Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Reprywatyzacja to tylko część „rewolucji własności”

przeczytanie zajmie 8 min

Skąd się wziął problem reprywatyzacji? Ze zderzenia doktryn politycznych, a w konsekwencji komunistycznego „majstrowania przy własności” po 1944 r. Winny całego zamieszania, czyli tzw. dekret Bieruta był tylko jednym z całego szeregu aktów nacjonalizacyjnych wydanych w latach 1944-1958, okresie prawdziwej polskiej „rewolucji własności”. Ironia losu – dekret z tych wszystkich regulacji posiadał najsensowniejsze aksjologiczne uzasadnienie. Jak dzisiaj rozwiązać ten problem? Godząc interesy dawnych właścicieli lub ich faktycznych spadkobierców (odszkodowania), obecnych lokatorów (brak eksmisji) i państwa (podatek reprywatyzacyjny). Z dr. Tomaszem Luterkiem, autorem pracy Reprywatyzacja. Źródła problemu rozmawiał Piotr Kaszczyszyn.

Dyskutując o trwających od lat patologiach reprywatyzacyjnych w Warszawie warto cały ten proces umieścić w szerszej historycznej perspektywie. Bez niej trudno bowiem w pełni zrozumieć korzenie i uwarunkowania tej bulwersującej sprawy. Zacznijmy więc od pierwszego winnego, czyli tzw. dekretu Bieruta dotyczącego nacjonalizacji nieruchomości i działek hipotecznych w tuż powojennej Warszawie.

Zachowując wierność historycznej chronologii – dekret Bieruta nie był wcale pierwszym winnym. Stanowił on jeden z całego szeregu aktów prawnych o charakterze nacjonalizacyjnym wydawanych przez nową komunistyczną władzę w okresie 1944-1958. Pierwszym z nich był dekret PKWN z 6 września 1944 r. o reformie rolnej, ogłoszony jeszcze na etapie istnienia tzw. Polski lubelskiej. Tych czternaście lat to czas „rewolucji własności” – okres, kiedy doszło do masowego przewłaszczenia dóbr z domeny prywatnej do domeny publicznej, głównie nieruchomości.

Z prawnego punktu widzenia regulacje te nie miały umocowania konstytucyjnego, tak samo zresztą, jak cała komunistyczna władza, zainstalowana przecież w powojennej Polsce z nadania i z pomocą sowieckich karabinów. Tak więc dekret Bieruta, który stanowi historyczną podstawę dla współczesnego procesu reprywatyzacyjnego, był aktem o wątpliwych podstawach prawnych. Tyle że ma on za sobą całe lata obowiązywania w okresie Polski Ludowej, a tym samym jako prawo stał się skuteczny i wywarł już nieodwracalne skutki. I to z nimi musimy się teraz zmagać.

Paradoksalnie z całego szeregu aktów nacjonalizacyjnych wydanych po wojnie dekret Bieruta posiadał najbardziej sensowne aksjologiczne podstawy – wobec stopnia zniszczeń wojennych potrzebne było prawo, które umożliwi efektywną odbudowę stolicy z gruzów. Tak więc to chichot historii, że najgłośniej i z nieraz wielkim oburzeniem mówi się teraz o dokumencie, którego skala i konsekwencje dla porządku własnościowego w nowej Polsce, w zestawieniu choćby z dekretem o reformie rolnej, są tak naprawdę relatywnie umiarkowane.

Na szali mamy więc z jednej strony brak legalnych podstaw prawa odbierającego prywatną własność warszawiakom, z drugiej 50 lat istnienia Polski Ludowej. Czy w związku z tym sensowne są próby podważania dekretu i powrót do specyficznego status quo ante, gdzie w procesie reprywatyzacji znacjonalizowana własność trafia do spadkobierców dawnych właścicieli lub zwykłych oszustów – handlarzy roszczeń?

W centrum całej tej sprawy stoją dwie rzeczy: komunistyczna władza i odpowiedzialność. Rozmiar komunistycznego bezprawia był ogromny, ale to wszystko się wydarzało i teraz, czy nam się to podoba, czy nie, musimy zmierzyć się z jego konsekwencjami.

My jako obywatele III RP nie możemy być winnymi; to nie eksmitowani na bruk lokatorzy stali przecież za nacjonalizacją, ale komunistyczna władza. Co w tej sytuacji zrobić? Potępić komunistyczne praktyki i symbolicznie odwrócić się od komunistów plecami, wypłacając świadczenia dla byłych właścicieli jako wyraz naszego poszanowania dla takich wartości jak prawo własności czy własność prywatna, które przez władze PRL zostały podeptane.

Porzucamy więc księgi wieczyste i walkę na paragrafy na rzecz pewnego rodzaju historycznej moralności czy też sprawiedliwości.

Wobec historii, która się wydarzyła i nic z tym nie zrobimy, siłą rzeczy rozstrzygnięcia muszą być podejmowane na pewnego rodzaju „poziomie meta”. „Prawniczenie” nic nam tutaj nie pomoże, bo doprowadza ono do absurdalnych rozstrzygnięć, gdzie własność przywracana jest dopiero w przypadkach, kiedy została wcześniej odebrana niezgodnie z komunistycznym „prawem” – zabrakło jakiegoś przecinka, w złym miejscu przybito pieczątkę. To ślepa uliczka.

Musimy więc przenieść się na poziom filozofii państwa. Skąd wziął się współczesny problem reprywatyzacji? Ze zderzenia w Polsce w latach 40 i 50. XX w. doktryn politycznych: doktryny rewolucyjnej i tzw. doktryny burżuazyjnej. Wygrali komuniści i zaczęli na masową skalę „majstrować z własnością”, niszcząc „przy okazji” klasę ziemiańską. Rok 1989 to porzucenie doktryny rewolucyjnej i restauracja doktryny burżuazyjnej z własnością prywatną na czele. To właśnie stanowi praprzyczynę wszystkich dzisiejszych problemów.

Dekret Bieruta i warszawskie kamienice to tylko jeden z wymiarów „rewolucji własności” z lat 1944-1958. Czy znane są przypadki odzyskiwania po 1989 r. przez ziemian lub ich potomków dawnej własności odebranej na mocy dekretu o reformie rolnej?

Zdarzają się takie przypadki, ale są to sytuacje marginalne. W tym miejscu przejawia się niezwykła asymetryczność, moim zdaniem oburzająca, w podejściu do mienia odebranego w wyniku dekretu Bieruta a własności odebranej z tytułu reformy rolnej. Warszawskie kamienice? Skandaliczny zamach na własność prywatną. Ziemiańskie dworki? Wiatr dziejów. Tymczasem trudno wskazać inny bardziej bestialski przykład nacjonalizacji niż ta przeprowadzona na mocy dekretu o reformie rolnej – bez odszkodowania, z brygadami parcelacyjnymi wchodzącymi z karabinami do szlacheckich dworków, trzy dni na wyniesienie się z domu, zakaz pojawiania się choćby w powiecie, w którym dotychczas mieszkano. Trudno też wskazać zasadnicze różnice między tymi aktami prawnymi – w obu przypadkach doszło do nacjonalizacji; ziemie dostali małorolni, kamienice „małomieszkaniowi”.

Te nieliczne przypadki zwrotu mienia wynikają z kruczków prawnych. W końcu nie można jednoznacznie zdefiniować pojęcia majątku ziemskiego, stąd różne zabawy prawników w wyniku których udaje się nieraz odzyskać zdewastowane zabudowania pałacowo-dworskie. Nie zmienia to faktu, że skala zwrotów lub odszkodowań w zestawieniu z kamienicznikami jest nieporównywalna.

Na końcu przejdźmy do ostatniego z wielkich aktów nacjonalizacyjnych, czyli dekretu o nacjonalizacji przemysłu z 3 stycznia 1946 r. Czy po 1989 r. podejmowano próby odzyskania dawnych fabryk lub walki o odszkodowania?

Najbardziej zuchwałym przypadkiem była próba reaktywacji przedwojennej spółki Giesche, największego w ówczesnej Polsce przedsiębiorstwa zbrojeniowego, która była jednocześnie właścicielem 1/3 Katowic. Próba podjęta przez zwykłych oszustów, skazanych zresztą prawomocnym wyrokiem. Były też jednak próby uczciwe i zakończone sukcesem, np. w Łodzi. Jednak wciąż ich skala była niewielka.

W przypadku nacjonalizacji przemysłu należy zwrócić uwagę, że wspomniana ustawa zakładała wypłacanie odszkodowań dawnym właścicielom z zagranicy. Polskie państwo podpisało cały szereg umów indemizacyjnych z państwami zachodnimi, na mocy których już w latach 50 i 60. wypłacono określone środki.

Przejdźmy teraz do okresu III RP. W pracy Reprywatyzacja. Źródła problemu analizuje Pan polityczne i kulturowe uwarunkowania takiego, a nie innego kształtu reprywatyzacji po 1989 r. Jakie interesy stały za brakiem ustawowej regulacji tego zagadnienia?

Znów musimy wrócić do kwestii zderzenia doktryn politycznych. Tak jak po roku 1945 mieliśmy do czynienia z aplikacją doktryny rewolucyjnej, a w konsekwencji wydany został dekret Bieruta i pozostałe akty nacjonalizacyjne, o których mówiliśmy wcześniej, tak rok 1989 to symboliczny powrót do doktryny burżuazyjnej. I kwestia reprywatyzacji również stała się częścią szerszego procesu restauracji porządku opartego o własność prywatną. W tym czasie ścierały się różne koncepcje: uwłaszczenie, „kuponówka”, wreszcie rozwiązanie najbardziej oczywiste – zwrot własności prawowitym właścicielom lub ich potomkom. W związku z tym mienie zaczął odzyskiwać Kościół katolicki oraz inne związki wyznaniowe. Takie podejście praktykowano także w państwach postkomunistycznych naszego regionu – najskuteczniej wyszło to w Czechach i Estonii.

Dlaczego w Polsce szło to tak opornie? Po pierwsze, w przypadku polityki mieliśmy pecha – co w latach 90. za odpowiednią ustawę zabrał się jakiś rząd, to za nim prace doprowadził do szczęśliwego końca, upadał.  Determinacji zabrakło także prezydentowi Wałęsie. Może gdyby wywodził się z innego środowiska i miał do odzyskania utracone rodzinne posiadłości, jak prezydent Havel, to motywacja byłaby silniejsza.

Drugi czynnik dotyczył polityki międzynarodowej i pewnego uzasadnionego niepokoju polskich decydentów politycznych. Do dzisiaj nie ma bowiem traktatowej regulacji pomiędzy Polską a Niemcami odnoszącej się do potencjalnych odszkodowań/kwestii reprywatyzacji mienia niemieckiego na Ziemiach Odzyskanych. Jedyne co uzyskaliśmy, i to dopiero piętnaście lat po odzyskaniu niepodległości, to deklaracja Gerharda Schroedera wygłoszona przed Pomnikiem Powstania Warszawskiego 1 sierpnia 2004 r., kiedy ówczesny kanclerz Niemiec zapewnił, iż rząd niemiecki nie będzie wysuwał ani popierał żadnych roszczeń dotyczących mienia poniemieckiego na Ziemiach Zachodnich. To jest jednak tylko deklaracja, nie mamy tego „na papierze” do dzisiaj. Tak więc pewnego rodzaju obawy wciąż pozostają w mocy i z pewnością mogą stanowić czynnik zniechęcający do zakrojonego na szeroką skalę procesu reprywatyzacji.

Trzeci czynnik, społeczny dotyczy chłopskości naszego demosu. Trudno oczekiwać wielkiego poparcia dla procesu reprywatyzacji w społeczeństwie w zdecydowanej większości złożonym z potomków beneficjentów reformy rolnej. W końcu kto wie, czy jakiś dziedzic nie zgłosi się po „ojcowiznę” dziadka. Kluczowy w tym kontekście był paradoksalnie brak kolektywizacji wsi, który sprawił, że polscy chłopi nie stracili uzyskanej po reformie rolnej ziemi na rzecz państwa, tak jak miało to miejsce w innych państwach regionu, np. w Czechach, co ułatwiło późniejszą reprywatyzację.

Widzimy więc, że rządzący nie mieli politycznego interesu w zbyt energicznym forsowaniu uchwalenia odpowiednich przepisów. To właśnie ten ostatni, społeczny argument odegrał moim zdaniem rolę kluczową.

Chwiejność rządów trwała jednak tylko do roku 1997. Czy w późniejszych latach pojawiły się jakieś nowe czynniki?

Do niepokoju o „ojcowiznę” dziadka, dołączył strach nowych postkomunistycznych elit. W końcu reprywatyzacja mogłaby doprowadzić do stopniowego powrotu do życia publicznego starych rodowych nazwisk. Po co więc utrudniać sobie życie i tworzyć niepotrzebną konkurencję?

Postkomunistyczne elity już zniknęły, więc możemy porzucić ich lęki i przejść do lat nam najbliższych. Wcześniej rozmawialiśmy o „poziomie meta” i rozstrzygnięciach czynionych w obszarze filozofii państwa, porządku moralnego, koncepcji sprawiedliwości. Jak przenieść te rozstrzygnięcia na poziom zapisów ustawowych?

Postkomunistyczne elity już zniknęły? Zatem chyba moja percepcja rzeczywistości jest nieco archaiczna (śmiech). Niemniej przechodząc do podstawowych koncepcji zapisów ustawowych. Dzisiejsze prace nad regulacjami okołoreprywatyzacyjnymi bazują na wielu wcześniejszych rozwiązaniach, w tym powielają fundamentalną kwestię ustalania wartości majątku – przyjmują za punkt wyjścia dzisiejszą wartość nieruchomości, a nie tę z chwili nacjonalizacji. W Warszawie była to wartość nieruchomości w zburzonym mieście przed rozminowaniem, ekshumacją, odgruzowaniem, odbudową infrastruktury technicznej, rewitalizacją całych zniszczonych obszarów urbanistycznych, etc.  Powoduje to w sposób nieuzasadniony zwielokrotnienie wartości roszczeń. Jedna z rozważanych przez mnie koncepcji opiera się o główne założenia, które:

– wskazują na datę nacjonalizacji jako właściwą dla ustalenia poziomu cen i wartości świadczeń za znacjonalizowane mienie z uwzględnieniem ich waloryzacji na dzień wypłaty;

– preferują wypłaty świadczeń i zachowanie praw do nieruchomości aktualnych właścicieli i posiadaczy;

– wskazują na pozostający w gestii Skarbu Państwa i samorządów majątek – własność, która znajduje się „pod” użytkowaniem wieczystym (bądź wykorzystania opłat rocznych z tytułu u.w.) do zapewnienia zabezpieczenia majątkowego dla realizacji roszczeń reprywatyzacyjnych;

– postulują wprowadzenie, wzorem prawa brytyjskiego, podatku spadkowego (Inheritance Tax) na poziomie 40% od znacznych kwot wypłacanych w ramach odszkodowań reprywatyzacyjnych, może to być zamiennie podatek reprywatyzacyjny;

– przewidują rozłożenie wypłaty świadczeń reprywatyzacyjnych na okres 20-30 lat;

Wyniki badań prowadzą do wniosków, iż dzisiaj możliwe jest przyjęcie ustawy reprywatyzacyjnej, która nie będzie niosła za sobą potencjalnych zagrożeń dla polskiej racji stanu i finansów publicznych. Jedno z głównych niebezpieczeństw związanych z niemieckimi roszczeniami reprywatyzacyjnymi do Ziem Odzyskanych, w świetle „Ekspertyzy w sprawie roszczeń z Niemiec przeciwko Polsce w związku z drugą wojną światową” (sporządzonej na zlecenie rządów Republiki Federalnej Niemiec i Rzeczypospolitej Polskiej przez prof. Jana Barcza oraz prof. Jochena A. Froweina 2 listopada 2004 r.), jak również w związku z wydanymi oświadczeniami obu rządów w kwestiach braku poparcia dla roszczeń niemieckich na Ziemiach Odzyskanych, wydaje się, że w pewnym stopniu zostało ograniczone. Również przyjęcie w 8 lipca 2005 r. Ustawy o realizacji prawa do rekompensaty z tytułu pozostawienia nieruchomości poza obecnymi granicami RP, było ważnym krokiem dotyczącym całościowego uregulowania kwestii odszkodowawczych na jednym z trzech polskich obszarów reprywatyzacyjnych – Kresach Wschodnich. Wydaje się, że wspomniana ekspertyza z 2004 r., ustawa z 2005 r. i niezwykle doniosłe orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z 7.10.2008 r. odrzucające skargę Powiernictwa Pruskiego dają podstawy do stwierdzenia, że jedynym obszarem reprywatyzacyjnym, który oczekuje kompleksowej regulacji prawnej jest Polska Centralna, czyli ziemie wchodzące przed wojną w skład II RP.

Dzisiaj ustawa reprywatyzacyjna jest potrzebna nie tylko po to, aby w przynajmniej minimalnym stopniu podkreślić szacunek polskiego państwa i jego społeczeństwa do tradycyjnie chronionych w naszym kraju wartości, w tym dla prawa własności, ale również po to, aby uchronić Skarb Państwa przed finansowymi skutkami wadliwych rozwiązań prawnych i efektywnie rozporządzić środkami, które będą musiały być wyasygnowane w najbliższych latach na pokrycie roszczeń wysuwanych na drodze tzw. reprywatyzacji sądowej.

Chciałbym, żeby przedstawione założenia zostały potraktowane jako postulaty de lege ferenda, będące próbą sformułowania kompromisowych rozwiązań, uwzględniających godne ochrony interesy byłych właścicieli, skorygowane o nieodwracalne zdarzenia polityczne, społeczne i gospodarcze z nieodległej przeszłości i aktualne interesy uwzględniające polską rację stanu.

Rozmawiał Piotr Kaszczyszyn