Rodzic helikopter, rodzic kosiarka. Jak z miłości krzywdzimy nasze dzieci
W skrócie
11 lat temu świat obiegło nagranie, na którym amerykańska aktorka, Alicia Silverstone, karmiła swojego 11-miesięcznego syna. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że sama przeżuwała pokarm, a następnie przekazywała go z ust do ust swojemu dziecku. Wszystko po to, żeby zbudować z nim więź. Tłumaczyła, że to naturalne, w końcu zwierzęta tak robią. No właśnie. Zwierzęta.
Ponad 10 lat później Silverstone przyznała, że śpi w jednym łóżku ze swoim (dorastającym!) 11-letnim synem. Ponownie nie widziała w tym nic złego. Powyższe przykłady są oczywiście skrajne, jednak doskonale pokazują, jak poprzez nieumiejętne stawianie granic (ciała, myśli, emocji i wyborów) z miłości krzywdzimy własne dzieci.
Bez granic
Od końca XX w. i początku XXI w. sporo w parentingu się zmieniło. Wielką karierę zrobiło wtedy hasło bezstresowego wychowania. Miało stanowić reakcję na wcześniejsze podejście, zgodnie z którym „dzieci i ryby głosu nie mają”.
Niedorośli członkowie społeczeństwa musieli w maksymalnym stopniu podporządkować się dorosłym, nierzadko narażeni byli na przemoc fizyczną, jeśli złamali jakiś zakaz. Pojęcia praw dziecka i jego podmiotowości właściwie nie istniały.
Ze skrajności popadliśmy w skrajność. Choć dzisiaj do bezstresowego wychowania mało kto się już przyznaje ze względu na napiętnowanie społeczne i medialne tego nurtu, to jak się okazuje, zostało po nim naprawdę sporo. Lęk, by nie skrzywdzić w jakikolwiek sposób dziecka, często przesłania racjonalność działań wychowawczych.
Jakiś czas temu brałam udział w zajęciach z psychologii rozwojowej. Pani psycholog wspominała wizytę małego pacjenta – dziecka w wieku przedszkolnym – i jego rodziców, którzy chcieli usprawnić funkcjonowanie rodziny. Właściwie przyszli z „drobnym” problemem związanym z emocjami dziecka.
Okazało się, że kiedy malec otrzymywał od swoich opiekunów odpowiedź odmowną, zaczynał krzyczeć, popychać i bić rodziców. Jak reagowali? By nie skrzywdzić i nie urazić dziecka, próbowali delikatnie go uspokoić, a kiedy to nie pomagało, potulnie się oddalali i przechodzili do innego pokoju. A za nimi wciąż wymachujący rękami i kopiący ich przedszkolak. Rodzice bali się emocji dziecka, ale jeszcze bardziej swoich własnych.
Czy dziecko wiedziało, że w tej sytuacji postąpiło źle? Czy miało świadomość tego, że to ono wyrządza swoim rodzicom krzywdę? Śmiem wątpić, skoro nikt go wcześniej tego nie nauczył. Nie postawił wyraźnych granic i nie wskazał, że ludzi bić nie wolno, nawet jeśli jest się wściekłym.
Nieumiejętne stawianie granic, a czasem zupełny ich brak, krzywdzi dzieci w takim samym stopniu, jak ich uprzedmiotowienie. Zaburza obraz dobrego świata, odbiera poczucie sprawczości i wprowadza chaos. Stawiając granice i mówiąc „nie”, dajemy dziecku szansę na jego prawidłowy rozwój – uczymy relacji i podnosimy jego kompetencje społeczne.
Co więcej, zdecydowana reakcja osoby dorosłej na trudne emocje dziecka i umiejętność zapanowania nad nimi daje małemu człowiekowi poczucie bezpieczeństwa, a nie je zabiera. To jasny komunikat: „Ty jeszcze uczysz się tego, jak radzić sobie w takich sytuacjach, ale ja, dorosły, już to potrafię. Zapanujemy nad twoją złością, lękiem, strachem, by one nie panowały nad tobą. Ze mną możesz czuć się bezpiecznie”.
Jarek Żyliński, psycholog wychowawczy, w książce Granice dzieci i dorosłych, stwierdza, że „dzieci od urodzenia do wieku wczesnoszkolnego potrzebują w budowaniu granic wsparcia dorosłych. To właśnie dlatego kiedy same szukają granic, liczą przede wszystkim na reakcję opiekuna.
Gdy przekraczają granice innych – rodzeństwa, kolegów z przedszkola – często zerkają na dorosłego, zaciekawione, w jaki sposób rozwiąże on daną sytuację. «Jak opiekun zasygnalizuje, że dba o granice innych dzieci? Skoro dba o ich granice, to zadba też o moje». Im słabiej reagują dorośli, tym mocniej dzieci akcentują trudne sytuacje, bo są spragnione zdecydowanych reakcji”.
Nie bez powodu w tytule książki mowa jest o granicach nie tylko dzieci, ale też dorosłych. Coraz częściej współczesne trendy parentingowe maksymalnie koncentrują się na dziecku, ale zapominają, że mali ludzie zawsze wychowują się w kontekście społecznym, np. rodzinnym lub szkolnym, gdzie znajdują się dorośli.
Uczymy dzieci przeżywania emocji i wyrażania swoich myśli, ale w tym wszystkich zgubiliśmy siebie. Dziecięca perspektywa jest ważna, ale nie może przesłaniać relacyjności, a więc obecności drugiej, dorosłej strony. Nieumiejętność powiedzenia „nie” i wyznaczenia dziecku granic to wyraz tchórzostwa, które często bywa mylone z uważnością. Dorosły w relacji zawsze stanowi drogowskaz, bywa hamulcem działań, które nie są akceptowane.
Brak zdecydowanej reakcji na nieodpowiednie zachowania i niewyciąganie konsekwencji (prościej powiedzieć kary, ale to dziś niepoprawne pedagogicznie i naprawdę by mi się za to dostało) prowadzi do zrzucenia odpowiedzialności za wychowanie na samo dziecko. Nie jest wyrazem troski, ale zaniedbania.
Jarek Żyliński w swojej książce stawia tezę, że granice są drogą do spokoju. Spokoju dzieci, ale też dorosłych. Wyznaczają symboliczne linie, jakich przekraczać po prostu nie wolno. Dzieci, które w środowisku domowym wychowują się zgodnie z ustalonymi zasadami, łatwiej nawiązują relacje rówieśnicze, ale także te z osobami dorosłymi, np. w szkole.
Czują się bezpiecznie i nie muszą w sposób agresywny i nieakceptowalny społecznie walczyć o to, by ktoś je zauważył. Trudno bezpiecznie jeździć samochodem, który ma niesprawne hamulce. Brak wyraźnych granic oznacza dla dziecka życie w permanentnym napięciu i stresie, a te stanowią zapalnik sytuacji konfliktowych.
Rozmowa jest ważna, jeszcze ważniejsza jej jakość
Współczesne rodzicielstwo stawia na rozmowę. Twierdzenie, że z dzieckiem trzeba aktywnie rozmawiać (nie mylić z potakiwaniem i rzucaniem zdawkowych „aha, yhm”), jest słuszne. Wypaczenie stanowi natomiast przekonanie, że z dziećmi można rozmawiać o wszystkim. Coraz częściej do dziecięcych uszu trafiają twierdzenia lub opinie, których malcy nigdy nie powinni byli usłyszeć.
Czasami właściwie nie muszę poznawać rodziców dziecka, by znać ich poglądy. I tak do mnie trafiają, ale ustami dzieci. Różnica jest jednak taka, że dorośli posiadają odpowiednią wiedzę i dojrzałość, by na jakiś temat dyskutować, dzieci natomiast pewnych kontekstów nie rozumieją. Z dumą powtarzają to, co powiedzieli tata czy mama.
Kiedyś pytanie zadane przez dziesięciolatka, ucznia klasy czwartej, dlaczego chciałam zostać nauczycielką, potraktowałabym zupełnie neutralnie. Dzisiaj wiem, że muszę uważać na każde słowo, które wypowiem, bo to test, za chwilę spadnie bomba.
„Nie rozumiem pani marzenia, nauczyciele przecież tak beznadziejnie zarabiają, że to żałosne. Panią w ogóle stać na wakacje?” – usłyszałam. „Ma pani taki telefon? A skąd niby na to pieniądze?” – kolejny przykład.
Nie będę przecież dyskutować z dzieckiem, a nawet jego rodzicem, bo to moja prywatna sprawa, ile zarabiam, że jeżdżę na wakacje, i to niejeden raz w roku. Odpowiadam tylko z uśmiechem, że skoro dziecko ma tak doskonałą wiedzę na temat moich zarobków, to tym bardziej powinno docenić moją obecność w szkole.
Nie wszystko powinno trafiać do dziecięcych uszu. Nie chodzi o to, by z dzieckiem nie rozmawiać, traktować je pobłażliwie i zbywać twierdzeniem: „Jak dorośniesz, to pogadamy”. Przemocą jest narażenie dziecka na słuchanie rozmów, które są dla niego nieodpowiednie. Skazuje to bowiem dziecko na sytuacje, gdy spotka się z ostrą reakcją osoby dorosłej, którą po prostu obraziło. Co więcej, tej reakcji dziecko zupełnie nie zrozumie i będzie miało poczucie krzywdy.
Nie tylko rozmowa ma znaczenie, ale także jej jakość. Szerzenie przekonania, że rozmowa dziecka i dorosłego jest rozmową partnerska, a więc opartą o zasadę konwersacji równego z równym, to wierutna bzdura. Granicę określa dojrzałość – emocjonalna, poznawcza i biologiczna. Mózg i umysł dziecka funkcjonują zupełnie inaczej niż osoby dorosłej. A tego faktu nie przeskoczymy, nawet jeśli bardzo byśmy tego chcieli.
Chodź, nauczę cię, jak nie wygląda świat
Właściwe nakreślenie granic dziecka i dorosłych wpływa na poczucie sprawczości dorastającego człowieka. Termin ten określa wewnętrzne poczucie, że jest w stanie wykonać przydzielone zadanie, bo ma się do tego odpowiednie kompetencje. Niekoniecznie wiąże się to z zadaniami wielkiej wagi, ale prostymi czynnościami, takimi jak samodzielny powrót ze szkoły, wykonanie pracy domowej czy podjęcie decyzji dotyczącej spędzania czasu wolnego.
Zaprzecza temu rodzicielstwo helikopterowe. Termin został ukuty na podstawie metafory obrazującej rodziców, którzy niczym helikopter krążą nad dzieckiem, by w razie najmniejszych problemów móc wkroczyć do akcji. Toksyczność relacji polega na tym, że dorośli odbierają dzieciom szansę na „przećwiczenie” stresującej i trudnej sytuacji, by potem tę wiedzę wykorzystać w kolejnych, nieco bardziej złożonych problemach wieku nastoletniego i dojrzałego.
Helikopterowy rodzic jest wszędzie, choć nie do końca go widać. Włącza lokalizator w telefonie swojego nastoletniego dziecka. W razie kłótni dziecka z kolegą lub koleżanką nie pozwala rozwiązać mu konfliktu, ale robi to sam, wykonuje telefon do innego rodzica, rozmawia z nauczycielem i oczekuje reakcji. Natychmiastowej.
Czymś zupełnie innym jest rozmowa o problemie, a czym innym rozwiązywanie go za dziecko. Nadopiekuńczość i zupełny brak zainteresowania to dwie strony tego samego medalu. Obie postawy rodzicielskie zabierają dzieciom szansę na harmonijny rozwój.
Milena Wojnarowska, psycholożka i psychoterapeutka, wskazuje na skutki helikopterowego rodzicielstwa. Jak czytamy, „dzieci takich opiekunów mogą mieć problem z rozpoznawaniem swoich potrzeb, ponieważ rodzice zawsze byli dwa kroki przed nimi, co sprawiło, że nie musieli się nad tym nigdy zastanawiać.
Może także brakować im umiejętności komunikacyjnych, aby je wyrazić. Myślą, że jest coś z nimi na wskroś nie tak, bo przecież mieli takich świetnych rodziców – kochających, troskliwych, zaangażowanych. Mają ogromną trudność w zrozumieniu swoich bieżących trudności. Nie dają sobie też prawa do tego, żeby w jakikolwiek sposób obwinić opiekunów”.
Głowimy się i troimy, dlaczego coraz więcej młodych pacjentów trafia do gabinetów psychologów i psychoterapeutów. Powiedzenie, że ryba psuje się od głowy, nie traci na aktualności. Lękliwość, zależność, nieumiejętność radzenia sobie z sytuacjami trudnymi, przekonanie o własnej bezradności – taką postawę kształtuje helikopterowe rodzicielstwo.
Z miłości krzywdzimy własne dzieci. Budujemy obraz świata, jakiego nie ma. Bańka, w jakiej wychowują się dzieci, jest piękna, ale nieprawdziwa. Czasami przybiera formę klatki. Nie możemy dziwić się, że młodzi dorośli w życiu sobie nie radzą, cierpią na depresję i zaburzenia lękowe, skoro nikt już się nad nimi nie lituje i oczekuje samodzielności.
Wezmę to, bo się skaleczysz
Kiedy słyszę prośbę rodzica: „Moje dziecko jest chore, proszę powiedzieć innym dzieciom w klasie, żeby wysłały zdjęcia zeszytów lub przyniosły do domu, bo zapewne nikt o tym nie pomyślał”, włącza mi się czerwona lampka.
Być może wychodzę na wredną babę, ale zawsze w takiej sytuacji odmawiam. Nie dlatego, że to nie należy do zakresu moich obowiązków (tylko samego rodzica), by dbać o to, w jaki sposób dziecko uzupełni braki. Robię to ze zwyczajnej troski i życzliwości o jego rozwój.
Faktycznie dzisiaj dzieci mają tyle swoich spraw i zajęć dodatkowych, że nie bardzo garną się do tego, by lecieć do kolegi i przynosić mu zeszyty. Ale pytanie: kto ma interes w tym, żeby ogarnąć zaległości? Osoba obecna na zajęciach czy ta, której akurat z różnych powodów na nich nie ma? Jeśli czegoś chcę, muszę o to poprosić, a nie oczekiwać, że cały świat domyśli się, że czegoś potrzebuję.
Zazwyczaj takie sytuacje pokazują, że mam do czynienia z rodzicem kosiarką. Takim, który zawsze jest krok przed dzieckiem, by usunąć mu sprzed nóg wszystkie możliwe przeszkody, ochronić przed potencjalnie trudną sytuacją, której dziecko nawet jeszcze nie dostrzegło. Rodzic kosiarka nie chroni dziecka, ale nieświadomie kieruje je w stronę syndromu wyuczonej bezradności.
Prof. Tadeusz Parnowski pojęcie to definiuje w sposób następujący: „Wyuczona bezradność to niemożność zobaczenia związku między własnym działaniem, myśleniem i wyobrażeniem a ich konsekwencjami. To stan, w którym człowiek różne rzeczy nawet próbuje rozwiązać i załatwić, ale ponieważ brakuje mu pewnego elementu w osobowości, to jest przekonany, że jest poddany siłom wyższym, a raczej – kontroli zewnętrznej. Innymi słowy: taki człowiek jest przekonany, że co by nie robił, jakby nie działał, i to tak z tego nic nie będzie”.
Dzieci rodziców kosiarek więc się nie buntują. Życie w pełnym komforcie, bez problemów i trosk jest łatwe, a pokusa, by w nim pozostać ogromna. Dzieciom zostaje odebrana szansa na stworzenie zdrowej osobowości, zbudowanie obrazu siebie jako silnej jednostki, nabycie strategii reagowania w różnych sytuacjach w życiu dorosłym.
Paradoks działań zarówno rodziców kosiarek, jak i helikopterów polega na tym, że wszystkie krzywdy, jakie wyrządzają własnym dzieciom (a odbieranie im szansy na harmonijny, zdrowy rozwój tym niewątpliwie jest), wynikają z miłości.
Być może w wielu przypadkach toksyczne zachowania rodzicielskie miały swój początek w rodzicielstwie uważności, które opiera się na ideale budowania zdrowych więzi w rodzinie, dostrzegania potrzeb dziecka i tak modnego dziś hasła podążania za nim. Pytanie tylko, skąd dziecko ma wiedzieć, jaką drogą pójść, skoro zabraknie na niej drogowskazów w postaci dorosłych.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.