Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.
dr Michał Kuź  3 stycznia 2017

Globalizmie, dorośnij!

dr Michał Kuź  3 stycznia 2017
przeczytanie zajmie 8 min

Przed późną nowoczesnością otworem stoją – jak sądzę – dwie opcje: albo nowe wieki ciemne, na których wszyscy stracą, albo dojrzały intelektualnie i politycznie spór globalizmu z lokalizmem. Wytworzenie się dwóch stabilnych opcji – za większą globalizacją i przeciwko niej – mogłoby zastąpić tradycyjny podział na lewicę i prawicę.

Byłby to też na swój sposób podział uczciwy i stabilny, pozwalałby bowiem na konstruktywne różnienie się i polepszanie jakości polityki. Wciąż wiele wskazuje na to, że taki scenariusz jest możliwy. Wyraźnie zarysowuje się także inna możliwość, w ramach której obecny powszechny ogląd świata, a w ostateczności i sam ład światowy rozpadają się w sposób niekontrolowany. Rozpadają się zaś przede wszystkim dlatego, że to, co można nazwać globalizmem, nie potrafi unieść intelektualnie, moralnie i ideowo ciężaru roli, jaką wyznaczyła mu historia.

Patrząc na kolejne projekty, czy to rodzimych piewców społeczeństw otwartych, czy zagranicznych zwolenników globalizmu, nawet konserwatywny lokalista może zacząć się obawiać nie tyle ich zwycięstwa, ile ich porażek. Strach jest zaś tym większy, kiedy pomyśli się o cudach nad urną w Austrii, albo nieudolnej kampanii Hillary Clinton.

Wyraźnie widać, że dziś globalizm charakteryzuje intelektualna słabość graniczącą z zupełną bezmyślnością i dosłownym traktowaniem propagandowego, drewnianego języka jako planu działań.

Przy całej jego bezrefleksyjności obozowi globalistów nie brak jednak środków, co dopiero tworzy piorunujący koktajl. Słabość intelektualna przy ogromnej sile musi bowiem prowadzić do autodestrukcji.

Zwycięski liberalizm zwycięża się sam

Dzisiejszy globalizm wyrasta z neoliberalizmu, który pokonał alternatywną wizję globalizacji, czyli komunizm. Neoliberalizm, jak sama nazwa wskazuje, wyrasta z tradycji liberalnej wzbogaconej po wojnie o lewicowe hasła emancypacji kultowej i seksualnej, choć już niekoniecznie materialnej. Filozoficzna krytyka liberalnego światopoglądu odnosi się jednak zasadniczo do wszystkich jego wcieleń i kluczowe wydaje się tu nazwisko Carla Schmitta, który choć jest postacią kontrowersyjną, to przede wszystkim za tę krytykę właśnie jest powszechnie ceniony. Sprowadza się ona w największym skrócie do obserwacji, że liberalizm nie jest teorią polityczną sensu stricto, to znaczy nie mówi nic albo mówi niewiele o tym, czym jest w swej istocie państwo – nowoczesna wersja polis, jeśli wierzyć Pierrowi Manentowi. Liberalizm mówi raczej o tym, jak już istniejącą historyczną polityczność ograniczać tak, aby nie stała się groźna dla jednostek.

Stąd nacisk na dobrowolne stowarzyszenia, rządy prawa i prawa człowieka jako wolnej jednostki, a mniejszy nacisk na rolę rodzin, wspólnot, religii i państwa jako takiego. Krytyka polityczności lub – jak to ujmuje Łukasz Dulęba – od tej polityczności ucieczka jest ludziom niewątpliwie potrzebna i odgrywa kluczową rolę w każdym systemie prawa. Żeby przetrwać, liberalizm w dowolnym kształcie potrzebuje jednak pozytywnej teorii politycznej, na której się wesprze. Tę obserwację potwierdza zresztą historyczna wielość „liberalizmów”. Monteskiusz i Wolter zastanawiali się nad liberalizacją monarchii, podobnie zresztą Hobbes, Constant i Locke to już liberałowie republikańscy, Natomiast Tocqueville rozważał zliberalizowanie nowoczesnej demokracji, która działa w ramach państwa narodowego.

Problem pojawia się dopiero wraz z udaną neoliberalną globalizacją. Neoliberalizm wzmocnił się wydatnie krytyką totalitaryzmów; ta słuszna krytyka pchnęła go jednak w końcu do stworzenia własnej wizji merkantylnego ładu światowego w opozycji zarówno do faszystowskich, samowystarczalnych państw-imperiów, jak i marksistowskiej globalizacji socjalnej. Dziś za manifest tej neoliberalnej wizji uznać można zwłaszcza słynną pracę Karla Poppera Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie. Bardziej wysublimowane umysły o naturze filozoficznej sięgają zwykle w tym kontekście raczej po filozofię Johna Rawlsa.

Neoliberalny ideał polityczny ma jednak to do siebie, że po starym liberalizmie odziedziczył słabość w zakresie pozytywnej polityczności. Ta słabość w pełni uzewnętrzniła się jednak dopiero na etapie dojrzałego globalizmu, kiedy przy triumfalnym wtórze myślicieli takich jak Francis Fukuyama liberalizm ogłosił się zwycięzcą wielkiego starcia.

Nagle wobec słabnącej roli państw narodowych i wielkich ideologii to na liberałów spadła konieczność wymyślenia nowej idei „dla wszystkich”. Paradoksalnie za współczesną politykę globalną wzięli się więc ludzie najmniej do tego zadania przygotowani, bo nie umiejący myśleć o polityczności w kategoriach pozytywnych.

Soros – specjalista od katastrof

By zrozumieć, jak bardzo jest źle, wystarczy popatrzeć na działania ucznia Poppera, dawnego uczestnika jego słynnych seminariów – George’a Sorosa. Ten wybitny finansista, a teraz mecenas globalistycznej polityki, ma na swoim koncie bodajże jeden umiarkowany polityczny sukces, a mianowicie postawienie na Baracka Obamę w 2008 r. Jednak już wsparcie Hillary Clinton na nominata Demokratów i odrzucenie antysystemowego Berniego Sandersa wydaje się być błędem, który może cały świat drogo kosztować.

Postawienie na Clinton to nie jedyne „liberalne” działanie Sorosa o zdecydowanie nieliberalnych skutkach. Wystarczy wspomnieć jego nieudolne zaangażowanie na rzecz zapobiegnięcia Brexitowi i działania, ekspertyzy oraz naciski mające pomóc Europie otworzyć się na imigrantów. Skutki, jak nie trzeba chyba nikomu przypominać, były dokładnie odwrotne od zamierzonych po zastosowaniu rozwiązań, za którymi opowiadało się Open Society Foundations (fundacja Sorosa) – w Europie nastąpił bezprecedensowy wzrost nastrojów nacjonalistycznych. Z kolei na polskim podwórku zewnętrzne, sorosowskie inwestycje w projekty lewicowe, takie jak „Krytyka Polityczna”, doprowadziły do odklejenia się polskiej lewicy od postulatów socjalnych i w efekcie przechwycenie tych postulatów przez prawicę oraz zupełne lewicy wyautowanie. Pomoc dla coraz bardziej histerycznej i zmarginalizowanej „Gazety Wyborczej” to już chyba tylko akt rozpaczy.

W tym kontekście demonizowanie Sorosa i przedstawianie go jako wrogiego demiurga można skwitować stwierdzeniem, że istotnie tylko „na pochyłe drzewo prawicowe kozy skaczą”. Soros pokazuje wręcz niemal podręcznikowo, jak nie robić metapolityki na poziomie idei, a ujawnione niedawno maile Open Society tylko to wrażenie potęgują. Wyłania się z nich obraz besserwisseryzmu, który każe kierownictwu z góry narzucać analitykom ideologiczne tezy, ręcznie sterować projektami z odległego centrum i nie zwracać przy tym uwagi na lokalną specyfikę oraz kontekst kulturowy. Znać w działaniach politycznych organizacji finansowanych przez Sorosa rękę nieznośnego, kapryśnego dyletanta, któremu wydaje się, że wystarczy mieć pieniądze, by nakręcić globalną politykę, jak się tylko chce. Przypomina to trochę operową karierę słynnej Florence Foster Jenkins.

Tymczasem polityka wymaga pewnej finezji ze strony lidera, połączonej z odrobiną trzeźwego namysłu współpracującego z nim analityka. Uprawianie czegoś co Eric Voegelin nazywał „immanentyzacją eschatonu”, czyli dosłownego przekładania idei na praktykę, jest w tym kontekście więcej niż zbrodnią. Jest błędem.

Różnorodność z przymusu

I nie chodzi tu bynajmniej o wrzucanie kamyczków do cudzego ogródka. Rozmaici ludzie zajmujący się publicystyką, analizą i metapolityką współtworzą pewną jakość, jaką jest dyskurs polityczny. Kiepska konkurencja nie służy jego jakości, a wręcz go niszczy. Promowanie globalizmu w sposób, który rujnuje tradycyjną lewicę i wzmaga skrajny szowinizm, woła zaś o pomstę do nieba i powinno niepokoić zwłaszcza umiarkowanych lokalistów.

Czy naprawdę chodzi o to, aby mieszkańców Europy stawiać przed wyborem między wypraną z treści politycznych nowomową albo neonazistami do spółki z milicją szariacką?

Czy naprawdę chodzi o to, aby amerykański wyborca miał do wyboru tylko plastikową korpokandydatkę i groteskowego machokonserwatystę?

Polaków oczywiście w tym kontekście muszą niepokoić spustoszenia, jakie bezmyślność globalizmu poczyniła w rodzimym dyskursie politycznym. Na przykład „Krytyka Polityczna” była kiedyś opiniotwórczym środowiskiem awangardowej lewicy, a Fundacja Batorego poważnym liberalnym think tankiem. Po „sorosizacji” obie te instytucje są swoją własną karykaturą, ich publicyści i eksperci mówią jednym głosem z takimi luminarzami naszego życia publicznego jak Tomasz Lis.

Dyskusja o zagrożeniu demokracji nie załatwia sprawy, kiedy nie mówi się jednocześnie, że jedną z rzeczy, jaka jej zagraża jest intelektualna miałkość wysterylizowanej, grantowej lewicy i korpoliberalizmu.

Ich przedstawiciele mają się teraz jak grzeczne dzieci bawić tylko tymi zabawkami, na które zgodę wyrażą kupujący je opiekunowie.

Niektórzy globaliści rozumieją ten problem i nawet wyczuwa się u nich pewne napięcie z tym związane. Ciekawym dokumentem ilustrującym ten stan ducha jest opublikowany na łamach „Gazety Wyborczej” wywiad, w którym autor (dr hab. Piotr Augustyniak) „rozmawia” z ks. Józefem Tischnerem, czyli do swoich pytań dopisuje w odpowiedzi cytaty z Tischnera.

Wywiad pokazuje przede wszystkim, jak bardzo autor globalista tęskni za liberalizmem, który się na czymś jednak opierał. Tischner był bowiem liberałem polskim i katolickim. To znaczy, że liberalizm był u niego krytyką, ale krytyką czegoś bardziej podstawowego i pozytywnego. Stąd jego cierpkie słowa o polskiej religijności i narodowej kulturze, ale też antynomiczne, niemal gombrowiczowskie przywiązane do polskości w tej właśnie krytyce. Mówi na przykład: „Z jednej strony [mamy] polskość, która w globalizacji widzi szansę wzbogacenia form społecznej komunikacji i chce się w nią włączyć twórczością własnej pracy; z drugiej – polskość, która grozi światu, że doprowadzi do zniszczenia »nowego porządku«. Z jednej strony polskość pojednania przeciwieństw: życia pod jednym dachem wielu narodowości, wielu wyznań i kultur; z drugiej – polskość nieuleczalnie skłóconą. Z jednej strony polskość chylącą czoło przed ofiarą »za waszą wolność i naszą«, z drugiej – polskość »ucieczki od wolności«. Ale na koniec dodaje żartobliwie: „Wybrałem, aby być ciasnym i tępym filozofem Sarmatów. Starałem się im wymyślać i dobrze im radzić. Na szczęście zbyt mnie nie słuchają, więc i wina moja nie będzie zbyt wielka.

Tymczasem Augustyniak już swoim własnym głosem, a nie cytatami, stwierdza niejako w odpowiedzi: „Ze słów księdza wynika, że mamy dziś władzę, której celem oprócz samego utrzymania się przy władzy, pozwalającego odreagować polskie poczucie poniżenia, jest negacja procesów modernizacyjnych. Zwłaszcza tych, które zmierzają do przemiany tożsamości polskiego społeczeństwa w duchu liberalnej emancypacji”. Następnie, rozważając różnice pomiędzy pojęciami społeczeństwa i narodu, dodaje: „Chodzi więc o patriotyzm przywiązania do kategorii narodu jako czegoś świętego i nieskazitelnego, przechowującego niepokalany skarb. Trudno nie zauważyć, że naród tak pojęty to jest pewien abstrakt, jakaś ponadempiryczna rzeczywistość. Dlatego taki naród trzeba odróżnić od realnego społeczeństwa, które jest przecież niedoskonałe, skażone, złożone z ludzi różnych opcji, etosów, a nawet nacji i orientacji.”

Ale skoro dzisiaj narody są już tylko zbiorowościami różnorodności, to po co w ogóle zamykać je w granicach państw? Przecież różnorodność, jeśli potraktować ją dosłownie i z pełną konsekwencją, domaga się tylko swego wzmagania poprzez łączenie, nie można niczego uczynić bardziej różnorodnym, dzieląc to.

A może jednak można? Może jest w pochwale różnorodności taki moment, kiedy przesada burzy stabilność i wywołuje rekcję odwrotną do zamierzonej? Może okazuje się wtedy jednak, że, znosząc tak po prostu granice bez pytania zamieszkujących wewnątrz nich ludzi o zdanie, niszczymy pewną wartość, w ramach której różnorodność może jeszcze coś znaczyć, bo nie przeradza się w chaos?

Może polityczna głupota taka jak ta, która podyktowała otwarcie granic dla ponad miliona uchodźców w pierwszej fazie kryzysu w 2015 r., jest władna pogrzebać w końcu i integrację europejską, i wszystkie zdobycze zachodniej, liberalnej demokracji. Może wymuszona globalistyczna różnorodność rodzi tylko strach, który popycha ludzi do gwałtownej ucieczki od tej różnorodności? A może za gwałtowne, globalne odbicie wahadła ponoszą winę sami niedojrzali globaliści, ich mały cynizm i wielka naiwność?

Tak, to prawda, że Ewangelia też mówi „nie masz Żyda ani Greka, nie masz niewolnika ani wolnego, nie masz mężczyzny ani kobiety”, ale w miejsce dawnych tożsamości daje nową, chrześcijańską. To zdanie z listu do Galatów kończy się przecież słowami „albowiem wy wszyscy jedno jesteście w Jezusie Chrystusie” (Ga 3,28).

Dziś globalizm podobnie jak św. Paweł głośno woła, że nie ma już Polaka i Anglika, Europejczyka i Afrykańczyka, kobiety i mężczyzny, chrześcijanina i muzułmanina. Sami zainteresowani coraz głośniej jednak pytają: co w zamian?

W kontekście obecnego kryzysu chrześcijanie, podobnie jak i muzułmanie, pytają na przykład, co dostają, kiedy zrzekają się tego, kim byli, i nie słyszą przekonującej odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, czują strach, bo logika globalistycznego idealizmu w połączeniu z ekonomicznym cynizmem siłą upychają ich w tej samej przestrzeni publicznej. A od strachu jest już tylko krok do przemocy.

Artykuł pochodzi z 45. teki Pressji pt. „Inny uniwersytet jest możliwy”. Zachęcamy do kupna numeru oraz prenumeraty pisma.