Librus a kryzys polskiej szkoły. Manifest o odbudowie zaufania
Elektroniczny dziennik jest symbolem problemów współczesnej szkoły. To nie tylko przykład absurdalnego pasożytnictwa na państwie, ale też fikcja lepszej komunikacji. Kryją się za nią: brak zaufania rodziców i nauczycieli do dzieci, wzajemne uprzedzenia i obsesja permanentnego nadzoru. „Zlibrusowana” szkoła jest dobra dla dorosłych, a nie dla uczniów. Rozczarowuje zaś, a czasem i krzywdzi, chyba wszystkich po kolei.
Co łączy wszystkie sporne sprawy?
Edukacja zdrowotna. Smartfony w szkołach. Likwidacja prac domowych. Trzy spośród wielu problemów, o których przy okazji nowego roku szkolnego dyskutuje się wyjątkowo głośno, mają według mnie istotną część wspólną.
Za każdym z tych problemów, obok oczywistych źródeł i kontekstów, kryją się problemy ukryte, a być może ważniejsze: nieufność wobec dzieci, nadopiekuńczość oraz chęć zaspokajania w pierwszej kolejności potrzeb rodziców
i nauczycieli, a nie dzieci.
Pozwólcie, że przytoczę kilka symptomatycznych dla każdej z tych spraw cytatów.
Na procedowanie i wprowadzenie zakazu smartfonów i innej elektroniki w szkołach nie zdecydował się za rządów PiS, pomimo publicznych dywagacji na ten temat, minister Przemysław Czarnek. Choć w licznych wystąpieniach rozważał zmiany prawne w zakresie używania telefonów, to jednocześnie wskazywał jednoznacznie w marcu 2023 roku:
„Jestem przeciwnikiem zabronienia przynoszenia komórek do szkół, choćby z tego powodu, że są programy, które umożliwiają rodzicom śledzenie drogi dziecka z domu do szkoły i z powrotem, dają możliwość upewnienia się, że jest w miejscu, w którym powinno być, jest bezpieczne. Nikt wiec nie mówi o zakazie przynoszenia smartfonów do szkoły, nikt nie mówi o braku kontaktu z rodzicami, tylko o zakazie używania tego sprzętu na lekcjach i na przerwie”.
Drugi cytat pochodzi już od przedstawiciela obecnej władzy. Kilka dni po wyborach w październiku 2023 roku intencje stojące za obietnicą wyborczą związaną z pracami domowymi zdradził Andrzej Domański, wówczas dopiero kandydat na ministra i, jak się zdaje, główny merytoryczny koordynator prac nad niesławnymi 100 konkretami.
„Chcemy też, żeby szkoła wzięła na siebie cały ciężar edukacji, bo nie jest rolą pana ani moją, by kolejny raz uczyć się fizyki czy biologii na potrzeby córki” – przekonywał, łącząc tę zapowiedź z większymi wymogami względem nauczycieli, którym obiecano i niewiele później dano podwyżki. Komunikat był jasny: to na rodzicach w praktyce ciąży obowiązek wypełniania zadań domowych i chcemy im w tym ulżyć.
Na koniec dwa cytaty o edukacji zdrowotnej. „Drodzy Rodzice! Przyszłość dzieci jest w Waszych rękach. Pamiętajcie, że jesteście w sumieniu przed Bogiem odpowiedzialni za ich prawidłowe wychowanie.
Nie wolno Wam zgodzić się na systemową deprawację Waszych dzieci, która ma być prowadzona pod pretekstem tzw. edukacji zdrowotnej. W trosce o wychowanie i zbawienie, apelujemy, abyście nie wyrażali zgody na udział Waszych dzieci w tych demoralizujących zajęciach” – to apel prezydium Konferencji Episkopatu Polski.
„Nie mogę pozwolić, żeby nauczyciele i dyrektorzy szkół mieli atak «szurów» w szkole” – to z kolei minister edukacji Barbara Nowacka.
Wiem, zrażę do siebie wszystkich, ale prawdę mówiąc bulwersuje mnie niemal po równo każda z tych wypowiedzi. Po pierwsze dlatego, że wszystkie są wbrew pozorom o dorosłych, a nie o dzieciach.
Po drugie, bo w niemal każdej z nich – tych z umownej „lewej” i umownej „prawej” strony – pobrzmiewają tony najbardziej toksycznego trendu dzisiejszego wychowania i edukacji: nadopiekuńczości i sefityzmu.
Po trzecie, wszystkie postrzegają szkołę jako przestrzeń wzajemnej konfrontacji i permanentnej kontroli w trójkącie: dzieci – rodzice – nauczyciele. Nie zaś – budowy wspólnoty tych trzech stron, której najwyższym celem jest wzrastanie młodych ludzi.
Szkoła: przestrzeń oszustw i walki
Rozbierzmy cytaty na czynniki pierwsze. Konserwatywnemu ministrowi edukacji nie mieści się w głowie, że rodzice mogliby nie śledzić swoich dzieci w drodze do placówki, nie mieli możliwości skontrolować ich miejsca pobytu.
Choć Przemysław Czarnek jest już chyba świadom, że to smartfony są źródłem globalnej pandemii w zakresie zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży, wzrostu liczby samobójstw i kryzysu edukacji, to ponad to wszystko – przedkłada zabezpieczenie irracjonalnej obsesji permanentnej kontroli u rodziców.
To wbrew pozorom fundamentalny kłopot. Jest truizmem, że najlepszą i najskuteczniejszą metodą walki z negatywnymi konsekwencjami używania elektroniki jest nie wyłącznie ich „zbanowanie” w szkołach, ale przede wszystkim opóźnianie „wieku inicjacji”, czyli posiadania własnego urządzenia.
O to zaś niezwykle trudno, gdy w szkolnej grupie rówieśniczej 7- czy 9-latków telefony i smart-zegarki stają się coraz bardziej popularne.
A dzieje się tak, bo chcą tego kontrolujący rodzice.
Z kolei liberalny ekonomista na zapleczu nowego rządu deklaruje wprost, że w najważniejszej obietnicy wyborczej nie chodziło o dobro dzieci, ale o komfort rodziców. Nie jest przypadkiem, że Donald Tusk w kampanii wielokrotnie podkreślał kwestię prac domowych.
Cóż, frustracja na obowiązek pomagania dzieciom w zadaniach musiała wówczas „dobrze zagrać” w badaniach potencjalnego elektoratu Koalicji 15 Października. Rzecz jednak w tym, że wylano dziecko z kąpielą. Głównym problemem był bowiem sam fakt, że rodzicie na masową skalę odrabiają pracę domowe z dziećmi i za dzieci, a nie prace domowe jako takie!
Tymczasem w szerokim trendzie rodzicielskiego perfekcjonizmu i nadopiekuńczości mamy zyskujące na popularności w ostatnich dekadach zjawisko wypełniania obowiązków, a czasem i dodatkowych aktywności, za dzieci. Podkreślmy – nie pomagania im, ale wyręczania.
Najbardziej uderzający przykład? Konkurs „Kangur matematyczny” w dobie pandemii. W prowadzonej zdalnie w 2020 roku edycji wolontariackiego (sic!) wyzwania ponad 3000 pierwszaków i drugoklasistów rozwiązało zadania bezbłędnie. Rok wcześniej takich geniuszy było… ośmioro. Odpowiedź, co się stało, wydaje się oczywista.
Obrazek jest zatem bardzo smutny. Rodzice uważają, że dzieci oszukają ich, że poszły do szkoły. Politycy obiecują ulżyć rodzicom, którzy oszukiwali przy pracach domowych swoich pociech, dając im bodaj najgorszą możliwą lekcję. Odpowiedzialnością i dodatkowym ciężarem – obciąża się nauczycieli.
Szkoła staje się w tej perspektywie polem walki wszystkich ze wszystkim. W takim miejscu nie może dziwić, że gdy pojawia się szczególnie wrażliwe wyzwanie – edukacja między innymi na temat seksualności – strony patrzą na siebie spode łba, spodziewając się najgorszego. Kończy się boleśnie: konfrontacją wizji „systemowej deprawacji” i „ataków szurów”, która podsumowuje debatę o edukacji zdrowotnej.
W e-dzienniku jak w soczewce
Nie ma tu miejsca, by szczegółowo odnieść się do każdego ze wskazanych tematów. Tematyce smartfonów poświęciliśmy niedawny raport „Zatrzymać smartwicę” i stanowisko Klubu w konsultacjach społecznych ustawy wprowadzającej zakaz. O likwidacji prac domowych z perspektywy nauczyciela – pisała Karolina Pilawa. O edukacji zdrowotnej nagrałem obszerny komentarz na YouTube.
Jest jednak temat edukacyjny, który niestety w mniejszym stopniu ogniskuje uwagę mediów i komentatorów, a jak w soczewce spotykają się w nim wszystkie problemy polskiej szkoły: te, już wymienione przeze mnie wyżej, jak i pozostałe systemowe wyzwania. Tym tematem jest funkcjonowanie e-dzienników.
Elektroniczne dzienniki są właściwie chlebem powszednim i codzienną rzeczywistością setek tysięcy dzieci, rodziców i nauczycieli. To podstawowe platformy wymiany informacji na temat szkoły: ocen, nieobecności, planów, oczekiwań i możliwości.
Gdy tylko zainteresujemy się tematem, zobaczymy pierwszą patologię: swoiste pasożytowanie tych systemów na państwie, dzieciach i rodzicach. Są prywatne, a jednocześnie obowiązkowe. Koszty ponoszą szkoły, co obciąża samorządy, ale coraz częściej – również rodziców.
Bardziej zaawansowane i oczekiwane przez część z nich funkcje, choćby tak minimalistyczne, jak dostęp do dzienników z poziomu aplikacji mobilnej – wymaga w niektórych przypadkach wykupienia opcji premium. Wreszcie, systemy wraz z ich odbiorcami wykorzystywane są również do prezentowania, rozsyłania i targetowania reklam.
Punktem minimum ucywilizowania problemu byłoby zastąpienie prywatnych aplikacji aplikacją publiczną: państwową, darmową, bezpieczną, niekomercyjną. Niestety, pomimo rosnącej w ostatnich latach presji i pierwszych planów trudno być optymistą. Rząd kierując przed wakacjami do prac rządowych ostatni pakiet nowelizacji prawa oświatowego – w tym projektów dotyczących informatyzacji edukacji! – nie zdecydował się dotąd na rozwiązanie problemu.
Już samo to wystarczyłoby, by uznać elektroniczne dzienniki za skrajną patologię polskiej szkoły. Problem w tym, że to dopiero wierzchołek góry lodowej problemów z elektronicznymi dziennikami.
7 grzechów głównych e-dzienników, czyli szkoła nieodpowiedzialności
Dużo poważniejsze znaki zapytania pojawią się, kiedy zadamy sobie pytanie o meritum: czy elektroniczne dzienniki rzeczywiście czynią szkołę lepszą? Śmiem twierdzić, że wprost przeciwnie.
Po pierwsze, uczą dzieci radykalnej nieodpowiedzialności. Choć każdy rodzic zna ten wieczór, gdy trzeba główkować, skąd wytrzasnąć mulinę albo wspomina poranek, gdy w drodze do szkoły trzeba było jeszcze zebrać jesienne liście, to odpowiedzialność za wszelkie takie przygotowania są dziś po złej stronie.
To dzieci mają się uczyć w szkole obowiązkowości, samodzielniej prosić o pomoc, gdy jej potrzebują i ponosić konsekwencje braku oczekiwanego zaangażowania. Uczniowie, nie rodzice.
Doświadczenie negatywnych konsekwencji braku przygotowania uważam za równie wartościowe, a może i cenniejsze wychowawczo, jak perfekcyjne przygotowanie się do sprawdzianu czy wzorowa pamięć o rozmaitych dodatkowych potrzebach szkolnych.
Niedoświadczonych uprzedzam – nie wystarczy tu rozmowa z dzieckiem, by próbowało zarządzać pamięcią o potrzebach „po staremu”, choćby robiąc notatki. Odpowiedzią na prośbę ucznia w podstawówce o przekazanie na lekcji zapotrzebowania czy szczegółowych informacji brzmi często: „nie ma sensu Was tym kłopotać, rodzice dostali wszystko w e-dzienniku”. Bez rodzica lub dostępu dziecka do komputera się nie obejdzie.
Po drugie, „librusizacja” pozbawiła dzieci możliwości nabycia być może najważniejszej kompetencji rozwojowej, jaką jest zarządzanie sytuacją kryzysową. Powtórzmy najbardziej wyświechtany przykład: w epoce analogowej przed przekazaniem rodzicom informacji o szkolnej porażce uczeń miał możliwość podjęcia wysiłku na rzecz polepszenia swojej sytuacji.
Mógł poprawić ocenę, zdobyć dobre noty z innego przedmiotu albo chociaż wykazać się w obowiązkach domowych. Dziś, nim dziecko spotka rodzica – ten już „o wszystkim wie”. Po co więc się starać naprawić błąd?
Po trzecie, za absolutnie destrukcyjną uważam stojącą za elektronicznymi dziennikami obsesję nadzoru. Czy naprawdę potrzebujemy w czasie rzeczywistym informacji o tym, że dziecko dotarło nie tylko do szkoły, ale i na każdą kolejną lekcję? W 99,9% wypadków dociera.
Ale też wybaczcie – wagarowanie, i rzecz jasna ponoszenie za nie konsekwencji, również niosło w edukacji pewną istotną wartość. Dziś… wymaga wcześniejszego ustalenia takiego zamiaru
z rodzicem.
Po czwarte, taki system permanentnej komunikacji minimalizuje przestrzeń na kolejne arcy-ważne elementy dorastania w grupie rówieśniczej. Spotkałem się z argumentem zwolenników e-dzienników, że dzięki nim wiedzą z wyprzedzeniem o zastępstwach czy odwołanych lekcjach, więc ich dzieci nie marnują czasu na szkolnych korytarzach w czasie incydentalnych „okienek”.
Problem w tym, że były to znakomite, spontaniczne okazje do przeżywania w grupie rówieśniczej kreatywnej – czasem może i nieodpowiedzialnej czy niebezpiecznej! – nudy. Pozbawiając tej szansy dzieciaków – krzywdzimy je.
Po piąte, funkcjonowanie dzienników sprawia, że nauczyciele i rodzice żyją w swoistym edukacyjnym FOMO (fear of missing out). Nieustająco – nocami, w weekendy, w czasie pracy – sprawdzają informacje edukacyjne, powiadomienia o ocenach, wiadomości w korespondencji między nauczycielem i rodzicem.
Jak mamy do cholery wychowywać dzieciaki zgodnie z zasadami cyfrowej higieny i uczyć odporności na uzależniające mechanizmy mediów społecznościowych, skoro relacja między nauczycielem i rodzicem została zbudowana na dokładnie tych samych mechanizmach błyskawicznego zaspokajania potrzeb? A jeszcze mamy wymówkę przed dziećmi: „nie scrolluję, tylko sprawdzam Twój dziennik”. Wiecie dobrze, jak jest naprawdę.
Po szóste, taki sposób komunikacji powiela i inne patologie mediów społecznościowych. Ot, to choćby ton wzajemnej korespondencji, często przesadnie emocjonalny u nadawcy i emocjogenny u odbiorcy. To toksyczne, jak każda zła i nieoszlifowana upływem czasu komunikacja.
Gdy dodamy do tego nieszczęsne grupy rodziców na komunikatorach – otwieramy drzwi rodzicielskiemu wypaleniu, z którym i tak mamy w Polsce mamy ponadstandardowy problem. Domyślam się, że w przypadku nauczycieli wygląda to identycznie.
Po siódme wreszcie, ta nieustanna komunikacja zmieniła negatywnie intensywność relacji między nauczycielami a rodzicami. Zamiast periodycznych („wywiadówki”) i interwencyjnych (jak ktoś coś naprawdę przeskrobał) stworzyliśmy presję nieustającego kontaktu, informacji zwrotnej, dopytywania i udzielania rad.
Jako rodzic jestem tym zirytowany. Będąc nauczycielem – błyskawicznie rzuciłbym papierami, mając pracować w takich warunkach. Co zaś w tym wszystkim najgorsze – wszystkie te zjawiska w praktyce przesuwają punkt ciężkości szkolnych relacji z tych między uczniami i nauczycielami oraz między uczniami a ich rodzicami na relację rodzic – nauczyciel. To absurd, powiedzmy to sobie wprost.
Ale ma to wszystko jeszcze jeden, bardziej długofalowy skutek. Angażując się za bardzo nie tylko uczymy naszej dzieci nieodpowiedzialności, ale co ważniejsze: odbieramy im niezbędną dla rozwoju przestrzeń kontroli nad własnym szkolnym życiem.
Odbudujmy zaufanie
Mógłbym mnożyć przykłady patologii toczących polską szkołę jak te dotyczące prac domowych, edukacji zdrowotnej i smartfonów, jak i podwoić listę zarzutów względem e-dzienników. Wszystkie one są jednak moim zdaniem jedynie rozmaitymi objawami choroby powszechnej i bardzo groźnej, na której powinniśmy się skoncentrować.
Dla stałych odbiorców naszych treści nie będzie zaskoczeniem, że za najważniejszą książkę społeczną ostatnich lat uważam „Rozpieszczony umysł. Jak dobre intencje i złe idee skazują pokolenia na porażkę”. Na dobry początek roku szkolnego serdecznie polecam jej lekturę wszystkim: rodzicom, nauczycielom i tym, którzy od edukacyjnej rzeczywistości mają przywilej zachowywać dystans.
W wywodzie Jonathana Haidta i Grega Lukianoffa urzekło mnie holistyczne podejście. W omawianych w książce problemach – na pozór tak różnych jak kultura woke i zjawisko cancel culture na amerykańskich uczelniach, kryzys smartfonowy, pandemia zaburzeń zdrowia psychicznego, powszechny emotywizm czy nawet polaryzacja polityczna – dostrzegają wspólny mianownik.
Jest nim kultura sejfityzmu, nadmiernej koncentracji na gwarantowaniu bezpieczeństwa. To ona jest źródłem rodzicielskiego „helikopterowania”, obsesji nadzoru, wychowawczych błędów pozbawiających dzieci doświadczenia kreatywnej nudy i podejmowania ryzyka. Skutkuje: nieprzygotowaniem do dojrzałego funkcjonowania w zróżnicowanej, pluralistycznej i często niedoskonałej wspólnocie zachodnich demokracji.
Autorzy konfrontują się w książce z „wielkimi nieprawdami”, z których najważniejszą jest kłamstwo, że „co cię nie zabije, to uczyni cię słabszym”. Pomyślmy przed 1 września o tym, czy nasze dzieci nie byłyby w przyszłości szczęśliwsze, ale i bardziej kompetentne społecznie i emocjonalnie, jeżeli pozwolimy im doświadczyć świata, w którym możliwe było popełniać błędy i doświadczać trudności.
Rozciąć głowę spadając z drabinki na placu zabaw. Zapomnieć o cymbałkach. Pójść na wagary. Usłyszeć w szkole „herezję” radykalnie niezgodną z naszymi domowymi wartościami. Dostać pałę z matmy. Może i spalić blanta na trzech na międzylekcyjnym okienku. A potem porozmawiać o nieuniknionych, czasem dotkliwych i bolesnych, konsekwencjach.
Na tym bowiem powinna polegać edukacyjno-wychowawcza „umowa społeczna”. Dorośli pozwalają popełniać dzieciakom błędy, a dzieci – są świadome, że błędy oznaczają konsekwencje. Tylko to pozwoli nam odbudować zaufanie, którego tak chronicznie w dzisiejszym świecie brakuje. Nie tylko w szkole i nie tylko między dorosłymi i dziećmi.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
