Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna.

Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony. Informujemy, że korzystamy z cookies.

Czy lepsza prawica bez Ziobry jest możliwa? Już prędzej rząd z wicepremierem Kaczyńskim

Koalicyjne przepychanki rozbudzają wyobraźnię komentatorów. Wiele osób krytycznie oceniających dorobek dzisiejszego ministra sprawiedliwości i jego środowiska politycznego widzi w potencjalnym wypchnięciu Zbigniewa Ziobry poza Zjednoczoną Prawicę szansę na ucywilizowanie rządów obozu Jarosława Kaczyńskiego, otwarcie kursu na centroprawicę i zepchnięcie polskiego alt-rightu do poważnej defensywy. Problem polega na tym, że efekty koalicyjnej roszady mogą być dokładnie odwrotne, a umiarkowani konserwatyści za „wielkim namiotem” rozbitym w 2014 r. przez prezesa PiS mogą niebawem zatęsknić.

Wszystko na koszt Ziobry

Krytycznie oceniam dorobek zarówno ministra Ziobry, jak i jego środowiska politycznego. Wielokrotnie dawaliśmy temu wyraz na naszym portalu publikując bieżące komentarze, dłuższe artykuły czy pogłębione analizy.

To Ziobro odpowiada w dużej mierze za trwający od pięciu lat ustrojowy kryzys wokół Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego – choć uczciwość każe pamiętać, że szereg zmian procedowano trybem poselskim i firmowali je nie politycy Solidarnej Polski, ale Prawa i Sprawiedliwości: Stanisław Piotrowicz i Marek Ast.

Wszystkie te politycznie i ustrojowo kosztowne szarże nie przyniosły faktycznej pozytywnej zmiany w wymiarze sprawiedliwości z perspektywy obywatela, co jest chyba zarzutem największego kalibru. Mogliśmy zaobserwować za to negatywną selekcję w bolszewickim z natury mechanizmie doboru nowych kadr, czego najbardziej gorszący przykład niosła afera „Małej Emi”.

To środowisko Zbigniewa Ziobry zarówno w sprawach dotyczących wymiaru sprawiedliwości, jak i wychodząc poza swoje oczywiste kompetencje (tzw. ustawa o IPN) odpowiadało za najpoważniejsze kryzysy w relacjach z Unią Europejską i Stanami Zjednoczonymi oraz straty wizerunkowe Polski w międzynarodowej opinii publicznej. Resort sprawiedliwości odpowiada też za obniżenie i tak pozostawiających wiele do życzenia standardów w innych ważnych obszarach sprawowania władzy. Choćby za bezprecedensowe upartyjnienie środków tzw. Funduszu Sprawiedliwości czy utrudnianie dostępu do informacji publicznej idące jeszcze dalej, niż przyjęło się w naszej i tak nietransparentnej kulturze władzy.

Wreszcie, to środowisko Solidarnej Polski w sprawach cywilizacyjnych proponuje najostrzejszą linię eskalacji sporów światopoglądowych czy próbuje blokować agendę koniecznej transformacji energetycznej.

Długa lista zarzutów wobec tego środowiska nie oznacza jednak, że lekceważyć można istotne mocne punkty w politycznym portfolio ziobrystów. Po pierwsze, otworzyli w Zjednoczonej Prawicy ścieżki awansu dla ambitnych i co do zasady merytorycznie przygotowanych do politycznej kariery polityków nowego pokolenia, którzy mieli ograniczone szanse na rozwój w ramach głównej partii koalicji rządzącej. Nie sposób negować prawnicze kompetencje ministrów: Marcina Warchoła czy Marcina Romanowskiego. Trudno odmówić Zbigniewowi Ziobrze i Patrykowi Jakiemu determinacji w politycznym zagospodarowaniu lekceważonych, a istotnych problemów społecznych: warszawskiej reprywatyzacji, ściągalności alimentów czy tzw. „chwilówek”. Wątpliwości nie budzi też medialna sprawność i retoryczny temperament Sebastiana Kalety, Janusza Kowalskiego czy Jacka Ozdoby.

Przyczyny konfliktu – sukcesja i brak zaufania

Kluczową przyczyną trwającego w ostatnich tygodniach konfliktu zdaje się być niechęć Jarosława Kaczyńskiego do wizji wejścia środowiska ministra sprawiedliwości do Prawa i Sprawiedliwości. Brak takiej gotowości po stronie Nowogrodzkiej świadczy o dwóch równoległych motywacjach – po pierwsze o braku zaufania do Ziobry co do jego przyszłej politycznej lojalności, a po drugie o determinacji co do namaszczenia Mateusza Morawieckiego na potencjalnego przyszłego przywódcę obozu prawicowego.

Równie istotny wydaje się potężny kryzys zaufania między otoczeniem Morawieckiego właśnie a instytucjami podległymi Ziobrze, ze szczególnym uwzględnieniem prokuratury. Papierkiem lakmusowym tej nieufności zdaje się być spór o ustawę ochrzczoną przez opozycję „bezkarnościową”, która w praktyce przewidywała ustawowe uznanie działań związanych w przeciwdziałaniem epidemii za znany przecież z Kodeksu karnego stan wyższej konieczności, wyłączający karalność w przypadku przekroczenia uprawnień lub omijania procedur w celu ratowania „większego dobra”, jakim jest zdrowie publiczne i życie obywateli.

Racją procedowania tych przepisów – teoretycznie zbędnych, biorąc pod uwagę analogiczne, choć bardziej abstrakcyjne zasady obecne już w systemie prawnym – zdaje się być właśnie utrudnienie wykorzystania prokuratury do politycznej wojny podjazdowej Ziobry z otoczeniem premiera Morawieckiego.

Tym tłumaczyć można medialne doniesienia – dementowane przez polityków, ale zapewne również przez polityków dystrybuowane – jakoby elementem ewentualnego pojednania między PiS a SP miała być rezygnacja Ziobry z obsady kluczowych stanowisk w prokuraturze.

Samodzielność Ziobry to realizacja czarnego snu Jarosława Kaczyńskiego

Aktualne doniesienia prasowe każą domniemywać, że pomiędzy koalicjantami dojdzie jednak do porozumienia. Straszak w postaci utraty stanowisk, braku ekspozycji medialnej w państwowym radiu i telewizji, a wreszcie przyspieszonych wyborów najpewniej zadziałał na Solidarną Polskę, której politycy w ostatnich dniach zintensyfikowali sygnały o gotowości wypracowania kompromisu.

Zastanówmy się jednak nad scenariuszem, który dziś co prawda wydaje się zawieszony, ale wobec tak daleko idących napięć może wracać regularnie przez kolejne lata. Przyjrzymy się mniej niż dotąd hipotetycznej sytuacji, w której Solidarna Polska wychodzi z koalicji rządowej i wcześniej czy później dochodzi do przyspieszonych wyborów.

Teoretycznie wypchnięcie najbardziej eskalującego spory, nieprzewidywalnego, generującego problemy na arenie międzynarodowej ugrupowania Zjednoczonej Prawicy powinno cieszyć tych konserwatystów, którzy co do zasady sprzyjają prawicy, ale nie potrafią pogodzić się z destrukcyjnym dla wspólnoty politycznej i państwa rewolucyjnym stylem prowadzenia polityki w ostatnich latach. Pojawiają się hipotezy, że rozbrat z ziobrystami mógłby być początkiem kursu na przekształcenie PiS w formację konsekwentnie modernizacyjno-konserwatywną.

Bliższą proeuropejskiej, choć patriotycznej centroprawicy, niż prawicy populistyczno-rewolucyjnej. Polskiej odmianie chadecji, która uniknie błędów zachodnich formacji w praktyce odrzucających chrześcijańską tożsamość. Partii, w której rzeczywiste przywiązanie do katolickiej nauki społecznej oznaczałoby zarówno zachowawczy (nie zaś kontrrewolucyjny) sprzeciw wobec agendy rewolucji kulturowej, jak i wrażliwość społeczną wyrażającą się w polityce transferów będących zaczynem koncepcji „konserwatywnego państwa dobrobytu”. Wreszcie – formacji zmierzającej w kierunku większego respektu dla zasady pomocniczości oraz szukającej ordoliberalnych inspiracji w godzeniu potrzeby troski o najsłabszych z koniecznością wsparcia konkurencyjności polskich firm i krajowej gospodarki na arenie międzynarodowej.

Problem polega na tym, że prawa politycznej konkurencji każą zakładać, że pozbycie się najbardziej rewolucyjnego ze skrzydeł obozu Zjednoczonej Prawicy sprawiłoby raczej, że okrojona formacja rządząca musiałaby agresywnie konkurować na źle rozumiany prawicowy radykalizm z niedawnymi koalicjantami, którzy mogliby okazać się najgroźniejszym dla PiS ugrupowaniem opozycji.

W naturalny sposób bowiem powrót ugrupowania Zbigniewa Ziobry do politycznej samodzielności oznaczałby zwielokrotnienie szansy na realizację czarnego snu Jarosława Kaczyńskiego – powstania potencjału trwałego zaistnienia na polskiej scenie politycznej silnego ugrupowania „na prawo od PiS”. Już dziś Solidarna Polska dysponuje dziewiętnastoma posłami, dwoma senatorami i dwoma deputowanymi do Parlamentu Europejskiego. Nie można wykluczyć, że polityczny rozbrat przyciągnąłby do formacji Ziobry kilkoro prawicowych polityków dotąd związanych z PiS, którzy zostali zawieszeni w reakcji na niesubordynacją w głosowaniu nad tzw. piątką dla zwierząt. Taka formacja, w której co najmniej połowa polityków cieszy się samodzielną medialną rozpoznawalnością, dość szybko mogłaby zacząć skutecznie punktować PiS za „zdradę prawicowych ideałów”.

Nie można wykluczyć, że przejście do opozycji oznaczałoby uruchomienie przez ziobrystów również „cięższej amunicji” w postaci uzasadnionych lub nie ataków na polityków partii Kaczyńskiego, do czego wykorzystana mogłaby być wiedza podwładnych Ziobry zebrana w czasie kilkuletniego kierowania wymiarem sprawiedliwości.

Ziobro i Bosak w politycznym sojuszu „Prawdziwej Prawicy”

Wreszcie, naturalnie możliwym scenariuszem byłaby próba budowania sojuszu Solidarnej Polski z Konfederacją. Na poziomie deklaratywnym różnice między formacją Bosaka i Korwin-Mikkego a ugrupowaniem Ziobry i Jakiego nie są głębsze, niż między dzisiejszymi uczestnikami prawicowego porozumienia narodowców i wolnościowców.

Przypomnijmy choćby przedwyborczą „Deklarację Nowego Pokolenia w Polityce”, w której liderzy Solidarnej Polski zapowiadali m.in. konsekwentny sprzeciw wobec podwyższania podatków, roszczeń żydowskich w związku tzw. ustawą 447, przyjmowaniu migrantów i ideologii LGBT.

Ewentualny rozbrat Kaczyńskiego i Ziobry już w pierwszych tygodniach zmieniłby fundamentalnie architekturę polskiej sceny politycznej. Błyskawicznie pojawiłby się nowy klub parlamentarny, który w sojuszu z Konfederatami upodmiotowiłby prawicową alternatywę wobec PiS. Sami ziobrzyści mogliby utworzyć klub parlamentarny, a być może – od razu wraz z Konfederatami, w formule „Prawdziwa Prawica”. Dysponowaliby inicjatywą ustawodawczą niedostępną dziś dla formacji narodowo-wolnościowej i możemy być pewni, że mając w szeregach doświadczonych również w procesie legislacyjnym posłów-byłych wiceministrów skrzętnie by z tego korzystali.

Nieustająco punktowaliby rząd za przesadną uległość w relacjach z partnerami zagranicznymi i wobec Unii Europejskiej. Często merytorycznie i niebezzasadnie atakowaliby proceduralne i legislacyjne niedoróbki partii rządzącej. Mogliby słusznie zawalczyć o stanowisko wicemarszałka Sejmu argumentując, że „PiS woli dać stanowisko w prezydium postkomuniście Czarzastemu, a boi się tożsamościowej prawicy”. Próbowaliby budować swoje wpływy w części mediów, z tymi „toruńskimi” na czele. Wchodziliby w różne tymczasowe i taktyczne sojusze z tzw. totalną opozycją panując nad faktycznym harmonogramem prac Sejmu, „grillując” kolejnych ministrów wotami nieufności czy dążąc do zmiany marszałka Sejmu. I tak dalej, i tak dalej.

Czy taki sojusz miałby polityczne szanse w kolejnym wyborczym rozdaniu? Konfederaci wnieśliby do niego partyjną subwencję i jedenaścioro parlamentarzystów. Solidarna Polska – kolejne rozpoznawalne nazwiska w liczbie co najmniej 23, licząc z europosłami i senatorami. To już 34 osoby, a więc ponad 4/5 potencjalnych ciężko pracujących na reelekcję „jedynek”, których determinacja jest kluczowa dla sukcesu. Wraz z premią za zjednoczenie, wyraziście prawicową tożsamością, potencjalnym wsparciem nowych środowisk pozapartyjnych (ruchy pro-life, środowisko hodowców, część mediów, część organizacji katolickich), ewentualnym „wykrwawianiem” się partii rządzącej związanej z rządem mniejszościowym i kryzysem koalicyjnym – powinno gwarantować to nie tylko przekroczenie progu wyborczego, ale być może i otarcie się o dwucyfrowy wynik wyborczy.

Wówczas nie sposób wykluczyć, że w kolejnym Sejmie PiS utrzymałoby władzę, ale w bezalternatywnym sojuszu z dużo radykalniejszym i pełnoprawnym – posiadającym subwencję i mandat z własnych list – koalicjantem. Lata 2015-2020 szybko zaczęlibyśmy wówczas wspominać jako „stare dobre czasy” umiarkowanych, centroprawicowych rządów. Alternatywnie – równomierny podział prawicowych głosów między „dwa płuca prawicy” mógłby oznaczać, przy zachowaniu tego samego poparcia społecznego, utratę premii z metody D’Hondta na rzecz w ten czy inny sposób zjednoczonej opozycji liberalno-lewicowej, a w konsekwencji utratę władzy dla prawicy.

Dlaczego PiS nie poszedłby do centrum?

Naiwnym jest założenie, że partia rządząca zaakceptowałaby powstawanie obdarzonego tak dużym potencjałem bytu po prawej stronie sceny politycznej. Konsekwentny kurs ku centrum tylko zwiększałby szanse powodzenia aliansu ziobrystów z narodowcami i korwinistami. Dlatego należy się spodziewać, że nie chcąc tracić „na prawej flance” partia Kaczyńskiego musiałaby grać w grę, której reguły narzucałby Ziobro z Bosakiem.

A więc musiałaby przelicytowywać ustawodawcze propozycje mniejszego konkurenta. Eksponować wyraziste stanowisko w tzw. sprawach światopoglądowych. Zaostrzać retorykę w relacjach międzynarodowych. Pielęgnować partyjnych eurosceptyków i radykałów. Ewentualnie – narzucać alternatywne, mniej wygodne dla prawicowej konkurencji pola polaryzacji sceny politycznej, choćby przez dalsze budzące emocje zmiany w wymiarze sprawiedliwości i samorządach.

I, prawdę mówiąc, trudno byłoby odmówić takiej taktyce logiki. Mityczna „umiarkowana centroprawica” nie jest najpewniejszym partyjnym zapleczem. W świecie postępującej polaryzacji, tożsamościowych mediów i kulturowej wojny – kurs do centrum bez wyrazistego „prawego skrzydła” we własnym obozie mógłby wręcz okazać się taktyką dla PiS z jego dzisiejszym poparciem ścieżką samobójczą.

Trudno jest przyznawać to w środowisku Klubu Jagiellońskiego, któremu bliski jest umiar, republikanizm i chadecki sposób myślenia o polityczności. Niemniej rzetelna analiza historii III RP i trendów rządzących debatą publiczną każą zakładać, że w polskich warunkach marzenia o umiarkowanej formacji centroprawicowej stroniącej od radykalizmów, a zdolnej do osiągnięcia kluczowej pozycji na scenie politycznej, to marzenie ściętej głowy.

Efektem takiej próby mogłaby być faktyczna „mijanka” i zastąpienie na scenie politycznej silnej dziś formacji „radykalnej centroprawicy” formacją „radykalnej prawicy rewolucyjnej” w rolą wiodącego ugrupowania na prawo od „liberalnego środka”. Za „wielkim namiotem” rozbitym w 2014 roku przez Kaczyńskiego, Ziobrę i Gowina moglibyśmy szybko zatęsknić.

Wicepremier Kaczyński? Optymalny wariant na wzmocnienie Morawieckiego i opanowanie Ziobry

Utrzymanie Zjednoczonej Prawicy w dotychczasowym kształcie, z zachowaniem stabilnej większości na trzy trudne lata walki z gospodarczymi (i nie tylko) skutkami kryzysu spowodowanego pandemią, wydaje się być rozwiązaniem optymalnym.

Wobec tego z krążących po mediach scenariuszy rozwoju wypadków najciekawszym zdaje się ten, w którym w ramach koalicyjnego „przetasowania” na stanowisko wicepremiera wchodzi sam Jarosław Kaczyński. Lider obozu mógłby pojawić się w rządzie Morawieckiego w roli wiceszefa rządu odpowiedzialnego za kluczowej ze swej perspektywy obszary państwa – wymiar sprawiedliwości, sprawy wewnętrzne, administrację, być może również nadzór nad spółkami Skarbu Państwa.

Po pierwsze, mogłoby to przynieść długofalowo „utemperowanie” zakusów ziobrystóww zakresie zwiększania własnych wpływów w rządzącej koalicji . Po drugie, oznaczałoby postawienie „kropki nad i” w procesie namaszczania Mateusza Morawieckiego na przyszłego lidera Zjednoczonej Prawicy.

Zarówno zapowiedź awansu Morawieckiego na wiceszefa PiS w symboliczne miejsce zwolnione przez Adama Lipińskiego, jednoznaczne stanięcie po stronie premiera w konflikcie z Ziobrą, jak i sam wzmacniający centrum rządu pomysł redukcji liczby ministerstw świadczą o tym, że Jarosław Kaczyński bardziej niż kiedykolwiek wcześniej zdaje się karczować „przestrzeń do upodmiotowienia się” dla szefa rządu. Symboliczna zgoda na pozostanie jego formalnym zastępcą – jakkolwiek trudna do wyobrażenia przez partyjny aktyw i większość komentatorów– byłaby spektakularnym zwieńczeniem tego procesu. Wobec ujawnionych w ostatnich tygodniach napięć – wydaje się być może jeszcze nie scenariuszem bazowym, ale wykraczającym już poza sferę political fiction.

Kaczyński umie zaskakiwać. Potrafił zrezygnować z osobistych ambicji, gdy eksponując Andrzeja Dudę i Beatę Szydło na twarze politycznej zmiany, doprowadził do historycznego tryumfu swojej formacji. Zaskoczył wielu, gdy utorował drogę awansu politycznie i biograficznie „obcemu” dla jego środowiska Morawieckiemu. Kto wie, czy i dziś dla zachowania rządów i długofalowej politycznej dominacji swego środowiska na prawej stronie sceny politycznej nie zdecyduje się na kolejny odważny, nieintuicyjny, ale skuteczny krok ku nowej stabilizacji w obozie Zjednoczonej Prawicy. Kto wie, czy tak jednoznaczne wskazanie swojego faworyta w konkurencji między Ziobrą a Morawieckim nie będzie ostatnim „wielkim projektem” prezesa.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.