Inna, dziwna prawica
Zepsucie i rozpad to nie efekt rewolucji ’68 czy kampusowego genderyzmu. To jedynie finalne ekscesy i oczywista konsekwencja świata, jaki sami chwalicie i jaki usiłujecie konserwować. Skutek liberalizmu, kapitalizmu i… boicie się słuchać dalej? Lekarstwem jest prawdziwa „rewolta przeciw nowoczesnemu światu”. Porywająca, patetyczna i obiecująca skuteczność na pewno większą, niż mętne próby kolejnych zgniłych kompromisów. Może pora otrząsnąć się z iluzji, że demokrację i liberalizm da się jakoś uleczyć albo „zmitygować”? Kto nie chciałby być Arystokratą Ducha gromiącym McPotwora? Witajcie w pokręconym świecie tradycjonalizmu integralnego wystającego zza pleców „alt-rightu”.
Dyskutowanie o kryzysie demoliberalizmu już jakiś czas temu przestało stanowić oryginalną diagnozę i powoli zamienia się w rytualne litanie komunałów. Jedni piszą o tym z satysfakcją, drudzy ze szczerym niepokojem. Niektórzy starają się zdobyć na chłodny obiektywizm, ale zdecydowana większość nadal nie potrafi sobie nawet wyobrazić autentycznego i całkowitego odrzucenia paradygmatu demoliberalnego. Ta niemożność dotyczy nie tylko analityków, ale i samych twórców krytycznych narracji: polityków, demagogów, ideologów, publicystów. Proponują korekty, często szokująco radykalne w kontekście pewnych przyzwyczajeń i poprzednich mód, a przecież nadal zakorzenione w liberalnej antropologii czy odwołujące się wprost do demokratycznych haseł i sposobów legitymizacji władzy.
Czy dla targanego kryzysami i meta-kryzysami liberalizmu istnieje zatem jakaś „doskonała opozycja”? Jakiś „przeciwnik ostateczny”? Otóż tak. To tradycjonalizm integralny. Cokolwiek liberalizm twierdzi o świecie czy o człowieku, możemy mieć pewność, że tradycjonalizm integralny ma ten pogląd w głębokiej pogardzie i dumnie wyznaje przeciwny.
Jest jak anty-lustro, chociaż – to dość oczywiste – jego zwolennicy twierdzą, że to liberalizm zepsuł świat, ich własna zaś reaktywność ma jedynie charakter taktyczny. Czy świadomy krytyk porządku demoliberalnego nie powinien szukać inspiracji dla własnej drogi właśnie tam, gdzie źródło sprzeciwu dla chwiejącego się (anty)ładu jest najczystsze?
Nie chodzi o wymuskanych tradsów od Mszy po łacinie
Tradycjonalizm integralny do niedawna łatwo było całkowicie przeoczyć. Nie pomagają nasze przyzwyczajenia terminologiczne. Znany i oswojony na prawicy dyskurs światopoglądowy obydwa człony nazwy kojarzy ze środowiskami katolickich „tradsów”: sceptycznych wobec Soboru Watykańskiego II zwolenników liturgii trydenckiej, którzy sami nieraz określają się jako integryści. Ich tradycjonalizm to przede wszystkim sprzeciw wobec nurtów modernistycznych w Kościele (w którym „modernizm” rozumiany jest w duchu sporów z przełomu XIX i XX stulecia), ruchów ekumenicznych i „rozcieńczania doktryny” poprzez chęć przypodobania się „światu”. Gwałtowna niechęć do różnych przejawów współczesności, przede wszystkim zaś do języka liberalnego humanizmu, może sprawiać, że obrazy obu tradycjonalizmów będą się na siebie „nakładały”. Również „transfery personalne” nie są niczym niezwykłym: klasyczny „lefebryzm” zostaje odrzucony na rzecz „głębszych głębi”.
Ostatecznie wyśledzenie tradycjonalizmu integralnego jest możliwe przede wszystkim dla ludzi obserwujących ruchy ideowe na skrajnej prawicy. Fakt – trop wiedzie potem w nieoczekiwanych kierunkach, ale to już inna rzecz. Nie jest więc tradycjonalizm integralny tradycjonalizmem katolickim, nie jest nawet wtedy, gdy mianuje się jego reprezentantem i uzupełnieniem. Czym zatem jest?
Zamiast jednostki – kolektyw/wspólnota. Zamiast wolności – uświadomione realizowanie swojej społecznej roli. Zamiast technokratyzmu – organicyzm. Zamiast cnót „kupieckich” – cnoty „wojenne”. Zamiast multikulturalizmu – etnocentryzm i podkreślanie odmienności kultur. Zamiast promocji jednego, demoliberalnego modelu życia – obrona wszystkich instytucji i sposobów myślenia o charakterze przednowoczesnym, tradycyjnym, partykularnym. Zamiast egalitaryzmu – elitaryzm i ezoteryzm. Zamiast tego, co formalne – to, co materialne. Zamiast procedur – wola.
Można tak długo. I chyba każdy, kto choćby w niewielkim stopniu odnosi się krytycznie do „obecnego ładu”, przynajmniej w ramach niektórych z tych antynomii intuicyjnie ustawi się „po prawej stronie”. Problem w tym, że braknie mu konsekwencji i woli, by zaprzeczyć liberalizmowi konsekwentnie i do końca. Braknie, gdyż nie ma on czytelnej diagnozy i łudzi się, że może jest jedynie przygodnie nadpsute to, co w istocie zostało skażone u źródła. Tradycjonalista integralny chce wylać razem z kąpielą to, co uważa za ohydnego demona, podczas gdy my wszyscy ciągle liczymy, że może to jednak dziecko.
Dwóch ojców tradycji pierwotnej
Podstawą tradycjonalizmu integralnego jest przekonanie, że istnieje Tradycja Pierwotna. Źródeł tego pojęcia należy szukać u Renè Guènona – francuskiego badacza tradycji religijnych i mistycznych, którego intelektualna i duchowa wędrówka doprowadziła ostatecznie do porzucenia Europy i osiedleniu się w Egipcie, gdzie żył jak „Arab między Arabami” pod prztbranym imieniem Abd al-Wahid Jahja. Guènon postrzegał tradycję jako wieczny, niezmienny i aprioryczny punkt odniesienia. Centrum, które jest źródłem wszelkiego ruchu, chociaż samo trwa zawsze takie samo. Poznanie tak rozumianej tradycji jest możliwe jedynie w sposób metafizyczny, gdyż ma ona charakter całkowicie transcendentny. Ludzkie tradycje religijne i mistyczne są – aż i jedynie – znajdującymi swoją partykularną formę odbiciami tej tradycji. Czerpią one z owego Centrum, które zawiera wiedzę wieczną i niesplamioną. Same są już uwikłane w materię, ale tak długo, jak długo dane cywilizacje i kultury posiadają duchową elitę zdolną do odczytywania pierwotnej tradycji, tak długo mogą pozostawać z nią w pewnej łączności. Oczywiście dana kultura może osłabić, a nawet utracić więź z tradycją pierwotną, stając się jedynie „królestwem ilości” – tym i tylko tym jest oczywiście dzisiejszy Zachód.
Wokół pojęcia tradycji pierwotnej obraca się również twórczość innego proroka tradycjonalizmu integralnego – Juliusa Evoli, który dzieje ludzkości postrzegał jako nieustanne starcie męskiej, solarnej, duchowej Tradycji z kobiecą, lunarną, chtoniczną i materialistyczną Anty-tradycją. Tradycja nie stanowi żadnego faktycznego depozytu historycznych naleciałości, zwyczajów i norm, lecz duchowy wzorzec, metafizyczny i transcendentny model rzeczywistości. O kulturach tradycyjnych można zatem mówić wtedy, gdy ów ideał jest rozpoznawany przez odpowiednio uformowaną elitę ducha i za jej pomocą odciskany w rzeczywistości (o ile Guènon widział w tej roli kapłanów, o tyle Evola interesował się bardziej arystokratami-wojownikami). Transcendentne poznanie tradycji jest możliwe tylko dla niektórych, ma charakter ezoteryczny. Dopiero dzięki pośrednictwu kast wyższych uczestniczyć w tradycji mogą ludzie pośledniejsi. Evola twierdził, że Zachód posiada własne formy tradycji pierwotnej, które najpełniej wyrażają się w pogańskiej tradycji imperialnej, które – ewentualnie – może zostać uzupełniona o te elementy religii katolickiej, które sprzyjają formowaniu się „męskich i solarnych” cnót. Evola fascynował się zakonami rycerskimi, czy też gibelińską tradycją widząca w cesarzu odbicie sakralnej idei władzy.
Tradycjonaliści integralni już w tomizmie widzą zaczyn zepsucia, gdyż zastąpił on neoplatoński idealizm dużą dawką realizmu. Antropocentryczny, renesansowy humanizm traktują już jako zdecydowany symptom osunięcia się Zachodu w objęcia anty-tradycji, zaś protestantyzm jako ostateczne odcięcie się chrześcijaństwa od związków z tradycją i rozsadnik kapitalistycznych, burżuazyjnych, materialistycznych idei niszczących resztki porządku opartego na „cnotach solarnych” (co interesujące tradycjonaliści integralni, w tym Evola, fascynują się Prusami z ich militarystyczną kulturą – tutaj, jak widać wątek protestancki można dyskretnie odsunąć w cień).
Co istotne, u Evoli katolicyzm jedynie warunkowo zostaje zaakceptowany jako nośnik tradycji. Mógł się nim stać jedynie wtedy, gdy maksymalnie „oczyścił się” z elementów typowo chrześcijańskich, a więc egalitarnych, „kobiecych”, wspierających pokorę i uległość. Nawet wtedy jednak jest on wyłącznie jedną z wielu form, w jakich tradycja może się objawiać, do tego formą niedoskonałą, niejako problematyczną, wypadającą blado na tle bizantyjskiego prawosławia, a już szczególnie na tle cywilizacji azjatyckich.
Kasta, moc, ród
Społeczeństwo tradycyjne musi być społeczeństwem hierarchicznym. Zamiast sztucznych „klas” dzieli się na „kasty”, których istnienie jest po prostu odwzorowaniem rzeczywistości ducha. Przedstawiciele kast niższych nie muszą być utrzymywani w szacunku i posłuszeństwie za pomocą formalnych zakazów czy przemocy, gdyż w kontakcie z przedstawicielem kasty wyższej w naturalny sposób czują coś, co Evola określa jako „patos dystansu”. Rozumieją inność natury swojej od natury arystokraty, wojownika czy kapłana, który dzięki kształtowaniu swojego ducha zgodnie z duchem pierwotnej tradycji jest jej żywym obrazem.
W takim świecie abstrakcyjna równość ludzi jest absurdem niemal niemożliwym do pomyślenia. Nie istnieją „jednostki” zlewające się w społeczeństwach demoliberalnych w amorficzną masę, gdyż każdy człowiek stanowi osobę, która rozpoznaje nadaną mu przez tradycję własną naturę i realizując ją, aktualizuje własny potencjał, cały czas „staje się” i zwiększa swoją moc. Tylko w kontekście tak rozumianej natury człowiek może być „kimś” – bez nadającej jego istnieniu sensu tradycji nie ma on żadnej wartości i żadnej godności. Jest duchowym pariasem.
Tradycjonalizm integralny opowiada się za wspólnotowością. Bywa często kojarzony z nacjonalizmem, ale w przeciwieństwie do niego nawet do pojęcia narodu podchodzi z dużą podejrzliwością ze względu na jego nowożytny rodowód. Co interesujące, pozostaje również sceptyczny w kwestii tak uwielbianych przez konserwatystów katolickich, „wartości rodzinnych”.
Z perspektywy tradycjonalizmu integralnego „rodzina nuklearna” składająca się z rodziców i dzieci stanowi naturalne środowisko indywidualistycznego wychowania i sama jest już produktem materialistycznego, mieszczańskiego sposobu życia. Dopiero wielopokoleniowa rodzina, ród oraz wspólnoty współ-wychowujące dzieci (i posiadające własny, niezależny od rodziców autorytet wychowawczy) mogą stworzyć duchową przestrzeń umożliwiającą wychowanie człowieka w tradycyjnej formacji.
Do organicznych wspólnot, na jakie składa się tradycyjne społeczeństwo, nie dołącza się w wyniku wolnej decyzji, lecz raczej wstępuje w nie dzięki rozeznaniu swojej własnej natury. Wypełnianie obowiązków wynikających z przynależności do organicznych wspólnot pozwala człowiekowi „stawać się”, wzrastać w mocy i uzyskiwać godność. Odłączona od systemu tradycji jednostka sama w sobie jest niczym i żadna realna godność nie może jej przysługiwać.
Czy to jeszcze prawica?
Oczywiście w dyskursie ideowym czy politycznym tradycjonaliści integralni różnie rozkładają akcenty.
Z nacjonalistami łączy ich przekonanie o wadze etnosu, nieliberalną lewicę chwalą za walkę z indywidualizmem i sprzeciw wobec kapitalizmu, a ich stosunek do relacji człowieka z przyrodą zbliża ich do środowisk ekologicznych.
Konsekwentnie opowiadają się przeciwko wszelkim przejawom „westernizacji” i „macdonaldyzacji” świata, co sprawia, że często na poziomie retoryki w konkretnych sprawach łatwo pomylić ich argumenty i retorykę ze stanowiskami skrajnie lewicowymi.
Tradycjonaliści integralni często fascynują się również geopolityką, dzieląc mapę na cywilizacyjne i kulturowe bloki, a następnie wyznaczając linie sojuszy między nimi. Niektórzy – jak choćby Evola i jego „duchowi następcy”, czy też „nowa prawica” Alaina de Benoista – traktują Europę jako osobny blok cywilizacyjny, niezależny zarówno od Ameryki, jak i od Azji, pozostali zaś– przykładowo rosyjski ideolog i polityk Aleksandr Dugin – głoszą „ideę euroazjatycką” i postrzegają Europę jako integralną część większej cywilizacyjnej całości. Identyfikacja USA jako zasadniczego wroga tradycyjnego, etno-pluralistycznego, wspólnotowego świata sprawia, że zwolennicy tradycjonalizmu integralnego z wyrozumiałością, a często z życzliwością, spoglądają na autorytarne reżimy, traktując je jako ogniska konsekwentnego oporu wobec dyktatu demoliberalnego „światowego porządku”. Wystarczy przypomnieć sobie słynną „oś zła” z retoryki George’a W. Busha, by wiedzieć, które państwa tradycjonaliści integralni będą uważać za sojuszników w sprawie.
Fantaści wchodzą do mainstreamu
Tradycjonalizm integralny niepokoi, prowokuje do gwałtownych sprzeciwów i przyprawia o zawrót głowy, gdy staramy się nałożyć go na znane i utrwalone siatki pojęć. Mimo to – kusi. Zestawiony z pogłębiającym się kryzysem demoliberalnego świata przyciąga konsekwencją diagnozy i zdecydowaniem w pokazywaniu alternatywy. To, co jeszcze niedawno wydawać się musiało jedynie fantastycznymi rojeniami i oderwanymi od rzeczywistości projekcjami niemających na nic wpływu frustratów, dziś często pobrzmiewa zaskakująco trafnie.
Niebagatelną rolę w przebiciu się wielu postulatów tradycjonalistów integralnych na szersze wody debaty politycznej i ideowej odegrała z pewnością popularność ruchów zwanych nieco umownie „alt-rightem”.
Wiele postulatów „alt-rightowców” nie odbiega zbyt daleko od tradycjonalizmu integralnego, a słynny Steve Bannon znany jest z cytowania Juliusa Evoli. Świat zobaczył, że „inna, dziwna prawica jest możliwa” i zaczął ją z niepokojem, ale i lękliwą fascynacją, obserwować.
Swoją drogą to znamienny paradoks: najbardziej antyamerykańska doktryna ideowo-polityczna w dziejach ma szanse na swoje pięć minut dzięki amerykańskiemu fenomenowi.
Tradycjonaliści integralni jawią się jako ci, którzy rozumieją, że nie sposób dłużej naklejać plastrów na rozległe zmiany zwyrodnieniowe całego organizmu. „Zepsucie i rozpad to nie efekt rewolucji ’68 czy kampusowego genderyzmu” – zdają się mówić. „To jedynie finalne ekscesy i oczywista konsekwencja świata, jaki sami chwalicie i jaki usiłujecie konserwować. Skutek liberalizmu, kapitalizmu i… boicie się słuchać dalej?”. Lekarstwem jest prawdziwa „rewolta przeciw nowoczesnemu światu”. Porywająca, patetyczna i obiecująca skuteczność na pewno większą, niż mętne próby wygrywania kolejnych kompromisów, które niemal zawsze kończą się cofnięciem o kolejny krok. Może pora otrząsnąć się z iluzji, że demokrację i liberalizm da się jakoś uleczyć albo „zmitygować”? Kto nie chciałby być Arystokratą Ducha gromiącym McPotwora?
Może jednak lepiej wybrać zgniły demoliberalizm?
Ideowe i ideologiczne stanowiska często przedstawia się za pomocą układów współrzędnych, które zwykle uwzględniają stosunek do tzw. wolności gospodarczej oraz miejsce w sporze między światopoglądowymi „tradycjonalistami” a „postępowcami”. Można zaryzykować tezę, iż jedną z głównych osi sporu światopoglądowego, nie tylko dziś, ale i na przestrzeni wieków, jest stosunek do idei zakorzenienia i emancypacji.
Przyjmując ten podział za kluczowy, można wyobrazić sobie Doskonałą Prawicę jako zwolenników maksymalnego „zakorzenienia” człowieka, postrzeganego w pełni przez pryzmat organicznych społeczności, do jakich należy. Doskonałą Lewicę zaś jako ruch zmierzający do pełnego wyzwolenia człowieka z wszystkich „przygodności” i doprowadzenia go do stanu, w który sam będzie decydował o każdym niemal aspekcie swojej natury.
Współczesny demoliberalizm sytuuje się tak daleko „na lewo” tej wyobrażonej osi, że większość osób w jakikolwiek sposób związanych światopoglądowo z katolicyzmem postrzega samych siebie po prawej stronie tej osi. Epoka w jakiej żyjemy to (na razie?) czas emancypatorów głoszących niekonieczność czy też szkodliwość przynależności narodowych, religijnych, wreszcie płciowych. Każdy definiujący człowieka czynnik, co do którego nie miał on możliwości samodzielnie zadecydować, jest ukazywany jako potencjalna (lub zupełnie aktualna) opresja.
Poczucie nieustannego starcia kulturowego z przeciwnikiem, który radykalny emancypacjonizm niesie wysoko na swoim sztandarze i który, jak dotąd, wydaje się silny i zwycięski, w zupełnie naturalny sposób skłania do postrzegania w kategoriach sojusznika każdego, kto kwestionuje „logikę wyzwolenia”. Niewielu podważa ją tak konsekwentnie jak tradycjonaliści integralni. Problem w tym, że postulowana oś „zakorzenienie – emancypacja” jest długa.
Możliwe, że współcześni demoliberałowie znajdują się o „10 jednostek na lewo” od zwolenników katolickiej nauki społecznej, ale należy zadać sobie istotne pytanie, jak daleko na prawo są tradycjonaliści integralni.
Póki w aktualnych sporach znajdują się „za naszymi plecami”, można ich traktować jak sojuszników, biorąc za dobrą monetę tonowanie wątków antychrześcijańskich (czy – jak w przypadku Dugina – antykatolickich) czy próby interpretowania wątków neoplatońskich i perenialistycznych w duchu chrześcijańskim. Kłopot w tym, że tradycjonalizm integralny znajduje się przynajmniej „8 jednostek na prawo” od katolików przywiązanych do republikańskich pryncypiów, a gdy (jeśli) dominacja demoliberalizmu zostanie przełamana, szybko może się okazać, że w ramach kształtowania się nowych linii podziału to „katoliccy republikanie” staną się emancypacyjną lewicą – nie poglądy ulegną zmianie, lecz układ odniesienia – przesunięciu.
Chrześcijanie przeciwko „innej, dziwnej prawicy”
Konsekwentni tradycjonaliści mają rację. To chrześcijaństwo „zdetonowało” świat. Próbując, wspólnie z tradycjonalistami o chrześcijańskim nastawieniu, szukać kompromisowej daty początku infekcji „antytradycji” gdzieś w XVI czy XVIII wieku, konserwatywni katolicy stanowią swoiste lustrzane odbicie katolewicowców uzgadniających interpretacje katolickiego feminizmu.
Stańmy w prawdzie. Wolność negatywna, wymóg kwestionowania i relatywizowania własnej przynależności, misjonaryzm i moralizm, brak poszanowania dla wielu kulturowych odmienności, desakralizacja natury, wizja powszechnego braterstwa konstytuująca początki idei „człowieka jako takiego” – to my. Każda z tych idei w dzisiejszym świecie „oszalała” tak dalece, że wymaga okiełznania. Każda zmutowała się i chce nas pożreć. Każdą przyniósł na świat chrześcijański Kościół. Liberalizm to wyrodne dziecko chrześcijaństwa, a neoplatońscy wyznawcy sakralnej Tradycji wiedzą o tym doskonale. Kościół to Wielki Emancypator, który ma nawet swoją lunarno-kobiecą Maryję. Oparł się pokusom ezoteryzmu i gnozy, zgruchotał władze patriarchów nad rodami i podminował system kastowy wszędzie, gdzie zaczynał mieć wpływy. Odebrał cesarzom boską chwałę. Zmusił wojowników do stania się rycerzami. U szczytu swojej potęgi odrzucił idealizm na rzecz realizmu. Zajął środek osi, próbując stworzyć cywilizację ludzi wolnych, wyposażonych w daną im od Boga godność wynikającą z samego tylko faktu bycia ludźmi, a jednocześnie żyjących w swoich społecznościach, rozwijających je, lojalnych względem swoich rodzin, królów, cechów i narodów. Jak zawsze Kościół podąża drogą paradoksu.
Tradycjonalizm integralny to konsekwentna niezgoda na paradoks i wybór jednoznacznej odpowiedzi na pytanie: „Kim jest człowiek w świecie?”. Postrzega świat w duchu idealistycznym i wiele mówi o wzniosłości, ale ostatecznie w tak zakreślonym świecie widzi ostateczny sens istnienia człowieka. Z całą gwałtownością odrzuca formalizm i materializm charakterystyczny dla demoliberalizmu, ale cnoty, o których sam mówi, również są „pozamoralne”.
Arystokrata Ducha z całym swoim etosem wierności, obowiązku i samodoskonalenia może być równie zły jak współczesny „człowiek sukcesu” wyposażony w skuteczność, pęd do wygrywania i „wyczucie rynku”. Obydwa „modele bycia” są w bardzo niewielkim stopniu zainteresowane tym, by po prostu czynić dobrze i kochać bliźniego swego jak siebie samego. Obydwa można wypełnić w sposób doskonały, ani raz w życiu nie naśladując Chrystusa.
***
Oddawajmy więc Bogu co boskie, a cesarzom bądźmy winni podatki i pamięć o prześladowaniach, jakim poddawali wyznawców Chrystusa. Powstrzymajmy tych, którzy chcą unieważnić naturę i tożsamość, by zaraz potem przypomnieć światu, że naszą naturę należy pisać przez małe n, a tożsamość zrelatywizować zgodnie z wezwaniem św. Pawła. Królestwo naszego Pana nie jest z tego świata, a Jego apostołowie byli na szczęście pozbawieni wzniosłych, aryjskich cnót.
Materiał pochodzi z jubileuszowej 50. teki czasopisma „Pressje”.