Chrześcijański ascetyzm odpowiedzią na ekologiczny slow life
W skrócie
Katolicy nierzadko praktykują dziś ideały slow movement, upatrując w nich recepty na chaos nowoczesności. Lektura popularnych poradników i podążanie za wskazówkami ekologicznego coachingu nie jest jednak konieczne, by katolik zapanował nad swoim zabieganym życiem. Chrześcijaństwo, na czele z ideałem ascezy i franciszkańską formą duchowości, daje nam doskonalszą receptę na kształtowanie ekologicznych praktyk i życie zgodne z ideą work-life balance.
Szalony taniec nowoczesności
Szczepan Twardoch w Pokorze, swojej najnowszej powieści, przedstawia losy śląskiej rodziny żyjącej na przestrzeni ostatnich dekad XIX w., I wojny światowej i czasu bezpośrednio po 1918 r. To nie tyle saga rodzinna, co dosadna krytyka nowoczesności: napięcia klasowe, etniczne i temat wielkiej wojny tworzą wybuchową mieszankę sprawiającą wrażenie ironicznego preludium do apokalipsy.
Alojz, główny narrator powieści, tak opisuje swojego ojca, Antona: „Już tylko z gniewu się składał, gniew napędzał go jak sprężona para napędza damfmaszyny (maszyny parowe – przyp. K.P) […] Mój ojciec nie wierzył w nic. Akceptował istnienie Kościoła, państwa i króla, a potem kajzera, ale nie wierzył w ani jedno słowo wypowiadane przez księży, landrów, oficerów i w cesarskie odezwy też nie wierzył […] Z gniewu mojego ojca wynikało skąpstwo, wynikała wieczna gorycz, bo ojciec mój nigdy się nie uśmiechał, z gniewu wynikały wściekła samodyscyplina i pracowitość. Jedną tylko radość miał mój ojciec w życiu, jedno wytchnienie, jedną przyjemność – ojciec mój kochał robić dzieci. […] Anton Pokora płodził dzieci, bo gniewał się na świat. Potomstwo było wyzwaniem rzuconym światu, obelgą i zemstą jednocześnie”.
W tej narracji człowiek zostaje sprowadzony do roli trybiku w pruskiej machinie historii. Kolejne rządy, wojny i epoki to zaledwie eteryczny landszaft podlegający nieustannym zmianom. Jedyną stałą jest tytułowa pokora. Człowiek pozbawiony godności, zmuszony do tytanicznej pracy, wrzucony w tryby zawrotnego tempa nowoczesności, wielkomiejskiego i wojennego przemysłu, nie ma innego wyjścia – jedynie upór i niemy gniew mogą utrzymać go przy życiu. Rzeczywistość pozbawiona metafizycznego odniesienia staje się tułaczką bez celu. Prędkość napędzana jest przez wściekłość. Kopalnia, front, małżeńskie łoże. Wszędzie chodzi o to samo. O dynamizm zdolny ukryć lęk przed stałością i nudą oznaczającą nieistnienie.
Prędkość nie przynosi jednak niczego ponad pustkę, a wraz z nią pojawia się potrzeba jeszcze większego pośpiechu. Jednak im szybciej płynie czas, tym szybciej przemija wszystko, co nas otacza, a ostatecznie szybciej traci na znaczeniu. Twardoch nie tworzy fikcji, ale reportaż o przyspieszeniu historii w XX w. Opowiada o rzeczywistości, którą w 1848 r. na fali wiosny ludów opisywał Karol Marks w Manifeście komunistycznym, gdzie przekonywał, że „wszystko, co stałe, rozpływa się w powietrzu”. Kompulsywne dążenie do zmiany i postępu – oto jedyna religia szalonego tańca nowoczesności.
Kilkadziesiąt lat później nastrój „dnia gniewu”, mimo tragicznych skutków I wojny światowej, nie opuszczał Europy. „Nasze serce nie zna spokoju, ponieważ karmi się ogniem, nienawiścią i prędkością” – stwierdził Filippo Tommaso Marinetti, włoski futurysta i zwolennik Benita Mussoliniego, zapowiadając następną erę nowoczesnego przyspieszenia. Śląski górnik, niemiecki socjolog i włoski artysta czują i wyrażają to samo. Na gruzach starego świata Logosu zapanował chaos – możesz albo wejść do pędzącego pociągu, albo zginąć pod jego kołami.
Dromologia – nauka stosowana nowoczesności
Jak zawrotna pogoń końca XIX i początku XX w. ma się do czasów współczesnych? Żyjemy jeszcze szybciej, w jeszcze bardziej spektakularny sposób tracąc orientację w świecie. Paul Virilio, francuski postmodernista, jest twórcą para-nauki zwanej dromologią (grec. dromos – bieg, tor wyścigowy). Virilio postanowił przyjrzeć się historii ludzkości z perspektywy dziejów postępu w doskonaleniu pojazdów. Wraz z następstwem czasu zmniejszają się nie tylko odległości między określonymi punktami w czasoprzestrzeni, zmianie ulega samo postrzeganie rzeczywistości. Świat traci kontury, a my – orientację.
Oglądamy rzeczywistość jak widok za oknem superszybkiego pociągu – wszystko jest zamazane. Coraz trudniej wyodrębnić jasne granice bytów. Świat nie ma ani początku, ani końca. Nie ma też jasno ustalonej granicy. Jak pisali Gilles Deleuze i Félix Guattari – rzeczywistość ma strukturę kłącza, nie korzenia. To niekończący się horyzont, pozbawiony głębi. Dominujące koncepcje filozoficzne i naukowe są uzależnione od prędkości, pod dyktat której ułożona jest cała ludzka egzystencja.
Większa część historii Zachodu to dzieje jazdy konnej, jednak wraz z pojawieniem się parowozu przyspiesza nie tylko gospodarka – pojawiają również radykalni krytycy dawnej kultury. Wynalazek kolei żelaznej był natomiast prawdziwym wstrząsem dla wielu XIX-wiecznych humanistów. Koleje zabiły bowiem realizm przestrzeni, realny pozostał wyłącznie czas. Pasażerowie, dzięki „puszce na szynach” zostali sprowadzeni do ludzkich przesyłek, które nadają same siebie do dowolnego miejsca na mapie coraz intensywniej industrializującej się Europy.
Od tamtej pory historia dromologii oznacza redukcję przestrzeni na rzecz rosnącej hegemonii czasu. Każdy kolejny środek lokomocji – metro, samochód, samolot – potęgował tylko alienację przestrzeni na rzecz jego rosnącej mocy. Czas stał się wielkością absolutną. Nie ma już pieniędzy, bo pieniądze w społecznym odbiorze to w zdecydowanej mierze wyłącznie liczby na koncie pozbawione realnego ekwiwalentu, „uzupełniane” obywatelom co miesiąc. Nasze życie zawodowe zostało zredukowane do samozwrotnej transakcji – oddajemy czas i otrzymujemy czas pod postacią fikcyjnej mamony. To czas na konsumpcję i obowiązki, by zarobić na kolejny jego odcinek.
Powstanie i rozpowszechnienie Internetu oznaczało ostateczną śmierć przestrzeni. Bez przestrzeni, bez realnego odczuwania świata wokół nas trudno wytyczać granicę między pracą a odpoczynkiem. I to szczególnie wówczas, gdy obie formy życia najczęściej realizujemy dziś za pośrednictwem komputera. To szczególnie wykańczające dla kondycji naszych ciał. Jak pokazał Bartosz Paszcza w tece Praca ludzka, harujemy dziś najintensywniej w historii. I to nie dlatego, że 12 godzin musimy spędzać w modernistycznej fabryce, jakbyśmy byli robotnikami w XIX-wiecznym Manchesterze. Powód jest bardziej prozaiczny i pokazuje skalę naszego uzależnienia – dobrowolnie zmuszamy nasze mózgi do użytkowania wycieńczającej nas technologii nie tylko podczas coraz mocniej „rozlewających się” się godzin pracy, ale także w trakcie krótkich chwil odpoczynku.
„Chłoń życie pełne wrażeń”, „odkrywaj siebie”, „poznawaj inne kultury”, „bądź fit” – nieustanne bodźcowanie przez popkulturę tego rodzaju przekazem pozwalało do tej pory zapanować nad społecznym gniewem. Jak słusznie zauważali kulturowi marksiści z Herbertem Marcuse na czele, kapitalizm zredukował bezsens pędzącej na złamanie karku cywilizacji dzięki kulturze nadkonsumpcji. Libidynalne pragnienie pochłaniania stało się lekiem na całe zło. Pochłaniamy wszystko i ile się da, byleby tylko zakopać gdzieś ten ból i gniew. Taniec obowiązków i przyjemności kompensującej wściekłość to rzeczywistość turbokapitalizmu, w której dziś funkcjonujemy.
Slow life jako reakcja systemu immunologicznego nowoczesności
Reakcją na turbokapitalizm jest współczesny światopogląd ekologiczny. W wymiarze osobistym – w kontrze do jego politycznych czy społecznych przejawów – oznacza on indywidualny zestaw praktyk wynikających z refleksji na temat szkodliwości codziennego życia współczesnego człowieka Zachodu dla kondycji przyrody, a także dla indywidualnego dobrostanu każdego człowieka i społeczeństwa jako całości.
Jasne że idee takie jak slow life narażone są na infantylizację, komercjalizację czy fasadowość, nie zapominając o prostej prawdzie, że sprowadzają się one często do krótkotrwałej mody, bo przecież nie wypada dziś nie „być eko”, szczególnie w wielkim mieście. Chrześcijanie nie powinni tych para-duchowych ćwiczeń bezrefleksyjnie małpować, a zarazem czynić ze swojej religii kolejnego life style’u, przed czym przestrzega w tym numerze Pressji Paweł Grad. Proponuję jednak, żeby na wspomniane ruchy społeczne spojrzeć życzliwym okiem. Każdy racjonalny wysiłek zmierzający do nadania elementarnego sensu rzeczywistości turbokapitalizmu zasługuje na uwagę. Ideał powolnego życia jest immunologiczną reakcją społecznego organizmu na zawrotne tempo nowoczesności.
Co więcej, uważam, że rygorystyczne i intelektualnie dojrzałe postawy członków, nazwijmy to, globalnego ruchu na rzecz spowolnienia, zasługują na docenienie. Są bowiem przykładami pewnej filozofii w klasycznym rozumieniu tego słowa, gdzie racjonalny namysł nad rzeczywistością idzie w parze z codzienną praktyką. Obowiązkiem chrześcijanina jest odnajdywać w drugim człowieku najpierw okruchy prawdy, a dopiero w kroku drugim tropić potencjalne struktury zła. Z perspektywy katolickiej nauki społecznej sam ateizm lub agnostycyzm nie uniemożliwiają przecież skutecznej troski o przyrodę, właściwego stosunku do środowiska i promowania bardziej uporządkowanego modelu życia, w którym zdecydowanie więcej uwagi poświęca się na odpoczynek, ograniczenie korzystania z technologii i budowanie relacji z drugim człowiekiem.
Jeśli ktoś niweluje godziny spędzone w pracy na rzecz spędzania czasu z bliskimi, zmienia swoje przyzwyczajenia konsumenckie, rygorystycznie podchodzi do segregacji śmieci, oszczędza wodę, nie nabywa nadmiernej ilości ubrań, stara się nie kupować plastikowych toreb, myje zęby bambusową szczoteczką, nie goli się jednorazową golarką, ogranicza spożycie przemysłowo hodowanego mięsa, hoduje własną żywność itd., to dlaczego mam widzieć w ekologu ideowego antagonistę, jak czynią to nierzadko konserwatywnie zorientowani chrześcijanie?
W poglądach Carla Honoré’a, dziennikarza i autora książki Pochwała powolności. Jak zwolnić tempo i cieszyć się życiem, który został okrzyknięty „ojcem chrzestnym ruchu zwolnienia”, można doszukiwać się tęsknoty za cyklicznym czasem charakterystycznym dla życia religijnego. Zachód pędzi, przekonuje Honoré, ponieważ zrezygnowaliśmy z rytmu nadawanego naszej egzystencji przez kołową koncepcję czasu, w której powtarzające się pory roku dawały nam poczucie bezpieczeństwa, w sposób naturalny przeplatając sferę sacrum ze sferą profanum. Dziś czas ma charakter wyłącznie linearny, wyrugowaliśmy z niego przestrzeń dla szeroko rozumianej świętości, jako taki przypomina niekończący się i pokonywany sprintem maraton.
Powodem szaleńczego tempa, które nadajemy życiu miałaby być również, według Kanadyjczyka, ucieczka przed metafizyką. Autor rozumie to pojęcie mocno popkulturowo – zdaje się, że chodzi mu przede wszystkim o zanik głębokiej refleksyjności, o brak dystansu spowodowany pogonią za życiem, a w związku z tym chaos wymagający uporządkowania. To kolejny, obok Jordana Petersona, autor, który zwraca się do nas z prostym komunikatem – zacznij porządek od swojego pokoju, zwolnij tempo swojego życia.
Wydaje się, że skala popularności Petersona i Honoré’a mówi nam coś istotnego o kondycji współczesnego społeczeństwa Zachodu i jako taka może być pośrednim dowodem na dokuczliwy brak sensu, z jakim zmagamy się w zderzeniu z turbokapitalizmem. Eko slow life może być postawą sensowną, polegającą na, rozumianym po Arystotelesowsku, wytrwałym kształtowaniu stałej dyspozycji do dobrego – ekologicznej cnoty.
Chrześcijańska asceza
Chrześcijanie znajdują się dziś w dwuznacznej sytuacji. Pozostajemy pod urokiem ekologicznego lifestyle’u, bo odnajdujemy w nim tęsknotę, którą i my odczuwamy – pragniemy ładu, rytuału, kształtowania wymagających postaw. Niektórzy zapisują się do „globalnego ruchu na rzecz spowolnienia”, drudzy zaś przyglądają się mu podejrzliwie, dostrzegając w tych praktykach kolejną odsłonę patchworkowej religijności spod znaku New Age. Nie chcę rozstrzygać tego sporu, bo najczęściej przypomina on manichejski konflikt „otwartego katolicyzmu” z tymi, którzy chcą polować na „lewackie czarownice”. Jeszcze trudniej jednak, będąc chrześcijaninem, traktować indywidualną formę praktykowania postaw ekologicznych jak modę i wymysł zachodniej hipsterii.
Chrześcijanie nie muszą patrzeć z zazdrością na niereligijny światopogląd ekologiczny, również w jego indywidualnym i praktycznym wydaniu. Nie musimy powoływać się też wyłącznie na Laudato Si papieża Franciszka, choć w encyklice tej znajdziemy wiele myśli rozwijających społeczną naukę Kościoła w tym zakresie. Chrześcijańska ekologia kształtująca bezpośrednio indywidualne postawy ma o wiele dłuższą historię. Tradycja ascezy i franciszkańska droga duchowości, bo o tych aspektach Tradycji tutaj mowa, wydają się doskonalszą formą rozumienia cielesnych aspektów naszego człowieczeństwa i relacji ze środowiskiem naturalnym, mogą też skuteczniej kształtować nasze ekologiczne cnoty.
Warto spojrzeć na pierwotny ruch pustelniczy, a także na duchowość Franciszka z Asyżu jak na drogę, dzięki której nasze życie może stać się uporządkowane, a nasze sumienie bardziej odporne na zawrotne tempo współczesności. Asceza niewiele ma tak naprawdę wspólnego z popkulturowym wyobrażeniem na jej temat, co dobrze pokazuje przykład mnichów z Imienia Róży Umberto Eco, którzy zawzięcie biczowali swoje ciało, by zadośćuczynić odbywaniu stosunków seksualnych z pewną wiejską dzierlatką.
Asceta ma zgoła odmienny stosunek do swojej cielesności. Wie, że człowiek stanowi jedność, dlatego nie powinniśmy dbać jedynie o duszę, ale pielęgnować także nasze ciało; nie powinniśmy go niszczyć. Teolog i rekolekcjonista Piotr Słabek w rozmowie z Dawidem Gospodarkiem podaje charakterystyczny w tym kontekście cytat z rozważań św. Makarego Egipskiego, jednego z ojców pustyni: „Trzeba aby mnich [człowiek] ciągle trwał w gotowości, tak jakby musiał umrzeć jutro, a z kolei by tak używał swego ciała, jakby musiał żyć z nim jeszcze przez wiele lat”.
Nie znaczy to jednak, że umartwianie ciała jest błędną postawą. Kluczowe jest tutaj pojęcie postu, który w pierwszej kolejności dotyczy nie ciała, lecz duszy. Pościmy po to, aby osiągnąć większą kontrolę nad naszym ciałem i myślami, a przez to stać się bardziej opanowanymi ludźmi. Asceza często porównywana jest do walki, do pracy nad cnotą męstwa. Święty Paweł pisze: „Czy nie wiecie, że zawodnicy na stadionie wszyscy biegną, a tylko jeden zdobywa nagrodę? Tak biegnijcie, abyście nagrodę zdobyli. A każdy zawodnik od wszystkiego się wstrzymuje, tamci wprawdzie, aby znikomy zdobyć wieniec, my zaś nieznikomy. Ja tedy tak biegnę, nie jakby na oślep, tak walczę na pięści, nie jakbym w próżnię uderzał. Ale umartwiam ciało moje i ujarzmiam, abym przypadkiem, będąc głosicielem dla innych, sam nie był odrzucony” (1 Kor 9, 24-27).
Pierwszymi ascetami chrześcijańskimi byli Ojcowie Pustyni: Antoni Wielki, Arseniusz i wspomniany już Makary Egipski. Żyjący pod koniec III w. na terenach Egiptu, Syrii i Palestyny, uznawani są jednocześnie za pierwszych mnichów chrześcijańskich. Oni też rozwijali, również teoretycznie, ideał ascezy. Oczywiście nie chodzi mi teraz o to, żeby zostawić wszystko i wyruszyć w Bieszczady, resztę życia poświęcając rygorystycznym postom i modlitwie. Asceza nie musi być realizowana w radykalnym odosobnieniu ani w klasztorze.
Ideał ascetyczny może być praktykowany w życiu społecznym i wpływać na nasz stosunek do przyrody. Jest to pewien chrześcijański wariant teologii ciała, dzięki której otrzymujemy normatywny wzorzec, zalecany całej wspólnocie wiernych, regulujący sposoby „zarządzania” swoim ciałem, który w konsekwencji kształtuje dobre praktyki również w stosunku do przyrody ożywionej i nieożywionej. Jeśli np. na przestrzeni kilkunastu lub kilkudziesięciu piątków w roku radykalnie ograniczymy nasze uwikłanie w nowoczesną nadkonsumpcję dla wypracowania prawidłowego stosunku do własnego ciała i Boga, to ubocznym skutkiem takiej praktyki będzie wypracowanie właściwej relacji wobec przyrody.
Na poziomie praktycznym będziemy mniej kupować, mniej śmiecić, mniej używać dóbr luksusowych, na poziomie teoretycznym zrozumiemy zaś, że prawo do korzystania z tych przyjemności jest przywilejem i łaską, nikt nie zagwarantował nam ich na zawsze. Spostrzeżemy w końcu, że nasze ciała nie potrzebują tak monstrualnej liczby kalorii, cukru, kawy i innych używek. Poczujemy się jak palacze, którym skutecznie udało się porzucić nałóg.
Dzięki ascezie wypracowujemy więc w sobie pokorę, posłuszeństwo i wstrzemięźliwość. Bez tych cech trudno oczekiwać, że będziemy w stanie potraktować ekologiczny life style jako coś więcej niż krótkotrwałą modę lub maskę dla naszych hedonistycznych przyzwyczajeń. Istotna jest jednak hierarchia wartości. Katolicy nie mogą zrezygnować z dobrze pojętego antropocentryzmu. Nie dbamy o przyrodę dla niej samej. Dbamy o nią, bo zostaliśmy do tego powołani przez Boga. Ten aspekt chrześcijańskiej ekologii dobrze ilustruje przykład św. Franciszka z Asyżu.
W tradycji franciszkańskiej istotne jest to, że troska o stworzenie nie jest środkiem, ale celem. Tak samo jak realizowany do dziś przez franciszkanów ideał ubóstwa sam w sobie nie stanowi celu – jest zaledwie sposobem jego realizacji. Kierunkiem dążeń jest oczywiście Chrystus, życie według wzoru przekazanego nam w Ewangelii. Warto zwrócić uwagę, jak w duchowości franciszkańskiej rozumiane jest szczególne posłannictwo człowieka, który ma dbać o przyrodę.
Franciszek, przywiązując tak dużą wagę do dobrostanu zwierząt i przyrody nieożywionej, powtarzał niejako misję Chrystusa, który z Boga stał się człowiekiem, aby wziąć za nas odpowiedzialność. Święty Franciszek czyni podobnie – w swojej ziemskiej posłudze mamy naśladować Jezusa. Dlatego tak jak Bóg stał się człowiekiem, żeby odkupić ludzkość, tak człowiek został powołany, aby z pozycji zwierzęcia wziąć odpowiedzialność za świat. Franciszek, obecny w popkulturze przede wszystkim jako prostoduszny wesołek, jest odpowiedzialnym, czułym zarządcą (Laudato Si), który nazywa zwierzęta braćmi po to, aby troszczyć się o nie w imię godności Stworzenia.
Zarówno w duchowości starożytnych ascetów, jak i w duchowości franciszkańskiej zachwyca dziś przede wszystkich ich aspekt praktyczny, chciałoby się powiedzieć – „męski”. Proste zadanie: ograniczyć siebie i uporządkować to, co jest najbardziej pozbawione ładu. Nie jest to chrześcijaństwo nastawione wyłącznie na kontemplację i modlitwę – choć są to konieczne warunki, aby post miał szansę powodzenia – posiada natomiast pewien element ćwiczeń duchowych, które bezpośrednio dotykają codziennej rzeczywistości. Z tego też powodu są konieczne, jeśli chcemy myśleć o chrześcijańskiej ekologii.
Trzy słabości ekologicznego lifestyle’u
Gdyby pokusić się o ryzykowną generalizację, można byłoby stwierdzić, że w niechrześcijańskim światopoglądzie ekologicznym obecne są trzy słabości. Po pierwsze, w pismach niektórych popularnych autorów – na przykład u Petera Singera – mamy do czynienia z deklaratywnym odejściem od antropocentryzmu. Taki pogląd, zdaniem australijskiego etyka, zawsze kończy się tzw. szowinizmem gatunkowym. Jeśli będziemy myśleć o człowieku jak o „królu dżungli”, to zawsze inne stworzenia będziemy traktowali instrumentalnie, krzywdząc i niszcząc przyrodę ożywioną. Nasze postawy nigdy nie będą prawdziwie ekologicznie, bo zawsze – wychodząc od takich założeń – nawet najbardziej błahy interes ludzki będziemy przedkładać nad interes całej biosfery.
Słabością takiego podejścia jest uchylanie się od odpowiedzialności człowieka za przyrodę. Jeśli, jak chce tego Bruno Latour, żyjemy dziś w epoce tzw. antropocenu, a więc w epoce geologicznej, w której człowiek ma bezprecedensowy wpływ na stan Ziemi, to rezygnacja z władzy nad stworzeniem może być równoznaczna ze zrzeczeniem się obowiązku troski za nie. Pogląd proponowany przez Singera, obecny dziś w debacie publicznej, może skończyć się swoistą dezercją: jeśli nie powinniśmy władać przyrodą, nie możemy się o nią troszczyć. Niech każdy gatunek żyje swoim życiem, resztę zastąpi natura.
Raczej nie zastąpi. Dużo rozsądniejsze wydaje się rozwiązanie zaproponowane przez papieża Franciszka, który określa rolę człowieka jako odpowiedzialnego zarządcy; właśnie dlatego, że mamy dziś bezprecedensowy wpływ na przyrodę, tradycyjne koncepcje filozoficzne nie straciły nic na swojej aktualności.
Drugą słabością niechrześcijańskiego światopoglądu ekologicznego jest ryzyko banalizacji proponowanego lifestyle’u. Na fali popularności książki Carla Honoré’a slow life został uzupełniony przez slow food, slow fashion, slow travel, slow parenting czy nawet slow sex. Każdy z tych elementów ulega oczywiście monetyzacji, tworząc konkretną ofertę konsumencką, jednocześnie jednak generując kolejne gałęzie gospodarki kapitalistycznej. Ludzie upatrujący nadziei w prostych życiowych poradach są po prostu wykorzystywani. Za sprzedawanymi ideami stoi „wyższa” idea – finansowy zysk.
Ruch chrześcijańskiej ekologii, korzystający z tradycji ascetycznej i franciszkańskiej, odwraca tę logikę. Życie ekologiczne nie jest deklarowanym celem tej drogi, ale środkiem dążącym do osiągnięcia doskonałości chrześcijańskiego życia, a więc zbliżenia się do Boga. Dlatego nie może być jeszcze jednym wariantem lifestyle’u, kolejnym poradnikiem na półce obok publikacji dotyczących diety, yogi i zarządzania. Jest trwałą formą życia zapisaną w wielowiekowej tradycji.
Trzecią słabością niechrześcijańskiego światopoglądu ekologicznego jest radykalny dualizm ekologii realizowanej w skali mikro i makro. Oddolni aktywiści, często tak emocjonalni i sfrustrowani, nie czują własnego sprawstwa, bo związek między zakupem bambusowej szczoteczki do zębów a ocaleniem klimatu przed zagładą, wydaje się co najmniej nieoczywisty. Politycy zaś, nawet jeśli również starają się „być eko”, często nie mogą lub nie chcą podejmować strategicznych, a więc zawsze trudnych decyzji.
***
W tym zakresie chrześcijaństwo nie ma atrakcyjnej dla nowoczesności odpowiedzi. Wezwanie Kościoła pozostaje również wezwaniem skierowanym w stronę polityków, którzy – przynajmniej ci nominalnie chrześcijańscy – powinni respektować zasady chrześcijańskiej ekologii w taki sam sposób jak czynią to zwykli obywatele. Oczywiście wiara w realizację tego postulatu to mrzonka: niezależnie od wyznawanej wiary i afiliacji ideowej polityk zawsze pozostaje uwikłany w doczesny system polityczny.
Nasza walka o klimat, dobrostan zwierząt i przyrody nieożywionej, nie jest jednak walką na śmierć i życie. „Przemija bowiem postać tego świata” – musimy wytrwale i z determinacją dążyć do tak nakreślonych celów, ale nie od nas ostatecznie zależy, czy będziemy powołani do ich osiągnięcia. Stąd też chrześcijanie, którzy w imię ascezy i zbliżenia do Boga dbają o przyrodę, nie odczuwają frustracji i bezsilnego gniewu. Trwają w pokorze.
Artykuł pochodzi z numeru czasopisma idei „Pressje” pt. „Zielony ascetyzm”. Zachęcamy do bezpłatnego pobrania całości numeru.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.
Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.