Dyskryminacja „bąbelków”? Dzieci w przestrzeni publicznej są mniej mile widziane od zwierząt
Paweł Musiałek, w swoim tekście poruszył bardzo ważny problem wypalenia rodzicielskiego. Uważam jednak, że zarówno diagnoza jak i rozwiązania przez niego przedstawione nie są trafne. Jedną z głównych przyczyn presji nakładanej na współczesnych rodziców jest to, że w przestrzeni publicznej dzieci są mniej mile widziane niż … zwierzęta domowe. Ta wyczuwalna w powietrzu niechęć narzuca na rodziny ogromną presję i stygmat bycia persona non gratae. Rozwiązaniem nie jest „zdrowy wyrąbanizm” lecz walka o godne i bezpieczne miejsce rodziców z dziećmi w przestrzeni publicznej.
Tekst Pawła Musiałka Odpuśćmy już z tym rodzicielstwem na pełen etat. Dla dobra naszych dzieci był dla mnie jednym z bardziej przykuwających uwagę artykułów w ostatnim czasie. Z perspektywy mamy aktywnej zawodowo, mającej trzech małych muszkieterów, zgadzam się z diagnozą autora, że mimo wzrostu dobrobytu i kolejnych udogodnień technicznych, dzisiejszym rodzicom wcale nie jest lżej, a wręcz wydaje się, że jest ciężej.
I nie chodzi o to, żeby się w tym miejscu móc wyżalić.
Śmiało mogę powiedzieć, że bycie rodzicem to przygoda życia, absolutnie warta każdego poświęcenia. Jednak oczekiwania nakładane na współczesnych rodziców są bardzo wysokie, a wręcz … nierealne. Co więcej, sami dajemy się wpędzać w tę gonitwę i Paweł pisząc o problemie wypalenia i przemęczenia ma pełną rację. Będąc rodzicem można się po prostu zaorać i nic z tego dobrego nie będzie, ani dla dziecka, ani dla nas.
Po tej słusznej konstatacji, Paweł Musiałek kieruje swój wywód w kierunku ustalenia ważnej, jego zdaniem, przyczyny tego stanu rzeczy – a ma nią być niejako „odkucie się” dzisiejszego pokolenia 30 i 40 latków za nieobecność ich własnych rodziców w domu w czasie transformacji gospodarczej Polski. Finalnie autor przechodzi do puenty w duchu „dajmy sobie z tym spokój i wrzućmy na luz!”.
Paweł rekomenduje przykładowo wybór najbliższego przedszkola, rezygnację z dodatkowych kursów (na które zaangażowany rodzic musi dodatkowo zarobić) i postawienia na parówki na kolację zamiast perfekcyjnie zbilansowanego posiłku. I zaczynając od końca, moim zdaniem realizacja tych rekomendacji Pawła nic nie zmieni… dalej będziemy zmęczeni.
Istotnym tłem tematu „eksploatacji” dzisiejszych rodziców są 2 kluczowe zagadnienia, podejmowane już wcześniej przez Klub Jagielloński. Po pierwsze, oczekiwania wobec dostępnej przestrzeni: zarówno tej podstawowej – mieszkaniowej, jak i publicznej (np. placów zabaw, parków, boisk).
Dzisiejsi trzydziestolatkowie tak jak ich pokoleniowi poprzednicy, mają dzieci w małych mieszkaniach, ale w przeciwieństwie do swoich rodziców są hałaśliwą mniejszością w bloku. Jednocześnie na nowych osiedlach place zabaw przypominają małe rezerwaty. Na dodatek z tabliczkami „Absolutny zakaz gry w piłkę”.
Dzisiaj czuć dużą presję społeczeństwa by obecność dzieci ograniczyć tylko do tej wyznaczonej odgórnie przestrzeni, więc swobodne zabawy osiedlowe powoli przechodzą do historii.
Po drugie, dostępność dziadków do pomocy przy wnukach. Dzisiejsi dziadkowie są przeważnie dużo dalej geograficznie od swoich wnuków oraz dużo dalej z dostępnością czasową od swoich wnuków (z uwagi na wyższy względem poprzednich pokoleń poziom chęci samorealizacji pozarodzinnej).
I nie jest to widoczne tylko w dużych aglomeracjach, ale absolutnie wszędzie. Moim zdaniem, już same te deficyty w tych obszarach są dużo ważniejszymi uwarunkowaniami utrudniającymi start „projektu dziecko” niż reakcja względem deficytu rodziców w domach w naszym dzieciństwie.
Jednak to nie uwarunkowania startowe, wspomnienia albo nad-ambitne plany zajęciowe są tym dodatkowym katalizatorem zmęczenia dzisiejszych rodziców. Problemy małych mieszkań, opieki w trakcie pracy zarobkowej albo logistyki zajęciowej dzieci zawsze męczyły rodziców. Jest jednak jeden nowy czynnik i to on dobija 30 i 40 latków posiadających potomstwo.
Ów czynnik delikatnie ukazuje badanie „Kraj bez dzieci” , z którego wynika, że około 3/4 respondentek nie posiadających potomstwa wskazuje, że nie lubi dzieci. Gdybyśmy te dane przedstawili wyłącznie przez pryzmat największych aglomeracji w Polsce oraz roczników rodziców wychowujących małe dzieci to te dane byłyby jeszcze bardziej przejmujące. Dzisiaj wielu 30 i 40 latków jest skazanych na wychowanie dzieci w dużych aglomeracjach, w których stają się mniejszością w swoich rocznikach i to na dodatek oficjalnie nielubianą mniejszością.
W dużych miastach nikogo dzisiaj nie dziwią lokale gastronomiczne lub hotele oficjalnie zakazujące wstępu rodzicom z małymi dziećmi (ale ze zwierzętami już tak). Jednocześnie trudno sobie wyobrazić analogiczne zakazy dla innej grupy społecznej, jakiekolwiek inne kryterium byśmy nie przyjęli. Natomiast dyskryminacja wobec najmłodszych spotyka się często wręcz z głośnym aplauzem.
Tym samym dzisiaj rodzic, szczególnie mieszkający lub przebywający w mieście, musi mierzyć się z dużo wyższą presją niż jego starsi poprzednicy. W kawiarni, sklepie, autobusie lub na spacerze rodzic musi stawać na głowie, żeby dziecko nie krzyknęło, nie upuściło okruchów z jedzenia, gdyż wiąże się to z dużo większą dezaprobatą niż szczeknięcie psa lub przypadkowe oślinienie przez psa. Jeżeli twoje dziecko nie dorasta do cudzych oczekiwań to zaraz zostaniesz zmierzona/y wzrokiem, nierzadko z dodatkowym komentarzem o „madkach“, „500+“ itp.
Większość „nie lubię dzieci” cieszy się też z tego, że grać w piłkę nożną można tylko czasem i w wyznaczonych strefach. Ta sama zasada przekłada się na wiele innych aktywności, które Paweł Musiałek wskazuje jako cechy naszego podwórkowego lub wiejskiego dzieciństwa.
Dzisiaj próby umożliwienia takiego dzieciństwa wiązałyby się nie tylko z nowymi zagrożeniami dla zdrowia, kłopotami formalnymi (skargami), ale równie dobrze może się skończyć negatywną, spersonalizowaną krytyką w mediach społecznościowych – środowisku zapewne ważnym dla krytykowanych dzieci.
Tym samym „zdrowy wyrąbanizm” w domu nie rozwiąże problemu, bo społeczeństwo oczekuje od ciebie, że dopilnujesz tego, żeby twoje dziecko nikomu nie przeszkadzało. I proszę mnie w tym miejscu nie posądzać o to, że chciałabym, żeby dziecko mogło robić sobie, co mu się tylko żywnie podoba. Co to, to nie. Jestem zwolennikiem dyscypliny i uczenia dzieci szacunku do innych. Jednak presja otoczenia odgrywa bardzo ważną rolę. A niechęć wobec dzieci jest dzisiaj naprawdę odczuwalna.
Miesiąc temu w jednym z najbardziej popularnych w Warszawie kościołów kilkukrotnie odczytywano ogłoszenie parafialne, że prosi się o to, żeby dzieci nie przechadzały się po kościele (nie biegały i krzyczały, tylko przechadzały). Trudno o bardziej wymowny symbol.
Dwadzieścia lat temu rodzice mogli zostawić swoje kilkuletnie dzieci z dziadkami, żeby pójść do kościoła. Mogli też stać przed kościołem i aktywnie uczestniczyć we wszystkich liturgiach (dzisiaj w miastach często z powodu ciszy dla sąsiadów nie ma nagłośnienia na zewnątrz). Mogli również przechadzać się z dziećmi, szczególnie na Mszach rodzinnych i dla dzieci. Czy ktoś zna sposób, żeby przekonać ruchliwego dwulatka, żeby stał w miejscu przez godzinę? Jeśli tak to poproszę o przepis na to!
Po takim wskazaniu przyczyn przemęczenia dzisiejszych rodziców moja rekomendacja główna jest wprost przeciwstawna do tej przedstawionej przez Pawła – tym bardziej nie można odpuścić w pełni i postawić na „zdrowy wyrąbanizm” , bo to wpędzi nas i nasze dzieci w jeszcze większe kłopoty. O ile wybór przedszkola lub menu na kolację są neutralne w tym temacie, o tyle wysiłek o przestrzeń dla nas i naszych nielubianych dzieci jest konieczny.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.