Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Projekt ordynacji sprawiedliwej

Instytucja ordynacji wyborczej to rzecz niezwykle skomplikowana. W ramach jednego mechanizmu konieczne jest pogodzenie demokratycznych idei, takich jak reprezentacja, sprawiedliwość i odpowiedzialność z pozbawionym takiej wzniosłości, aczkolwiek niezbędnym konkretem – policzalnym interesem wyrażonym w liczbie pozyskanych mandatów. Warto podjąć dziś to wyzwanie. Stawką w tej grze jest bowiem – zagrożone przez obowiązującą ordynację – wspólne dobro.

Zasadnicze założenia nowej ordynacji PL

Finalnie chodzi przecież o matematyczny algorytm, który przekłada oddane głosy na to, kto zasiądzie w Sejmie. Sama matematyka, nawet jeśli dla części humanistów bywa deprymująca, nie jest wcale największym wyzwaniem. Prawdziwy węzeł gordyjski stanowi społeczny mechanizm, który jest przez nią generowany. Ordynacja wyborcza to bowiem złożony system impulsów, nagród i barier, które stają na drodze jednostek i grup uczestniczących w politycznej grze. Grze o głos, ale też grze o trend – o to, w którą stronę mają podążać wspólne sprawy. Rozwiązywanie wszystkich tego typu dylematów warto jednak zacząć od rzeczy najprostszej. Od przedstawienia konkretnej propozycji.

Proponowane rozwiązanie – nazwane ordynacją proporcjonalno-lokalną (dalej jako ordynacja PL) zakłada połowiczną rewolucję, czyli z jednej strony zachowanie elementów obecnego modelu, ale także dodanie do niego nowych mechanizmów. Wprowadzenie, wymarzonych przez wielu, okręgów jednomandatowych, ale przy zachowaniu proporcjonalności i znanych już okręgów wyborczych. Czy da się to pogodzić?

Punktem wyjścia dla ordynacji PL jest 41 istniejących dzisiaj okręgów wyborczych oraz metoda d’Hondta jako sposób przeliczania głosów na mandaty. Bez zmian pozostaje również jeden z kluczowych elementów obecnej ordynacji – mechanizm, w ramach którego głos oddany na danego kandydata jest jednocześnie głosem na jego partię, zaś wynik partii to suma głosów pozyskanych przez wszystkich jej kandydatów.

Co zatem ulegnie zmianie? Otóż każdy z 41 obecnych okręgów sejmowych zostanie podzielony na podokręgi. Finalnie powstanie ich 230, co będzie odpowiadać nieprzypadkowo połowie wszystkich mandatów (w Sejmie zasiada 460 posłów). To oznacza, że w każdym z okręgów rozdzielanych byłoby dwa razy więcej mandatów niż liczba samych podokręgów. Tak, jak dziś pomiędzy okręgi rozdzielane są mandaty w zależności od liczby mieszkańców, tak byłoby i w nowym systemie. Z tą tylko różnicą, że mandaty byłyby rozdzielane parami, a liczba takich par wyznaczałaby liczbę podokręgów. Jeśli więc okręgowi 8 (Zielona Góra) przypadałoby 6 par mandatów – czyli dzisiaj byłoby ich 12 – to podzielono by go na 6 podokręgów.

Kolejna fundamentalna zmiana polegałaby na wprowadzeniu zasady, zgodnie z którą każdy komitet wyborczy wystawiałby w danym podokręgu tylko jednego kandydata w przeciwieństwie do obecnej sytuacji, w której możemy przebierać w całej gamie kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu kandydatów z danej listy. Załóżmy hipotetycznie, że w podokręgu „xyz” mamy zarejestrowanych 7 komitetów. Dzisiaj oznaczałoby to zabawę w wybór jednego człowieka spośród przypuszczalnie ponad 100 możliwości. W ordynacji PL dostalibyśmy jedną niedużą kartę z 7 nazwiskami do wyboru – po jednym z każdego z komitetów. Nasza nowa ordynacja zakłada oczywiście także możliwość indywidualnego startu kandydata w pojedynczym podokręgu, bez konieczności wchodzenia na listy danej partii politycznej.

Teraz należy zastanowić się, w jaki sposób będzie przebiegała procedura podziału mandatów. Otóż ordynacja PL zakłada stworzenie dwóch rodzajów mandatów: bezpośrednich i uzupełniających. Mechanizm w przypadku mandatów bezpośrednich jest prosty i klarowny: ten kandydat, który w danym podokręgu uzyska największą liczbę głosów, automatycznie otrzymuje mandat i trafia do Sejmu. Jest to więc mechanizm znany z obecnych wyborów do Senatu czy głosowania na radnych gminy. Mandaty uzupełniające byłyby natomiast przyznawane partiom na poziomie okręgu, a nie podokręgu. W tym wypadku podstawą do ich wyliczenia byłaby suma głosów oddana na daną partię w skali całego okręgu, we wszystkich podokręgach. Następnie do gry wkraczałaby, aktualnie stosowana w wyborach do Sejmu, metoda liczenia głosów d’Hondta. W praktyce oznacza to, że połowa (230) posłów zostanie wybranych z pośrednictwem mandatów bezpośrednich, druga połowa poprzez instytucję mandatów uzupełniających. Najlepiej zobaczyć to na konkretnym przykładzie. W tabeli poniżej przedstawiono wyniki wyborów z 2015 r. w okręgu nr 8 – Zielona Góra – obejmującym całe województwo lubuskie, w którym rozdzielanych jest w sumie 12 mandatów. Wybory w tym okręgu wygrało minimalnie Prawo i Sprawiedliwość, wyprzedzając Platformę Obywatelską. Każdej z tych partii należy się po 5 mandatów. Po jednym dostanie natomiast .Nowoczesna i ruch Kukiz’15.

Okręg ten został podzielony na 6 podokręgów, w których najważniejszymi miastami są: Zielona Góra, Nowa Sól, Gorzów Wielkopolski, Międzyrzecz, Świebodzin i Żary. Na czerwono wyróżniono wyniki partii, które wygrywają w poszczególnych podokręgach. PiS zwycięża w podokręgach Nowa Sól i Żary, natomiast PO w czterech pozostałych. W ten sposób podzieliliśmy mandaty bezpośrednie.

Podział mandatów według ordynacji PL na podstawie głosowania w wyborach sejmowych 2015 w okręgu nr 8. Źródło – opracowanie własne na podstawie danych PKW.

Teraz czas na wyliczenie mandatów uzupełniających za pośrednictwem metody d’Hondta. Pozwala ona pokazać, której partii należy się każdy z po kolei rozdzielanych mandatów (dla zainteresowanych: dzielimy głosy zdobyte przez partie przez kolejne liczby całkowite a uzyskane tak ilorazy porządkujemy od największych do najmniejszych – mandaty przyznajemy według takiej kolejności, aż rozdzielimy wszystkie). Jednocześnie ogół kandydatów każdej z partii w całym okręgu porządkujemy wedle uzyskanego poparcia wyborczego. Następnie te mandaty, które należą się partii, a nie przypadły zwycięzcom w podokręgach, przyznawane są zgodnie z taką kolejnością – ponownie, dokładnie tak, jak w obecnym systemie. Podokręgi, w których kandydaci dostają mandaty na takiej podstawie, zaznaczono kolorem niebieskim. Z czterech kandydatów PiS-u, którzy nie wygrali w swoich podokręgach, mandaty dostaje trzech. Nie otrzymuje go zatem kandydat z Zielonej Góry, który uzyskał najniższe poparcie. Z dwóch kandydatów PO, którzy nie wygrali w podokręgach, wyższe poparcie otrzymał ten z Żarów, więc to on dostaje jeden należny jeszcze tej partii mandat. Kandydaci .Nowoczesnej i Kukiza nie wygrali w żadnym z podokręgów. Najwyższe poparcie mają jednak ci z Zielonej Góry w przypadku .Nowoczesnej i z Gorzowa w przypadku Kukiza. To oni zatem otrzymują należne partii mandaty.

 

Koniec z zasadą: „Największy wróg to mój kolega z listy”

Po przedstawieniu podstawowych założeń i mechanizmów działania nowej ordynacji sejmowej czas na wskazanie racji stojących za stworzeniem ordynacji PL.

Propozycja nowej ordynacji zakłada likwidację rywalizacji pomiędzy kandydatami z tej samej listy. W ten sposób usuwamy jeden z najbardziej wątpliwych merytorycznie elementów aktualnie funkcjonującej ordynacji. Możliwość wyboru jednego kandydata danej partii spośród całej puli dostępnych nazwisk ma oczywiście swoje plusy, jednak wyraźnie przeważają towarzyszące temu rozwiązaniu minusy. Wskazane wady nie są eksponowane przez samych aktorów politycznych, wręcz przeciwnie – są one skrzętnie ukrywane, ponieważ ci, którzy na nich tracą, często nie zabierają głosu. Kto zatem cierpi?

Za wyborem spomiędzy wielu dostępnych kandydatów tego samego ugrupowania przytacza się zwykle podstawowy argument – obietnicę zachowania niezależności przez kandydatów, którzy mogą wbrew ustaleniom partyjnych władz zdobyć mandat przez podważenie – dzięki głosom wyborców – ustalonej przez „górę” hierarchii. Jednak w praktyce opcja ta dotyczy tylko jednego rodzaju kandydatów – dotychczasowych posłów, którzy podpadli swojej partii i zostali zepchnięci na dalekie miejsca na listach. Ich skuteczność obrony własnego „statusu” jest zresztą połowiczna. W połowie przypadków udaje im się zachować mandat, zaś w połowie takie wypchnięcie na dalsze miejsce spełnia swoje zadanie, pomimo pozostawienia możliwości swobodnego wskazania kandydatów przez samych wyborców przy urnach. Natomiast wśród nowych kandydatów, którzy dotychczas nie zasiadali w sejmowych ławach, tylko jeden na pięćdziesięciu zdobywa mandat – i to tylko w dużych oraz stabilnych partiach.

Kluczowym problemem, który wynika z istnienia rozbudowanej listy partyjnej, jest rywalizacja terytorialna pomiędzy kandydatami z tego samego ugrupowania.

Toczy się ona pomiędzy tymi, którzy „obsługują” poszczególne fragmenty okręgu, czyli coś podobnego do proponowanych podokręgów. Jednak granice tych obszarów nie są precyzyjnie i jednoznacznie ustalone. Stanowią one przedmiot skomplikowanych gier w obrębie poszczególnych ugrupowań. O zdobyciu mandatu decyduje sukces lub porażka w wewnętrznych rozgrywkach dotyczących granic poszczególnych „rewirów”. W arsenale takich rozgrywek znaleźć można dogęszczenie powiatów kandydatami walczącymi o te same „nisze”. Istotną rolę odgrywa także pozycja medialna liderów list i ich zachowanie w trakcie kampanii wyborczej. To wszystko generuje coraz otwarciej opisywany w mediach mechanizm, zgodnie z którym jedynymi realnymi konkurentami w trakcie wyborów są dla kandydatów… ich koleżanki i koledzy z listy.

Nie jest jednak tak, że proponowane rozwiązanie eliminuje konkurencję wewnętrzną – raczej ją cywilizuje. Każdy z zawodników biegnie po swoim torze, jakim jest podokręg. Ściga się przede wszystkim z rywalami należącymi do innych partii. Może zdobyć samodzielną nagrodę, którą jest zwycięstwo w podokręgu, a to zapewnia mu całkowitą niezależność od władz partii. Jednak nawet jeśli jej nie zdobędzie, mandat zapewni mu lepszy wynik, o który można zabiegać tylko w jeden sposób – pozyskując dla partii nowych wyborców. Nigdy zaś nie ma nawet możliwości, a co dopiero pokusy, by odbierać głosy koleżankom i kolegom z listy. Ordynacja PL stwarza systemowe warunki dla pracy zespołowej, nie zachęca do podkopywania dołków pod swoimi partyjnymi współtowarzyszami.

Zabezpieczeniem politycznych outsiderów, skrzydłowych i kontestatorów jest możliwość samodzielnego startu. Partia musi zdecydować, czy może sobie pozwolić na to, by całkowicie wykluczyć nielubianego przez kierownictwo posła, ryzykując, że wystartuje on jako kandydat niezależny i uszczknie partii część poparcia (a nawet zdobędzie samodzielnie mandat bezpośredni). Może lepiej będzie jednak zaakceptować jego postawę – czy to niezależność, czy kontrowersyjność – i wystawić jako swojego kandydata. W ten sposób ordynacja PL zachęca do przeprowadzenia realnych, a nie tylko PR-owych prawyborów, aby rozstrzygać z udziałem obywateli, kto powinien ubiegać się o mandat danej partii w danym okręgu.

Likwidacja aktualnego mechanizmu bratobójczej walki jest ważna z jeszcze jednego powodu. Obecnie korzysta z niego nie tylko partyjna „góra”, lecz także faworyzuje on większe ośrodki. Formalnie głosy ich mieszkańców są tak samo ważne, jak te z powiatów ziemskich. Jednak w praktyce kandydaci z mniejszych miejscowości są na gorszej pozycji, co sprawia, że wyborcy mają poczucie, że ich głosy finalnie nie mają wielkiego znaczenia. Pierwsze miejsca na listach zajmują z reguły kandydaci z największych miast okręgu, o ile nie w ogóle „spadochroniarze” ze stolicy. Dodatkowo, jeśli o jeden mandat rywalizuje trójka kandydatów – dwóch z mniejszych powiatów, zaś jeden z powiatu większego, to z reguły ten ostatni zostaje posłem, nawet jeśli zdobył mniej głosów, niż tamci razem wzięci. Zaś w kolejnych wyborach i partii, i posłowi z większego powiatu znów opłaca się umieścić na liście po jednym kandydacie z każdego z tych przegranych powiatów. Historia znowu się powtarza.

Republikańskie cechy ordynacji PL

James March i Johan Olsen – autorzy fundamentalnych refleksji nad instytucjami publicznymi – zwrócili uwagę na zasadniczy problem, przed którym stają wszystkie ciała przedstawicielskie. Jest nim znalezienie równowagi pomiędzy dwoma funkcjami. Z jednej strony powinny one integrować i tworzyć wspólnotę, z drugiej – agregować indywidualne preferencje i oczekiwania jej członków. Te dwie funkcje można także przypisać dwóm podstawowym sposobom myślenia o państwie: wyobraźni politycznej republikanizmu, odsyłającej nas do budowy wspólnoty i czynnej obrony przed tyranią za pośrednictwem obywatelskiego zaangażowania w politykę, a także wyobraźni liberalnej, dla której kluczową kwestią jest akcentowanie zróżnicowania poglądów wewnątrz wspólnoty i możliwość ich wyrażania przez jednostki.

Jak więc wygląda ta równowaga pomiędzy funkcją integracyjną a agregacyjną, pomiędzy pierwiastkiem republikańskim i liberalnym w obecnej polskiej ordynacji wyborczej do Sejmu? Za integrację odpowiada system d’Hondta. Chociaż formalnie jest on ujęty raczej jako element agregacyjny, co zdaje się potwierdzać konstytucyjne odwołanie do proporcjonalności, to w praktyce tworzy on bardzo silne impulsy integracyjne, zachęcając do budowania dużych partii, a tym samym tworzenia stabilnej, a nie rozproszonej sceny politycznej. Przyglądając się ostatniemu ćwierćwieczu, możemy zaobserwować, że liczba partii, które przekraczały próg wyborczy, wahała się pomiędzy trzema a sześcioma. Wydaje się to liczbą adekwatną dla kraju tej wielkości co Polska, biorąc pod uwagę występujące w naszym państwie podziały ideowe.

Tym, co podważa integracyjność systemu, jest opisany już obszernie wyżej proces bratobójczej rywalizacji wewnątrz list partyjnych oraz możliwość „rozgrywania miejsc”, prowadzona przez partyjne władze. W ten sposób budujemy system, w którym występuje specyficzna integracja przez konflikt wewnątrz każdej z partii.

Tymczasem model zlokalizowanej listy, proponowany w ramach ordynacji PL, pozwala zlikwidować ten patologiczny mechanizm walki swoich ze swoimi, a w zamian oferuje integrację wewnątrzpartyjną poprzez grę do jednej bramki.

Dzięki jednoznacznemu zwycięstwu w ramach podokręgów może to sprzyjać naturalnemu wyłanianiu liderów w skali lokalnej czy regionalnej.

To, że takowa potrzeba integracji faktyczne istnieje, widać w obecnym systemie w sposób dość kuriozalny. Pragnienie symbolicznego zwycięstwa i podkreślenia roli jednostek można zauważyć w chwaleniu się liczbą głosów zdobytych indywidualnie przez poszczególnych kandydatów. Jest to szczególnie wyraźne w wypadku osób z pierwszych miejsc na liście. Tymczasem indywidualny wynik kandydata jest w bardzo niewielkim stopniu jego własną zasługą. Zależy bowiem od wielkości okręgu (mocno zróżnicowanej), jego charakterystyki (gdyż mieszkańcy metropolii znacznie chętniej wskazują „jedynki”, podczas gdy w małych miejscowościach wyborcy częściej odwołują się do lokalnych tożsamości kandydatów z dalszych miejsc), a także przewagi w „medialnej ekspozycji” własnej osoby kosztem kolegów i koleżanek z niższych miejsc na liście.

Lider listy, który zatroszczy się o to, by za jego plecami nie znalazły się żadne wyróżniające się osobowości, będzie miał taki „medialny handicap” o wiele większy, niż członkowie racjonalnie stworzonej listy-drużyny, nastawionej na zdobycie jak największej liczby mandatów i przekonanie do siebie jak najszerszego grona wyborców w całym okręgu. Dobrze skonstruowana lista odniesie zbiorowy sukces, choć mniej rzucający się w oczy, w miejsce wątpliwego powodu do prywatnej chwały. To kwestie warte podkreślenia – ich obecność w dzisiejszym systemie nie stanowi dramatycznego obciążenia. Jest tylko stałą uciążliwością, pogłębiającą poczucie zażenowania i ułudy dostarczanej przez współczesną politykę medialną. Takie napięcia bez wątpienia nie przyczyniają się do budowania wspólnoty w jakimkolwiek rozumieniu tego słowa.

Drugim istotnym elementem w myśleniu republikańskim, tuż obok funkcji integracyjnej (polegającej na budowaniu wspólnoty), jest wspomniana kwestia obrony przed tyranią, który tyczy się także sytuacji wewnętrznych poszczególnych partii.

Dzisiejsza ordynacja umacnia tymczasem model oligarchiczny, w którym szeregowi działacze muszą szukać „opieki” wśród lokalnych „patronów”; na porządku dziennym jest także mechanizm budowania regionalnych frakcji i klik. To wszystko tworzy przeświadczenie, że od relacji z wyborcami ważniejsze jest odpowiednie „ustawienie się” w partii.

Jednocześnie wprowadzenie okręgów jednomandatowych w postaci rywalizacji w podokręgach pozwoli mocniej realizować funkcję agregacyjną, skuteczniej oddając kolektywne preferencje.

JOW-y nie są rozwiązaniem

Na zarysowane wyżej wyzwanie pogodzenia funkcji integracyjnej z agregacyjną odpowiedzią nie są, często w debacie publicznej przywoływane, JOW-y – jak nieprecyzyjnie określa się brytyjski system większości względnej.

W pierwszej kolejności należy zaznaczyć, że „czyste” JOW-y są szczególnie podatne na manipulację wielkością i granicami okręgów wyborczych. W szczególności dotyczy to tzw. obszarów frontowych, czyli okręgów o wyrównanym poparciu, w których zwycięstwo jednej partii nie jest z góry przesądzone. Nawet jeśli udałoby się uniknąć manipulacji przy wyznaczaniu okręgów, to sam podział na obszary „frontowe” i „bezpieczne” w polskich warunkach geograficznych tworzy olbrzymie zagrożenia dla wspólnoty politycznej. Doświadczenia Nowej Zelandii pokazują, że na terenach, gdzie wynik jest już z góry przesądzony, partie zwykle w ogóle nie prowadzą kampanii wyborczych. Koncentrują się natomiast na obszarach frontowych, gdzie istnieje realna szansa na zdobycie lub stratę mandatu. Jak pokazują wyniki wyborów senackich w Polsce, taki hipotetyczny „pas frontowy” ciągnąłby się od Bielska Białej, przez Śląsk, Częstochowę, Konin, aż do Torunia i Ełku. To właśnie tam rozstrzygałyby się wyniki wyborcze.

Tymczasem ordynacja proporcjonalno-lokalna zachowuje jedną, kluczową cechę ordynacji proporcjonalnej. Mianowicie cały kraj pozostaje w takim samym stopniu przedmiotem zainteresowania wszystkich partii. Dodatkowe mandaty można zdobyć zarówno tam, gdzie na pewno się wygra, ale także i tam, gdzie na pewno się przegra. Dodatkowo fakt, że poszczególni kandydaci startują w niewielkich podokręgach, gdzie są bardziej rozpoznawalni wśród wyborców, jak i to że ich szanse na ostateczny sukces są powiązane z wynikiem ich partyjnych kolegów z innych podokręgów, nie zależą zaś od konfiguracji kandydatów na liście, daje im większą motywację do działania. Nawet kandydaci startujący na obszarach zdominowanych przez konkurencyjne partie są zainteresowani powiększeniem swojego poparcia, gdyż w tej perspektywie czeka ich potencjalny mandat uzupełniający.

To, że mniejsze ugrupowania nie są w wypadku ordynacji PL eliminowane z politycznej gry, zmniejsza też napięcia związane z głosowaniem strategicznym i strategicznym wystawianiem kandydatów. Są to zjawiska widoczne w innych systemach, a w przypadku naszej ordynacji – w wyborach senackich. Może się okazać, że o tym, kto zdobędzie większość w Senacie, decydują kandydaci, których można określić mianem „spoilerów”. To osoby, które same nie mają szansy zdobycia mandatu, ale mogą przesądzić, który z konkurentów go uzyska.

Nie znaczy to, że przy łączeniu przewag systemu proporcjonalnego z procedurą głosowania w ramach jednomandatowych okręgów wyborczych nie należy zachować ostrożności. Doświadczenia innych krajów, takich jak Włochy, Nowa Zelandia, Szkocja, czy wreszcie Niemcy pokazują, że różnorakie nadużycia są czymś możliwym. Dalego właśnie ordynacja PL daje wyborcy tylko jeden głos. W odróżnieniu od systemu niemieckiego, w którym wyborca ma dwa głosy, nie ma tu miejsca na partyjne podchody pomiędzy dużymi i mniejszymi ugrupowaniami, związanymi z głosowaniem podzielonym. Takie podchody były z jednej strony elementem, który przez długie lata łagodził konflikty pomiędzy koalicjantami na niemieckiej scenie politycznej. Umożliwiał on dużym partiom wspieranie mniejszych koalicjantów głosem partyjnym, zaś zwolennikom mniejszych ugrupowań pozwalał wspierać lokalnie kandydatów większych partii w ich walce o mandat zdobywany bezpośrednio w okręgu. Z drugiej strony faktem jest, że wymiana ta nie byłaby symetryczna, a korzyści rozkładały się nierównomiernie. Stąd cały ten mechanizm uruchamiał szereg wątpliwych zjawisk społecznych: poczucie zawodu, frustracji lub niesprawiedliwości.

Jak pokazują badania, w Badenii-Wirtembergii, gdzie w wyborach do Landtagu stosowany jest właśnie system bardzo zbliżony do ordynacji PL, fakt, że głosy w okręgu jednomandatowym są traktowane również jako oddane na konkretną partię, niweluje problem głosowania strategicznego, rozumianego jako obawa przed zmarnowaniem głosu w okręgu jednomandatowym. Przy okazji poczucie zmarnowania głosu w JOW-ach jest zjawiskiem, które w wielu krajach odpowiada za spadek frekwencji. Z drugiej strony badeński mechanizm zachęca do budowania więzi z wyborcami także kandydatów z mniejszych ugrupowań.

Ważną cechą ordynacji PL jest to, że nie ma w niej miejsca dla kandydatów fikcyjnie bezpartyjnych. Jest to zjawisko obecne w naszym Senacie, a kiedyś stało się utrapieniem włoskiego życia politycznego.

Pojawiło się też w Korei Południowej, również stosującej ordynację mieszaną. Jeśli w proponowanym systemie postawić warunek, że w proporcjonalnym podziale mandatów biorą udział tylko i wyłącznie te partie, które zgłosiły kandydatów we wszystkich okręgach jednomandatowych, wówczas zniknie problem fikcyjnie bezpartyjnych kandydatów.

W dyskusji o zmianę ordynacji wyborczej pewnym paradoksem pozostaje fakt, że zwykle najmniej są nią zainteresowani ci, którzy mają realną możliwość jej wprowadzenia. Są oni zwykle beneficjentami aktualnego systemu, stąd ich impuls do reform jest zdecydowanie słabszy niż wśród tych, którzy czują się przegrani. Inna rzecz, że gdy większość parlamentarna wprowadza zmiany, zwykle czyni to po to, by umocnić swoją już istniejącą przewagę. Dlatego też wobec propozycji zmian ordynacji pochodzących ze strony rządzących opozycja często czuje się zagrożona.

Z tego powodu tak istotny jest fakt, że projekt ordynacji PL nie zmienia istniejącej równowagi, stąd możliwość uzyskania poparcia dla jej wprowadzenia zarówno od rządzących, jak i opozycji. Pokazują to tabele ilustrujące symulację wyborów przeprowadzonych w takim systemie, stworzone dla wyborów 2011 i 2015 roku.

Podział mandatów według ordynacji PL na podstawie głosowania w wyborach sejmowych 2011 i 2015. Źródło – opracowanie własne na podstawie danych PKW.

Dlaczego zatem zmieniać dotychczasowe reguły gry? Nie po to, by podkręcić wynik zwycięzcy albo dlatego, że poprzednie wybory były niesprawiedliwe. Aktualna ordynacja wyborcza generuje uciążliwości – tak dla partii zwycięskich, jak i dla przegranych. Dlatego zmiana w proponowanym kierunku, zachowująca równowagę pomiędzy większymi i mniejszymi ugrupowaniami oraz zwycięzcą i tym drugim w wyścigu, ma szansę zostać zaakceptowana przez obydwie strony.Za realnością takiego rozwiązania przemawiają też bardzo liczne deklaracje samych liderów partyjnych, którzy wielokrotnie wyrażali swoje poparcie dla ordynacji najczęściej określanej mianem mieszanej albo niemieckiej. Wydaje się, że część z tych deklaracji była składana lekko na wyrost, a następnie porzucana w obliczu potencjalnych słabości oryginalnego systemu niemieckiego. Proponowane rozwiązanie zdaje się rozwiewać obawy, które mogłyby powstrzymywać przed wcieleniem w życie tych deklaracji ze strony liderów obydwu głównych partii. W związku z tym, nadszedł być może czas, aby przejść od ogólnych deklaracji do działania.

Jest jeszcze kilka kwestii koniecznych do rozstrzygnięcia – nie tylko tych technicznych, ale i politycznych szczegółów. Wśród nich można wymienić możliwe korekty tych okręgów wyborczych, w których demografia rozsadza dotychczasowe podziały w wyborach senackich. System jest jednak po tym względem elastyczny i mógłby być uzgodniony przez obydwie strony bez oskarżeń o próby stosowania manipulacji i trików. Oczywiście w warunkach istniejących napięć trudno sobie to dzisiaj wyobrazić. Ale być może po wyborach, gdy wyklaruje się już stabilna sytuacja polityczna, znajdzie się na to czas.

Po wyborach prezydenckich w 2020 r. nastąpi wyjątkowy, trzyletni okres bez żadnych wyborów. Mógłby być on dobrą okazją do przedyskutowania i przegłosowania takiej zmiany.

W wypadku obaw możliwe byłoby przegłosowanie jej na kolejną kadencję, czyli wybory w 2027 r. Jest to zgodne z postulatami części badaczy i liderów opinii zainteresowanych tematem, co ostatecznie usuwa obawy o nieuczciwość. Rozwiązanie można również przetestować w trakcie wyborów samorządowych, ponieważ system ten jest również adekwatny dla wyborów sejmików wojewódzkich albo rad powiatów. Występują w nich takie same problemy, które towarzyszą wyborom sejmowym, tylko w jeszcze ostrzejszej formie.

Podsumowanie

Wracając do początku tej historii, splot idei i interesów towarzyszących ordynacji wyborczej jest oczywiście subtelny, co nie musi jednak oznaczać, że jest też nieczytelny. Dla całego systemu ważna jest nie tyle sama jego prostota, ale właśnie jasność wskazówek. W tym znaczeniu ordynacja wyborcza powinna być jak cyferblat. Wiemy, że cyferblat w zegarze w zasadzie mógłby być prostszy, gdyby miał tylko jedną wskazówkę. Ale nasze postrzeganie czasu sprawia, że przyjęło się właśnie takie rozwiązanie, które choć nie jest może najprostsze, jest jednak czytelne. Pozwala uchwycić upływ czasu w szerszej skali godzin, a także łatwo obserwować mniejszą skalę minut.

Wydaje się, że ordynacja proporcjonalno-lokalna pozwala uchwycić podziały ideowe, ale także te zachodzące między partiami oraz dzielące polityków na rządzących i opozycję. Pozwala to również dostrzec podziały terytorialne, więź łączącą kandydata i jego wyborców. Nagradza lokalne zakorzenienie po stronie posłów oraz daje przekonanie obywatelom, że wybrali osoby bezpośrednio z nimi związane. Pozwala tak wyrazić swoje poglądy i tożsamości, że łatwiej splatać się mogą one w dobro wspólne. Właśnie to jest głównym atutem ordynacji PL.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.