„Prowadź mnie światło…”. Część trzecia: Pasjoniści i dżentelmeni
Losy kościoła Anglii – zarówno w jego okresie „dżentelmeńskim”, jak i współcześnie – są zapisem parodii, w jaką osuwa się wiara zainteresowana wszystkim poza zbawieniem duszy. Są więc także proroctwem – kto wie, jak bliskim – które może się spełnić w Kościele rzymskokatolickim.
Jest to trzeci tekst z cyklu poświęconemu postaci św. kardynała Johna Henry’ego Newmana, ogłoszonego niedawno przez papieża Leona XIV doktorem Kościoła. Link do pierwszego z tekstów znajdziecie tutaj. Z kolei do drugiego – tutaj.
Na środku jego czoła utworzył się czerwony, nabrzmiewający szybko ślad. Miał kształt kamienia, który leżał tuż obok. Kiedy schylał się, by go podnieść, kilka kropel krwi spadło na ziemię. Wziął kamień do ręki, pocałował go i wrzucił do kieszeni.
Kilku angielskich osiłków, którzy na widok katolickiego księdza nie mogło się powstrzymać od wymierzenia mu paru solidnych ciosów, poczuło się zawstydzonych tym aktem uległości. Ojciec Dominik Barberi odszedł w kierunku domu rekolekcyjnego zakonu pasjonistów, założonego w celu, w jakim i on przybył do tego dalekiego kraju – nawrócenia Anglii.
Kilka wieczorów później o. Dominik zaczął wypytywać swoich młodych podopiecznych, świeżo upieczonych konwertytów, o najbardziej soczyste przekleństwa, jakie tylko znają w swoim języku. Oni zaś rozwinęli przed nim całą paletę wymyślnych obelg.
Tego samego wieczoru, jeden z młodych Anglików, przechodząc obok uchylonych drzwi kaplicy, zobaczył pasjonistę klęczącego przed Najświętszym Sakramentem. W pewnym momencie zamachnął się, uderzył w piersi i z silnym włoskim akcentem powiedział: „O Panie, miej litość nad tym nieszczęsnym skurwysynem”.
Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a tolerancji bym nie miał…
Nie wiadomo, na które pytanie trudniej odpowiedzieć: dlaczego ojciec Dominik wybrał Anglię, czy z jakiego powodu jego przełożeni wysłali tego nieokrzesanego, słabo mówiącego po angielsku zakonnika do ojczyzny dżentelmenów, powściągliwości i flegmatyzmu.
Pasowali do siebie jak pięść do oka. Czy może raczej: kamień do czoła. Barberi był gwałtownikiem. A ci, których próbował nawrócić?
Tomasz Merton, wychowany w anglikanizmie, późniejszy trapista, w swojej autobiografii duchowej pt. Siedmiopiętrowa góra wspomina lekcje religii, jakie odebrał w dzieciństwie. Kluczem do chrześcijaństwa uczyniono w ich trakcie mocno specyficzne rozumienie słowa „miłość”. Za każdym razem, kiedy tylko pojawiało się ono na kartach Biblii, tłumaczono je jako „to, co mamy na myśli, nazywając kogoś dżentelmenem”.
Ukoronowaniem tego rozumowania była, co oczywiste, odpowiednia interpretacja Hymnu o Miłości św. Pawła. „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a nie byłbym dżentelmenem, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący… Dżentelmen jest cierpliwy, jest łaskawy; dżentelmen nie zazdrości, nie działa obłudnie, nie nadyma się… Dżentelmen nigdy nie ustaje”.
Losy kościoła Anglii – zarówno w jego okresie „dżentelmeńskim”, jak i współcześnie – są zapisem parodii, w jaką osuwa się wiara zainteresowana wszystkim poza zbawieniem duszy. Są więc także proroctwem – kto wie, jak bliskim – które może się spełnić także w Kościele rzymskokatolickim.
Kiedy stawką przestaje być wieczność, jej miejsce zajmuje doczesność. A raczej sposób, w jaki można się w niej, jak najwygodniej i bezkonfliktowo ułożyć. Celem religii staje się dobre zachowanie, dostosowanie się do obowiązujących norm.
Bo czy dzisiaj, niestety nie tylko w kościele anglikańskim, Hymn o Miłości nie jest tłumaczony inaczej, choć w podobnym duchu: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a nie byłbym tolerancyjny, stałbym się jak miedź brzęcząca”, „Polityczna poprawność jest cierpliwa, jest łaskawa, nie działa obłudnie”, „Inkluzywizm nigdy nie ustaje”?
A więc w Pasji Chrystusa chodziło o to, żebyśmy byli grzeczni, dobrze ułożeni – w zależności oczywiście od tego, jakie są aktualnie panujące kanony „dobrego tonu”. Zbawiciel został pobity, ubiczowany i ukrzyżowany, żebyśmy stali się dżentelmenami albo politycznie poprawnymi kapłanami tolerancji.
W jakikolwiek sposób
Anglikanizm nie mógł mieć lepszego misjonarza niż o. Dominik Barberi. Chłodni, angielscy dżentelmeni padali przed nim na kolana i prosili o chrzest jeden za drugim, bo jego włoski temperament i pasyjna, skupiona wokół rozważania męki Chrystusa pobożność, były dla nich otrzeźwiające jak uderzenie w twarz.
„Doświadczyłem wielkiej tęsknoty za nawróceniem niewiernych, zwłaszcza z Anglii, i ofiarowałem się Bogu na unicestwienie, jeśli unicestwienie mogłoby służyć temu celowi – pisał w swoim dzienniku – Jeśli chcesz dać dowód swojej miłości, otwórz drogę do ich nawrócenia, w jakikolwiek sposób Ci się spodoba”.
W pewną zimną, październikową noc o. Barberi przyjeżdża do Oksfordu. Cały dzień siedział w strugach deszczu na zewnętrznym miejscu londyńskiego dyliżansu. Stoi teraz przed kominkiem, próbując chociaż częściowo wysuszyć ubranie przed położeniem się spać.
Przed północą do jego pokoju zapukał jeden z najsłynniejszych ludzi w Anglii. Wbrew konwenansom, które mu wpojono i wychowaniu, jakie odebrał; wbrew skandalowi i oburzeniu, jakie wywoła ten krok w jego ojczyźnie, rzucił się do stóp ojca Dominika, błagając, by ten przyjął go do Kościoła katolickiego.
Spędził wiele lat na lekturze i rozmyślaniach. Odbył setki dyskusji. Jeszcze więcej wygłosił kazań. Napisał kilka książek. Ale ten ostatni krok w drodze do Rzymu wykonać musiał za Johna Newmana porywczy Włoch. Sukinsyn Pana Boga, Dominik Barberi.
Przekleństwa i modlitwy
Za każdym razem, kiedy chciała wypróbować któreś ze świeżo poznanych w szkole przekleństw, zamykała się w garderobie. Tam nikt nie mógł jej usłyszeć, mogła sobie przeklinać do woli.
Pewnego dnia jej przyjaciel wpadł do rzeki, dostał zapalenia płuc, nie było wiadomo, czy przeżyje. Madika z Czerwcowego Wzgórza całymi godzinami przesiadywała teraz w tej samej garderobie, która zazwyczaj wysłuchiwała tylko coraz to nowych i brzydszych słów. Ale teraz, zamiast nich, wysłuchiwała żarliwych modlitw małej dziewczynki.
Niewielu znam pisarzy o tak genialnych teologicznych intuicjach jak Astrid Lindgren. A pomysł, żeby to samo miejsce było areną przekleństw i żarliwych modlitw należy do tych, które tylko jej jednej mogły przyjść na myśl.
I nie tylko dlatego, że zarówno „brzydkie słowa”. jak i słowa modlitw wywodzą się zazwyczaj z łaciny. Jest też w nich jakaś ukryta wspólnota nieprzyzwoitości, złamanego konwenansu, żarliwości, która przebija powierzchnię języka niczym płonący pocisk taflę lodu.
Wychodzą spod niej bluzgi lub błagania. Jedno i drugie nie jest odpowiednie dla uszu dobrego towarzystwa. Nic tak nie razi jak przekleństwa w ustach dzieci. I nic podobnie nie wzrusza, co zmawiane przez nie modlitwy. A mimo to coś je łączy.
Pasja, zapamiętanie i pogarda dla tego, co wypada. Ten, kto przeklina, robi to, by poniżyć innych. Ten, kto się modli, klęczy i błaga, poniża samego siebie. Ale żaden z nich na pewno nie jest dżentelmenem.
Korzystałem z książek „Upadek i odbudowa kultury chrześcijańskiej” Johna Seniora (wydawnictwo Dębogóra), „Siedmiopiętrowa Góra” Thomasa Mertona (Wydawnictwo ZNAK) oraz „Przygody Madiki z Czerwcowego Wzgórza” Astrid Lindgren (Nasza Księgarnia)
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
