Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Techno-polis pod zarządem Google’a

Innowacyjne techno-polis z oświeconą władzą korpo-(za)rządu, w którym nie ma podziałów prawica/lewica? Projekt państwa skierowanego głównie do kreatywnej klasy średniej, gdzie system socjalny i emerytalny nie spędzają nam snu z powiek? Kraj z nową postnarodową techno-tożsamości jego obywateli? Zapraszamy do nowej „Rzeczpospolitej Cyfrowej”.

Nasze rozważania o hipotetycznym państwu Google’a zacznijmy od dwóch wydarzeń.

Pod koniec 2017 r. BBC poinformowało, że na nadbrzeżu Toronto powstaje miasto przyszłości budowane przez spółkę córkę Google’a, Alphabet. Jest to konglomerat i holding, który w portfolio ma liczne przedsiębiorstwa z zakresu m.in. nauk biologicznych i nowych technologii. W roku 2017 spółka osiągnęła 110 mld dolarów dochodów, a zatrudnia blisko 90 tys. pracowników.

Projekt Sidewalk Toronto ma zajmować obszar blisko 49 tys. m2. Na początek twórcy proponują szybkie i dostępne dla każdego Wi-Fi oraz stworzenie rozbudowanej sieci milionów czujników, które mają stworzyć pierwsze w historii miasto oparte na technologii Internetu rzeczy. Sidewalk Toronto ma być zasilane zrównoważoną energią z odnawialnych źródeł, a na ulicach zobaczymy autonomiczne samochody.

Projekt spotkał się z poparciem samego premiera Kanady Justina Trudeau. „Te technologie, pomogą nam budować inteligentniejsze, bardziej przyjazne środowisku miasta. Mamy nadzieję zobaczyć takie miasta na całym wschodnim wybrzeżu Toronto i w końcu w innych częściach Kanady i na całym świecie” – stwierdził polityk. Sprawa skomplikowała się kilka miesięcy później. Wiceprezydent Toronto w wywiadzie dla BBC powiedział, że właściwie nie są znane korzyści dla miasta wynikające z inwestycji, a mieszkańcy Toronto nie wiedzą, jaki będzie ostateczny kształt projektu. Denzil Minnan-Wong dodał, że z umową zapoznał się jedynie burmistrz, a reszta władz miasta została poinformowana że… jest zgoda ze strony kanadyjskiego rządu i premier Kanady przyjedzie do miasta, żeby ogłosić finalizację umowy na konferencji prasowej. Danem Doctoroff, dyrektor naczelny laboratorium Sidewalk Labs, przyznał w rozmowie z BBC, że plany nie są wystarczająco konsultowane z lokalną społecznością, ale nie wskazał, jakie działania firma chce podjąć w przyszłości, aby ten stan rzeczy zmienić.

Sprawa druga. Miesiące wakacyjne 2018 r. Komisja Europejska zdecydowała nałożyć na Google karę w wysokości 4,34 mld euro, co stanowi rekord w historii postępowań antymonopolowych. Amerykańskiemu gigantowi dostało się za wyposażanie fabryczne urządzeń z systemem Android w wyszukiwarkę Google. Zdaniem europejskich decydentów było to działanie o charakterze monopolistycznym, prowadzącym do wytworzenia wśród odbiorców wrażenia, że to właśnie wyszukiwarka Google’a jest właściwą „bramą” do Internetu jako takiego. Ta sytuacja jest tylko przykładowym zobrazowaniem rosnących napięć na linii transnarodowe korporacje a władza polityczna.

Oba te wydarzenia wskazują potencjalny kierunek, w jakim mogą podążać globalni giganci, tacy jak Google, w świecie coraz mocniej cyfrowego i opartego o przetwarzanie informacji kapitalizmu. Jak więc mogłoby wyglądać hipotetyczne państwo Google’a?

Terytorium, ludność, władza

Punktem wyjścia musiałoby być porozumienie z władzami lokalnymi/państwowymi, jak w przykładzie z Sidewalk Toronto, w ramach którego technologiczny gigant nabywa w formie dzierżawy/własności ziemię. W końcu nie ma państwa bez terytorium. Biorąc pod uwagę powszechną tendencję wśród transnarodowych gigantów do minimalizacji obciążeń podatkowych, to porozumienie, jak i sam początek budowy państwa Google’a przybrałby znaną nam formę tworzenia czegoś na kształt specjalnej strefy ekonomicznej/parku technologicznego. Tyle że na sterydach.

Kluczem nie byłyby tylko niskie podatki płacone przez korporację, ale wywalczenie możliwości zatrzymania jak największej ich części na poziomie lokalnym, dla dalszego wydatkowania przez samo państwo Google’a. W ten sposób niepostrzeżenie nowy twór zacząłby funkcjonować już bardziej jako nowatorska jednostka terytorialna, w ramach państwa-gospodarza.

Drugi z podstawowych atrybutów państwa to ludność. „Rzeczpospolita Cyfrowa” działałaby na zasadzie swoistego „drenażu mózgów-obywateli” (taką politykę migracyjną prowadzi już choćby Australia). Nieprzypadkowo w tej kolejności. Kluczem byłoby bowiem ściąganie do państwa, jak najlepiej wykształconych ludzi, młodych, 30- i 40-latków, specjalistów w zakresie nowych technologii. Państwo Google’a byłoby więc specyficznym multikulturowym krajem kreatywnej klasy średniej i klasy wyższej, rekrutującej się spośród właścicieli przedsiębiorstw i kadry zarządczej korporacji.

Takie założenie bezpośrednio łączy się z ostatnim z elementów państwowości- władzą. Nowy kraj Google’a byłby techno-polis, państwem-miastem, gdzie władza znajdowałaby się nie w rękach polityków, lecz technokratów. Byłby to kraj korporacyjny, dysponujący nie rządem, lecz zarządem. Co byłoby realizacją już dzisiaj istniejących liberalnych pomysłów na polityczną władzę technokratów i ekspertów.

Czy doczekalibyśmy się jakiejś formy demokracji partycypacyjnej albo chociaż klasycznych wyborów? Niekoniecznie.

Raczej byłby to model oświeconej techno-no właśnie czego? Bo przecież nie dyktatury. Albo może i dyktatury, ale specyficznej, opartej na dobrowolnej zgodzie przyjeżdżających do państwa mózgów-obywateli, którzy godzą się na życie w kraju pozbawionym politycznego sporu, partii i podziału prawica/lewica. Klasyczna, liberalna idea społeczeństwa kontraktualnego zaadoptowana do nowej rzeczywistości.

Państwo jednej klasy i tożsamość postnarodowa

System gospodarczy nowego państwa bazowałby na szeregu rozwiązań z zakresu nowych technologii: waluta stworzona w oparciu o technologię blockchain, rozwinięty system ekonomii współdzielenia, Internet rzeczy wdrożony na szeroką skalę, autonomiczny transport publiczny, dalsze innowacje związane z robotyzacją, automatyzacją usług czy sztuczną inteligencją. Państwo Google’a byłoby eksperymentem technologiczno-społecznym, testującym nowe rozwiązania technologiczne i adaptującym je do bieżącego funkcjonowania społeczeństwa.

Sama struktura społeczna również byłaby mocno eksperymentalna. Mielibyśmy bowiem do czynienia z państwem z założenia raczej monoklasowym, z wiodącą rolą klasy średniej i wyższej. Taki model eliminowałby konieczność utrzymywania kosztownego systemu socjalnego i emerytalnego. Jednocześnie „Rzeczpospolita Cyfrowa” skupiona na drenażu mózgów-obywateli promowałyby coś na kształt państwa pracy (workfare state). Co w praktyce oznacza, że obywatelstwo Google’a mogliby dostać tylko ci, którzy mają już nagraną pracę w jednej z firm działających w nowym kraju. Pewną protezą dla systemu zabezpieczenia społecznego mógłby być za to wprowadzony na szeroką skalę akcjonariat pracowniczy, gdzie dywidendy z zysków firmy uzupełniałyby tradycyjne wynagrodzenie.

Istniałaby też alternatywa dla osób niespełniających wyśrubowanych kryteriów zawodowych. Druga obok mózgów-obywateli kategoria ciał-obywateli. W praktyce byłaby to wariacja Agambenowskiej biopolityki, funkcjonująca jako bio-techno-polityka, w ramach której nasze ciała poddawane by były różnego rodzaju eksperymentom na potrzeby rozwoju nowych technologii, sztucznej inteligencji, biotechnologii, nauk neurobiologicznych etc. A nagroda? Otwarty dostęp do rozrywek na najnowszym poziomie zapewnianych przez wysoko rozwiniętą technologię VR. Ewentualnie jeszcze coś na kształt dochodu gwarantowanego.

Te wszystkie rozwiązania skutkowałyby prawdopodobnie jeszcze jedną zmianą- na poziomie tożsamości. Z jednej strony państwo Google’a podważałoby model klasycznego państwa narodowego, pokazując realną alternatywę, nowy model organizacji naszego jednostkowego i zbiorowego życia. Z drugiej tworzyłoby wśród swoich mieszkańców nową, postnarodową tożsamość, gdzie autoidentyfikacja jednostki wiązałyby się ze światem wirtualnym i życiem w ramach techno-polis, a nie klasycznym uniwersum symbolicznym narodu i państwa.

Utopia nie bez podstaw

To wszystko brzmi jak political fiction? Być może, ale nie jest to scenariusz wyssany z palca. Raczej zabawa w prognozowanie i budowanie konstrukcji na bazie już realnie występujących trendów: rosnącego znaczenia transnarodowych korporacji kosztem państw narodowych, poszukiwania rajów podatkowych, budowania zalążków globalnej, postnarodowej, techno-tożsamości, neomediewalnych trendów wskazujących na wzrost znaczenia światowych metropolii, które zaczynają wyglądać coraz mocniej jak średniowieczne państwa-miasta. Państwo Google’a to oczywiście myślowy eksperyment. Ale stojące za nim założenia nie są pozbawione prawdopodobieństwa.