Europa Środkowa czy Wschodnia? Postsowiecka mentalność Ukraińców i Białorusinów
„W końcu Ukraińcy walczą z Rosjanami – dlaczego mieliby słuchać muzyki w języku rosyjskim?”, „Dlaczego Białorusini, którzy emigrują z autorytarnej Białorusi, gdzie język białoruski jest prześladowany, chodzą na koncerty, podczas których wykonywane są utwory w języku rosyjskim?”. Takie głosy zdziwienia słyszeliśmy w sierpniu 2025 r., kiedy w Warszawie odbył się koncert białoruskiego muzyka Maksa Korża. Oburzenie Polaków, związane z tym, że fani rapera wnieśli na koncert flagę UPA, przysłania zjawiska, które z naszego punktu widzenia powinny być niemniej istotne – złożoną tożsamość społeczności białoruskiej i ukraińskiej oraz wpływ dziedzictwa postsowieckiego na ich codzienne życie.
Młodsze pokolenia Polaków rzadko uczą się rosyjskiego, co utrudnia im odróżnienie go od ukraińskiego czy białoruskiego. Wszystkie trzy języki wschodniosłowiańskie bywają postrzegane jako „rosyjski”, tym bardziej, że dominującym językiem w przestrzeni publicznej wśród migrantów ze wschodu wciąż bywa rosyjski.
Jego popularność jest efektem wielowiekowej dominacji imperium rosyjskiego oraz jego późniejszej, sowieckiej odsłony. Zjawisko to jest bardzo istotne, gdyż ma wpływ na sferę społeczną, polityczną i ideologiczną.
Jak pisze choćby Witold Jurasz, państwo ukraińskie jest nadal w znacznym stopniu postsowieckie. Jako że państwo tworzone jest przez obywateli, możemy postawić tezę, że również społeczeństwo ukraińskie jest w jakimś stopniu postsowieckie.
Teza ta może wydawać się bardzo ostra. Zadajmy pytanie: które grupy Ukraińców można uznać za postsowieckie? Co to oznacza i jakie są tego konsekwencje? Warto zaznaczyć, że podobny problem dotyczy również Białorusinów (choć są to dwa odmienne społeczeństwa i nie można analizować ich w ten sam sposób).
Chcę podkreślić, że nie wszyscy Ukraińcy oraz Białorusini są „postsowieccy”. Esencjalizacja prowadzi do uproszczeń i niesprawiedliwych uogólnień. Zapewne w większości Ukraińcy i niektórzy Białorusini są zapalczywie antysowieccy, z obrzydzeniem odnoszą się do dziedzictwa ZSRR.
Mimo to, społeczeństwa Ukrainy i Białorusi borykają się z wielowiekową zależnością od imperialnego centrum rosyjskiego, co w konsekwencji determinuje określone postawy i zachowania. Można to porównać do zmagań Polaków z dziedzictwem PRL – systemu, który przez dekady kształtował mentalność i struktury społeczne.
Świat postsowiecki to przede wszystkim świat rosyjskojęzyczny
Postsowieckość to dziedzictwo Związku Radzieckiego – zespół cech mentalnych, kulturowych i politycznych, charakterystycznych dla krajów, które do niego należały. Ich przeszłość wciąż silnie wpływa na społeczne i ideowe imaginarium.
Część kulturowych korzeni tych społeczeństw – wartości, wzorców zachowań, kodów kulturowych czy języka – wywodzi się ze świata sowieckiego, zdominowanego przez język rosyjski. O znaczeniu tego zagadnienia przekonała mnie rozmowa z białoruską studentką. Kobieta ta jest przeciwna reżimowi Łukaszenki, opowiada się za demokracją, mieszka w Polsce od kilka lat.
Na pytania o to, czemu ma tak mało znajomych z Polski i dlaczego nie utrzymuje z nimi tak bliskich relacji jak z Ukraińcami i Białorusinami, odpowiedziała płynną, bezbłędną polszczyzną, że nie odczuwa tak silnego poczucia wspólnoty kulturowej i pokoleniowych doświadczeń, co z przedstawicielami innych narodów, które zamieszkiwały ZSRR.
Przyznała, że zna polską popkulturę, rozumie lokalne żarty, jednak nie odczuwa ich jako części własnego kodu kulturowego. Wychowała się w innej kulturze, zdominowanej przez język rosyjski, która w pewnym stopniu również jest podzielana przez inne narody postsowieckie – chłonęła rosyjskojęzyczne utwory, oglądała te same bajki, filmy, słuchała tej samej muzyki, uczyła się wreszcie tego samego języka, co miliony jej rówieśników w świecie rosyjskojęzycznym.
Anegdoty nie stanowią dowodów, ale mogą obrazować istotne zjawiska społeczne. Społeczeństwa postsowieckie mają wspólne doświadczenia historyczne i związane z popkulturą. Sprzyja to utrzymywaniu wzajemnych więzi, a brak refleksji nad tym dziedzictwem może prowadzić do nieświadomego trwania w orbicie wpływów rosyjskich.
Popkultura jest zjawiskiem naskórkowym. Opisuje charakterystyczne problemy, cechy i trendy obecne w konkretnych społeczeństwach. Nie jest przypadkiem, że Wołodymyr Zełeński swoją karierę jako aktor i komik prowadził do pewnego momentu również w Rosji. Dla rosyjskojęzycznego Ukraińca był to w latach po 1991 r. naturalny kierunek, gdyż pozwalało to zarabiać w uniwersum języka rosyjskiego.
Gloryfikuje przemoc i styl życia gangsterów, co budzi pytania o to, czy kultura w postsowieckim świecie różni się radykalnie choćby od kultury Europy Środkowej. Natomiast przez to, że jego bohaterowie mówią po rosyjsku, a serial obrazuje doświadczenia typowe dla schyłku ZSRR, to cieszy się dużą popularnością w krajach postsowieckich.
Język rosyjski wciąż pełni funkcję lingua franca w społeczeństwach postsowieckich – i wiele wskazuje na to, że ten stan utrzyma się jeszcze przez długi czas. Dochodzi do sytuacji paradoksalnej z polskiego punktu widzenia – można być krytykiem Rosji i funkcjonować w świecie rosyjskojęzycznej kultury.
Wspólna beznadzieja krajów postsowieckich
Na poziomie głębszym niż kultura i język doświadczenie postosowieckości nierzadko wiąże się z egzystencjalną pustką. Najlepiej moim zdaniem obrazuje ją w swojej twórczości antyrosyjski, ukraiński autor Serhij Żadan, np. w młodzieńczej powieści Depeche Mode.
Na wczesnym etapie kariery pisarskiej przedstawiał on rzeczywistość ogromnych przestrzeni, beznadziei, braku perspektyw, biedy, społeczeństw zmagających się z kryzysem tożsamości narodowej po rozpadzie ZSRR. To właśnie te elementy budują wspólnotę doświadczeń i kodów kulturowych, które są zrozumiałe dla Białorusinów, Ukraińców, Rosjan czy Gruzinów.
Jeszcze poważniejsze są jednak problemy systemowe, typowe dla społeczeństw, które wyrwały się z zależności imperialnej, takie jak: korupcja, oligarchia, rozwarstwienie społeczne, brak demokracji (lub funkcjonowanie w wadliwej demokracji), brak lub ograniczenie wolności słowa czy wolności osobistej, powszechna przemoc, słabość państwa.
Nie oznacza to, że wszyscy przedstawiciele tych narodów akceptują tę rzeczywistość, bo bardzo często odnoszą się do niej krytycznie czy wrogo – jak chociażby ukraińska inteligencja, dobrze zaznajomiona z zachodnimi nurtami intelektualnymi.
Jednym z najbardziej wyrazistych przejawów dziedzictwa sowieckiego na Ukrainie jest zjawisko „waty” – grup społecznych, określanych mianem „watników”, które w swojej mentalności pozostają głęboko postsowieckie, popierając politykę Rosji i opowiadając się za jej ingerencją w sprawy ukraińskie.
„Watnik pozostaje watnikiem: płynie z prądem, a nawet jeśli początkowo przejawia oznaki patriotyzmu, z czasem wraca do wcześniejszych postaw” – pisał w swoim dzienniku z agresji rosyjskiej ukraiński pisarz Wołodymyr Wakułenko. W 2022 r. został zamordowany przez Rosjan w okupowanym mieście Izium we wschodniej Ukrainie.
Intelektualiści z krajów byłego ZSRR są w pełni świadomi problemów postsowieckich. Odwołam się w tym miejscu do starej koncepcji „dwóch Ukrain” Mykoły Riabczuka. Metafora ta nie dość, że jest nadużywana w polskich analizach, to jeszcze źle rozumiana. Przyjrzyjmy się jej bliżej.
W dostępnym po polsku tekście Dwoistość czy dwuznaczność? Riabczuk zestawia ze sobą dwa symboliczne ukraińskie miasta – Lwów i Donieck – które, jak się wydaje, należą do dwóch różnych światów.
Lwów to miasto środkowoeuropejskie, uformowane zgodnie z prawem magdeburskim, znajdziemy w nim ślady kultury Zachodu – polskie, austriackie, włoskie, niemieckie czy francuskie. Lwów w ten sposób staje się symbolem przynależności Ukrainy do świata Zachodu i jej ambicji należenia do zachodnich wspólnot politycznych i gospodarczych.
Przeciwieństwem Lwowa jest Donieck – miasto stworzone zgodnie z sowieckimi wzorami, proletariackie, ogromne, podobne do wielkich miast położonych na całym obszarze postsowieckim. Miasto z Donbasu symbolizuje świat prorosyjski, zakorzeniony w ideologii i estetyce sowieckiej przeszłości.
Pojawia się więc pokusa, by analizować Ukrainę w kategoriach prostego podziału – na część zachodnią oraz część wschodnią. Riabczuk przekonuje:
„Wielu obserwatorów skłania się w tej sytuacji ku przekonaniu, że skoro Ukraina wschodnia i zachodnia zbyt różnią się od siebie, by móc w naturalny sposób współistnieć w granicach jednego państwa, jego rozpad na dwie nieprzystające do siebie części jest nieuchronny. Mamy tu jednak do czynienia ze szczególnym paradoksem: nikt nie jest w stanie wskazać, gdzie miałaby przebiegać granica między dwiema częściami kraju. Ukraina poddawana była rusyfikacji (następnie zaś – sowietyzacji) stopniowo, region za regionem, przez ponad trzysta lat”.
Dwie Ukrainy mieszają się więc ze sobą – „europejskość” oraz „sowieckość” funkcjonują obok siebie w różnym natężeniu. Nawet w najbardziej „europejskich” miejscach Ukrainy to, co postsowieckie, sąsiaduje z tym, co europejskie.
Pamięć o PRL i dziedzictwie komunistycznym wśród Polaków przemija
Polacy nigdy w pełni nie odnajdowali się w doświadczeniach współczesnych społeczeństw postsowieckich. Odbieramy je jako echo przeszłości lub rzeczywistość zupełnie nam obcą.
Poczuć to można, obserwując social media natknąłem się na modę na „wschodnioeuropejskość” – memy, rolki, krótkie filmiki prezentujące Europę Wschodnią jako kontrast wobec zachodniej codzienności.
Ich struktura bywa przewidywalna: rozpoczynają się od wyrazistego hasła i flag państw, które po 1945 r. znalazły się w orbicie sowieckiej, a tłem muzycznym często jest „depresyjny” utwór zespołu Molchat Doma. Wschód Europy jawi się jako świat szarych blokowisk, biedy, społecznej apatii.
Zdystansowany wobec takich przedstawień, widzę w nich powielanie oświeceniowego, bardzo krzywdzącego dla narodów mieszkających na wschód od Niemiec, podziału na „cywilizowany Zachód” i „dziki Wschód”. Utrwalają one stereotypy i narzucają łatwe formułki na skomplikowane doświadczenia całych narodów.
Dla Polaka – a przynajmniej dla mnie – memy z Europy Wschodniej są jednak przede wszystkim obrazem przeszłości. Przedstawiają coś, od czego uciekliśmy dzięki rozwojowi gospodarczemu, coś, co powinno pełnić rolę ostrzeżenia, nie zaś obiektu nostalgii.
Dobrym punktem wyjścia do refleksji nad wspólnotą doświadczeń z narodami postsowieckimi – a także nad obecnością dziedzictwa PRL w polskiej świadomości – może być utwór Szósty zmysł Pezeta z 2004 r. Raper otwiera go słowami:
„Czysta wódka, cały stół w ogórkach, browar i gorzka żołądkowa / Ja zostaję tu do jutra / To tradycja narodowa jak p… karp i kutia / Smirnoff, Bols i Lodowa w naszej krwi jak Kuroniowska zupa w nim / W naszych starych, w których ten ustrój żył / I wolność naszych twarzy, kiedy ten ustrój gnił”.
Utwór opowiada o trwaniu PRL-owskiego dziedzictwa – o alkoholizmie, szarości, biedzie, codziennym życiu w kraju demokratycznym, ale bardzo dalekim od zachodniego ideału. Na początku XXI wieku Pezet przekonywał, że mimo zmiany systemu Polacy zasadniczo się nie zmienili. Wzrosła co prawda zamożność, pojawiły się nowe produkty i zachodnie marki, ale mentalność nadal była przesiąknięta dawnymi nawykami: cwaniactwem, kombinatorstwem.
Dziś, słuchając Szóstego zmysłu, odbieram go jako dokument epoki – opowieść zamkniętą, zamazane wspomnienie, pozbawione realnego odniesienia do współczesności. Dla mojego pokolenia jest to rozdział zamknięty. Dziedzictwo PRL-u słabnie, jego relikty, szczególnie architektoniczne, nadal trwają, ale ono samo powoli znika zarówno z pamięci zbiorowej, jak i codziennego doświadczenia.
Inaczej wygląda to u naszych wschodnich sąsiadów. Na Ukrainie dopiero niedawno na dużą skalę rozpoczęto likwidację rosyjskich oraz sowieckich pomników, z kolei Białorusin ma szansę na całkowite wyzwolenie się z dziedzictwa komunistycznego jedynie, jeśli uda się na emigrację.
Bieda, wadliwość państwa, bliskość imperialnego sąsiada, szare „chruszczowki”, rozległe przestrzenie postindustrialne, dominacja języka rosyjskiego – wszystko to pozostaje dla wielu mieszkańców tych krajów jedyną znaną im rzeczywistością.
Ukraina czy Białoruś nie rozwijały się po 1991 r. tak szybko, jak Polska. W efekcie dziedzictwo sowieckie trwa tam znacznie dłużej, choć jego intensywność waha się zależnie od kraju i rejonu.
Od przeciętnego Ukraińca czy Białorusina mieszkającego w Polsce nie różni nas jedynie to, że jesteśmy „tubylcami”, a oni są imigrantami. Trudno nam o osobiste porozumienie, bo brakuje wspólnych kodów kulturowych i odniesień.
Czy także Ukraina należy do Europy Środkowej?
Gdzie na tej symbolicznej, oświeceniowej mapie wyobrażeń Wschodu i Zachodu znajduje się Polska? Pomimo mojej niechęci do takiej kategoryzacji, przy próbie opisu świata nie da się uciec od pewnych podziałów.
Z jednej strony, Polska instytucjonalnie należy do Zachodu – od wielu lat przynależy do NATO i Unii Europejskiej, a co najważniejsze, dynamicznie rozwija się gospodarczo – zdaje się, że właśnie ten rozwój najmocniej zmienił nas po 1989 roku.
Z drugiej strony, Polska nie należy w pełni ani do Zachodu, ani do Wschodu – nasze doświadczenie częściowo pokrywa się z oboma tymi światami, ale z żadnym z nich całkowicie. Stosunkowo dużo łączy nas z Czechami, Węgrami czy krajami bałtyckimi: pod względem tożsamości i historii należymy do Europy Środkowej.
Polskie istnienie pomiędzy – pewna pośredniość czy środkowość – bywa jednocześnie naszą zaletą i zmorą. Zaletą – ponieważ pozwala na porozumienie z państwami i społeczeństwami o podobnej przeszłości. Zmorą – ponieważ w wyobrażeniach innych narodów skutkuje stereotypami, niedocenieniem, a w skrajnych przypadkach także pogardą ze strony świata „w pełni zachodniego”.
Milan Kundera w głośnym eseju z czasów komunizmu Zachód porwany albo tragedia Europy Środkowej definiował Europę Środkową jako „część Europy geograficznie położoną w centrum, kulturowo na Zachodzie, a politycznie na Wschodzie”. Czeski autor chciał poprzez to pojęcie opisać doświadczenie Czechów, Słowaków, Polaków czy Węgrów, którzy znaleźli się wbrew własnej woli w orbicie wpływów ZSRR, a więc i rosyjskiego imperializmu. Narody od wieków należące do wspólnoty zachodniej – choćby znajdowały się na jej peryferiach – zostały z niej wyrwane.
„Czym bowiem jest Europa dla Węgra, Czecha, Polaka? Od swego zarania narody te należały do tej części Europy, która zadomowiła się w rzymskim chrześcijaństwie. Uczestniczyły w całości jego dziejów” – pisze Kundera. – „Słowo «Europa» nie oznacza dla nich faktu geograficznego, lecz pojęcie duchowe, określające to samo, co słowo «Zachód». Z chwilą, gdy Węgry przestają być Europą, to znaczy Zachodem, zostają wyrwane z własnego przeznaczenia, z własnej historii; tracą samą istotę swej tożsamości”.
Pojęcia mają jednak swoją dynamikę – z czasem odrywają się od pierwotnego kontekstu, ulegając reinterpretacji. Tak właśnie stało się z terminem „Europa Środkowa”, który zdobył popularność wśród ukraińskich intelektualistów, służąc im do autoidentyfikacji. Swego czasu chętnie posługiwali się nim wspominany już Riabczuk czy też inny ukraiński pisarz Jurij Andruchowycz, szczególnie związany z Iwano-Frankiwskiem, czyli dawnym polskim Stanisławowem.
Trudno się temu dziwić, skoro u Kundery znajdujemy słowa: „Na wschodniej granicy Zachodu jest Europa Środkowa, gdzie wyczulenie na niebezpieczeństwo grożące ze strony rosyjskiej potęgi zawsze było większe”. Ukraiński antyrosyjski intelektualista odczuwał to po 1991 r. w podobnym stopniu, co intelektualiści w Polsce i innych krajach byłego obozu komunistycznego.
Tylko wolna Ukraina i wolna Białoruś wyrwą się z mentalności postsowieckiej
Próby wyrwania się ze świata rosyjskiej dominacji naturalnie kierują dany naród ku idei Europy Środkowej. Dlatego pojęcie to cieszy się dużą popularnością wśród ukraińskich intelektualistów i prodemokratycznych Białorusinów, oddaje bowiem ich ambicje i doświadczenia – zachodnie aspiracje, chęć instytucjonalnego przyłączenia się do Unii czy NATO – a jednocześnie wyraża odżegnywanie się od wschodnich, rosyjskich i imperialnych wpływów.
Pojęcie Europy Środkowej stanowi wehikuł zachodnich wartości. W ten sposób koncepcja zarysowana przez Kunderę w 1983 r. przesuwa się na Wschód i obejmuje narody, których autor pierwotnie nie uwzględniał. Skuteczne przesunięcie Ukrainy na zachód w sensie kulturowym będzie jednak możliwe tylko pod warunkiem realnego przezwyciężenia dziedzictwa postsowieckiego, przemiany polityki i kultury.
W przypadku ukraińskiego państwa już powoli się to dzieje. W przypadku Białorusinów możliwe jest to jedynie wśród emigrantów. Obcowanie z np. nierosyjską sztuką oraz każda wizyta Ukraińca czy Białorusina na Zachodzie – wliczając w to Polskę – oznacza szansę na porozumienie się z inną wspólnotą i poznanie kodów kulturowych, które pomogą mieszkańcom krajów postsowieckich zdystansować się od Rosji.
Dążenie do dołączenia do Zachodu i jednoczesne odrzucenie Wschodu oznacza walkę z głęboko zakorzenionymi wzorcami rosyjskimi i autorytarnymi. Z pewnością nie wydarzy się to od razu, proces ten będzie trwał dziesięciolecia, jednak aby mógł się powieść, konieczne jest istnienie suwerennych i w pełni niezależnych od Rosji państw. Niestety, będzie to niemożliwe, dopóki Rosja będzie chciała utrzymać Białoruś i Ukrainę w swoim „alternatywnym” systemie przemocy, niewoli i nostalgii za rzekomą wielkością ZSRR.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
