturgię. Ta bowiem podejmuje i uzupełnia strukturę prawdy, którą pierwotnie odzwierciedlały mity. Jest do nich ze swej istoty podobna może bardziej niż do czegokolwiek innego. Mówiły one o prawdzie znanej bogom, o przyszłości ukrytej przed oczami ludzi (dlatego Homer i inni poeci pisali o Zeusie jako „szeroko widzącym” lub „daleko widzącym”).

Joseph Campbell, najsłynniejszy współczesny mitoznawca, przekonuje w swoich książkach, że wszystkie mitologie miały tak naprawdę jednego bohatera, tyle, że miał on tysiąc różnych imion. Ale przeżywał zawsze tę samą przygodę, trasa tej wędrówki, schemat jego losu pozostaje zawsze ten sam. Odchodzi z bezpiecznego domu, najczęściej nocą, żeby nikt nie zauważył jego zniknięcia.

Za progiem rozciąga się pustkowie, na którym musi się zmierzyć z potworami i oprzeć pokusom. Po drodze zostaje – mniej lub bardziej dosłownie – zgładzony. Musi przeżyć własną śmierć, przejść kolejne próby, zostawiając na miejscu każdej z nich część swojego starego „ja”.

Jeżeli ujrzałby skarb, po który wyruszył zbyt wcześnie, posiadając w sobie jeszcze resztki dawnego życia, padłby trupem na miejscu – tak ogromny jest jego blask, albo go też nie zauważył – tak bardzo różni się on od wszystkiego, do czego przywykły nasze oczy. To złote runo, cudowny eliksir, uśpiona przed wiekami królewna.

Żeby pozostać sobą, bohaterem, musi pamiętać, że jest tylko posłańcem. Jego podróż ma się zakończyć w miejscu, w którym się rozpoczęła. Nie wolno mu wrócić z pustymi rękoma. A im dalej się udał – to jedna z żelaznych prawd wszystkich baśni i legend – im bardziej dosłownie został po drodze unicestwiony, tym większą moc ma skarb, który ze sobą przywozi. Ma on uratować jego królestwo, naród, świat. Odnowić je, zapobiec zagładzie.

Ale powrót nigdy nie jest łatwy. Lekarstwo przecież zawsze pozostaje cierpkie, przyjęcie ratunku wymaga zaakceptowania, że dotąd dążyło się do unicestwienia. Bohater musi – jak pisze Campbell – „wejść na powrót ze swą zdobyczą w nastrój świata, w którym ludzie będąc rozczłonkowani, wyobrażają sobie, że są całością. Przynosząc rozbijający ego i zbawiający życie eliksir, stawić czoło swej społeczności i przyjąć ciosy racjonalnych dociekań, ciężkiego oburzenia i dobrych ludzi, którzy nie potrafią go zrozumieć.”

Trudno o bohatera, który konsekwentniej i bardziej dosłownie realizowałby kolejne punkty Campbellowskiego schematu. Nie można sobie wyobrazić bezpieczniejszego schronienia niż niebo, którego próg przekroczył rozpoczynając swoją przygodę na ziemi, rodząc się z dziewicy – co swoją drogą zdarzało się też bohaterom azteckiej, indyjskiej i greckiej mitologii.

Tyle, że podczas swojej przygody nie tyle siebie, co innych musi przygotować na poznanie prawdy. Nie On siebie musi poznawać, ale przygotować wszystkich dookoła na poznanie, że jest Mesjaszem; że skarb, którego szukają krąży cały czas wśród nich, ale jeżeli dowiedzieliby się o tym za wcześnie rozdarliby szaty i uciekli z krzykiem, jak z resztą wielu z nich w końcu zrobiło, albo pomarliby od zbyt jaskrawego blasku.

Jak w przypadku każdego z bohaterów, kluczowym momentem całej przygody jest śmierć. Opisana dokładniej, bardziej namacalnie niż któregokolwiek z nich. Ta jedna spośród wszystkich tysiąca twarzy bohatera jest tak wyraźnie poraniona i opluta. I jednocześnie uwieczniona nie tylko przez bajkopisarzy, ale i historyków. Jak każdy szanujący się bohater, Jezus wraca. Po drodze wstępuje do piekieł, jak Odyseusz, Eneasz czy Orfeusz.

Tyle, że był tam kimś więcej niż tylko gościem, Jemu akurat udaje się wyprowadzić Eurydykę na powierzchnię. Tym, do których wrócił przynosi eliksir życia wiecznego, samego siebie. Jest jednocześnie tej przygody autorem, bohaterem i skarbem. Odpowiednio: drogą, prawdą i życiem. Na końcu wraca do swojego królestwa, ale pozostawia za sobą zew przygody, który Kościół postanowił nazwać Duchem Świętym.

Mity były próbą, niedoskonałym sposobem poznania pewnego konkretnego rodzaju wiedzy – tej najistotniejszej jej odmiany, dotyczącej Boga, człowieka i świata. I tak jak bohater o tysiącu twarzy okazał się mieć w rzeczywistości jedną, której rysy odbiły się na chuście świętej Weroniki, tak cały mitologiczny schemat, podróż każdego bohatera było przeczuciem tej jednej, konkretnej drogi, w którą z Nazaretu wyruszył Jezus.

Jak mity były przeczuciem, intuicją na temat prawdy, tak liturgia jest jej całościowym wykładem, czy jak kto woli – objawieniem.

„Jako źródło pojmowania jest ona z natury ukierunkowana w stronę ludzkiego umysłu – pisze w swej książce Hemming. Nie jest jednak racjonalna w tym sensie, że to o czym mówi jest dla człowieka przedmiotem kalkulowania i przewidywania. Przeciwnie – nieustannie nas zmienia i zaskakuje; zaburza racjonalny, przewidywalny porządek rzeczy, by jeszcze szerzej otworzyć nasz umysł na rzeczy Boże. (…) Liturgia wywodzi się z przyszłości, a konkretnie z kresu czasów. Liturgia przemawia do nas spoza miejsca, do dążenia, do którego jesteśmy wezwani. Przemawia ona z tego, co jest przed i poza człowiekiem zarówno jako jednostką, jak i zbiorowością”.

Nasz w Trójcy Świętej Jedyny Bóg jest Bogiem najdalej i najszerzej widzącym. A nasze mszały są prawdziwą mitologią. Mity bowiem – jak pisał Josif Brodski w przedmowie do „Zaślubin Kadmosa z Harmonią” Roberta Calasso – to „opowieści o rzeczach, które nigdy się nie wydarzyły, ale są zawsze”. Liturgia z kolei to mit, który naprawdę kiedyś się wydarzył, ale i tak jest zawsze. I na zawsze.

To wiedza, której nie da się przyswoić, przekazać ani wytłumaczyć. Można tylko pozwolić jej w nas być. Otworzyć przed nią drzwi. Uczyć się jej słuchać, pozwalać w nas wybrzmiewać. Dawać każdej nucie, porze dnia i roku, wybrzmieć. Takty dni, części symfonii. Dźwięki dochodzących do nas zza kresu czasów. Słyszalne tylko wtedy, kiedy wyciągamy z pudła rezonansowego naszych wnętrz niepotrzebne szpargały. Popiół i kurz tego świata. „Modląc się, nie mówimy, lecz uczymy się słuchać”.

Bo jest tak naprawdę tylko jeden sposób przygotowania na to spotkanie. Samych siebie potraktować jak Świątynie. Zrobić w jej wnętrzu to, co Chrystus z kupcami i wymieniającymi pieniądze. Prowadzącymi handel, próbę kompromisu, wymiany między rytmem życia liturgii z jednej i świata z drugiej stronie. Jakąś próbę ułożenia się z aktualnymi trendami i duchem czasu. Przypis, zastrzeżenie, disclaimer dodany do gwałtu jaki mamy zadawać samym sobie i światu. Agonii, do udziału w której nas zaproszono. Między liturgią a rozpaczą nie dobija się targu.

Nawrócenie na liturgię

„Nie ma powrotu do przeszłości” – powtarza w tym i wielu innych tekstach Tomasz Terlikowski. I to prawda, nie o „restaurację”, rekonstrukcję historyczną Kościoła z dawnych epok tu chodzi. Ale o powrót – już tak. I to bardzo konkretnie rozumiany – jako nawrócenie, konwersja. Słowo zawiera w sobie dwa, zdawałoby się sprzeczne impulsy. Z jednej strony – powrót do źródeł, do siebie samego, z drugiej – przemiana i odrodzenie.

„Ta opozycja wierności czemuś i zerwania z czymś silnie oddziałała na świadomość Zachodu od narodzin chrześcijaństwa” – pisał w „Ćwiczeniach duchowych i filozofii starożytnej” Pierre Hadot. Cel, punkt, miejsce do którego będziemy wracać należy dobrać w ten sposób, by stać się nowym, innym.

Konwersja to powrót do prawdziwej, pierwotnej natury i wydobycie się ze stanu wynaturzenia, w jakim żyje większość śmiertelników. Jego efektem jest gruntowny przewrót, jakiego doznaje całość istoty tego, który się nawraca. Cały Stary Testament jest jak gra w dwa klawisze – czarny i biały. Zdrady i niewierności narodu wybranego i wezwania, kierowane do niego ustami proroków przez Boga, aby się nawrócił, czyli dosłownie „zwrócił ku Niemu”.

Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest źródłem, prawdziwą naturą, a co wynaturzeniem w obecnej sytuacji Kościoła. Gdzie bije jego prawdziwe serce, a czym są sztuczne, przyprawione mu przez świat protezy. Co trzeba wyrzucić, zostawić za sobą, a w kierunku czego wyruszyć.

Henri de Lubac, jezuita, jeden z filarów „Nouvelle théologie”, o którym można powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był tradycjonalistycznym betonem, napisał w 1967 roku: „Jest rzeczą jasną, że Kościół stoi dziś wobec poważnego kryzysu. Pod nazwą nowego Kościoła, Kościoła posoborowego próbuje obecnie utrwalić swoje istnienie Kościół odmienny od Kościoła Chrystusowego: zagrożone od wewnątrz apostazją, antropocentryczne społeczeństwo, które pozwala by ogarnął je i uniósł ze sobą ruch powszechnej rezygnacji pod pretekstem odnowy, ekumenizmu lub przystosowania”.

Wynaturzeniem, które należy odrzucić byłby więc duch rezygnacji i przystosowania. Istota zaś, wewnętrzna natura, podziemny, niewysychający nurt Kościoła płynie w liturgii i sakramentach. Układających się w swojej nadprzyrodzonej logice w rysy Oblicza, ku któremu trzeba się nam zwrócić. Na które musimy się nawrócić. Czyli pozwolić Jego twarzy odbić się w naszej. Oto jaka droga przed nami.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.