„Prowadź mnie Światło”. Newman doktorem Kościoła – o najważniejszej decyzji Leona XIV
Święty John Henry Newman, jego życie i pisma, są najbardziej precyzyjną odpowiedzią na kryzys współczesnego Kościoła, jaką tylko możemy sobie wyobrazić.
Przypadek nie istnieje. To tylko znak, który (jeszcze) nie został odczytany. Naniesiony na mapę, którą nie my – a przynajmniej jeszcze nie teraz – będziemy odczytywać. Zrobimy to wiele lat później, jeśli w ogóle. Najpewniej uczynią to ci, którzy jeszcze się nie urodzili. Nasze życie kreśli mapę, po której będą się poruszać inni.
O ile tylko, rzecz jasna, jesteśmy święci. To świętość jest bowiem tym ciężarem, który sprawia, że nasze kroki zostawiają po sobie realny ślad. Jak brona przytroczona do czyichś pleców, użyźniający wszystkie ścieżki jego życia. Słodkie jarzmo, lekkie brzemię.
Święty John Henry Newman umarł w 1890 roku. Na katolicyzm nawrócił się w 1845, dokładnie w połowie swojego życia. Jego życie dzieli od naszej epoki półtora wieku, dziesięć pontyfikatów.
A jednocześnie czytanie jego pism dzisiaj, w 2025 roku, sprawia wrażenie, jakby mapa, którą szkicował swoimi książkami, modlitwami, wierszami i kazaniami; decyzjami, jakie podejmował oraz – co jeszcze ważniejsze – jakie „napisały” mu okoliczności, z którymi musiał się zmierzyć – że ta mapa jest przeznaczona właśnie dla nas. Nigdy nie była bardziej aktualna.
W tytuł tego tekstu wdała się nieścisłość. Uważam decyzję o ogłoszeniu Johna Henry’ego Newmana Doktorem Kościoła za najważniejszą decyzję nie tylko bieżącego pontyfikatu, ale całego ostatniego półwiecza. Proszę dać mi nieco czasu na udowodnienie tej tezy. Kilka tygodni, w trakcie których – co siedem dni – będę na tych łamach starał się przekonać Państwa o jej prawdziwości.
O tym, że Newman był prorokiem, który – jak wszyscy jego koledzy po fachu – pisał w określonych okolicznościach, nie mając pojęcia o znaczeniu, jakie jego słowa nabędą w przyszłości. Pozwalał on „pisać sobą”. Był posłuszny wezwaniom, których nie rozumiał i wiedział, że ślepota takiego posłuszeństwa bywa równa darowi jasnowidzenia.
Jeszcze tylko jeden mały krok
Rozpocznijmy naszą podróż po „przypadkach” J. H. Newmana w kwietniu 1842 roku. Podejmuje on wówczas pracę nad Esejem o rozwoju doktryny chrześcijańskiej. Przez trzy lata, codziennie po kilkanaście godzin, będzie stał przed pulpitem, jak pierwsi Ojcowie Kościoła.
Chce nie tylko myśleć jak oni, ale podobnie do nich czuć. Pracować nie tylko umysłem, ale całym ciałem. Czuć jego ciężar, jak ładunek zabierany ze sobą w drogę. Drogę, w której chodziło tylko o jeden mały krok. Tak też nazywa się miejscowość, w której prowadzi swoje poszukiwania – Littlemore. „Troszkę więcej”.
W 1842 jest jeszcze anglikaninem. Jednym z najważniejszych (jeśli chodzi o format intelektualny – zdecydowanie najważniejszym) przedstawicielem swojego wyznania. Rozpoczyna pisanie An Essay on the Development of Christian Doctrine, by przekonać samego siebie, że wolno mu w Kościele Anglii pozostać.
Jeszcze nie tak dawno spod jego pióra wychodziły przecież takie określenia rzymskiego katolicyzmu jak „apostazja papieska”, „Kościół opętany” czy „służebnica sprawy Antychrysta”. A kiedy wspomniał jednemu ze swych znajomych o ewentualnej możliwości powrotu do Rzymu, ten z kamienną powagą wyraził życzenie, by Newman wcześniej umarł, niż odważył się na podobny krok.
Antyrzymski resentyment był na Wyspach Brytyjskich nie tylko faktem duchowym i intelektualnym, ale też prawnym. Ledwie dziesięć lat wcześniej, w 1832 roku, wprowadzono w Zjednoczonym Królestwie ustawy emancypacyjne, przywracające po kilku wiekach część praw obywatelskich katolikom.
Jeszcze sto lat później, w powieści innego wielkiego konwertyty angielskiego Evelyna Waugh, pt. Powrót do Brideshead, jeden z bohaterów przestrzega swego przyjaciela: „Uważaj na nich, to katolicy. Będzie ci się wydawało, że są tacy sami jak my. Ale oni są zupełnie inni. To niebezpieczni ludzie”.
Dlaczego więc żarliwy Anglikanin miałby się wybrać w tak ryzykowną podróż do Rzymu?
Anglikanizm i „Duch Soboru” – znajdź różnice
Anglikanizm nie ma jednej spójnej doktryny. Jedynym łączącym go w całość „węzłem dogmatycznym” jest Trzydzieści dziewięć artykułów Elżbiety I. Jest to jednak raczej „dogmatyczna snopowiązałka”. Dokument ten nazywa się złośliwie „czterdziestoma plagami bez jednej”.
Został on tak napisany, że można z niego wyprowadzić zarówno skrajnie protestancką ,co niemal ortodoksyjnie katolicką interpretację. Pod tym względem Artykuły przypominają część zapisów Soboru Watykańskiego II, gdzie na te same zdania powołują się z dokładnie sprzecznymi intencjami progresiści i tradycjonaliści.
Kształt Trzydziestu dziewięciu artykułów jest efektem politycznego kompromisu między zwolennikami linii tradycyjnej i protestanckiej. A więc nie tylko w działaniu, ale i swej genezie przypominają one treść ostatniego Soboru.
Trzecim podobieństwem jest wewnętrzny, niemal organizacyjnie usankcjonowany, rozkład Kościołów angielskiego i posoborowego. Wewnątrz anglikanizmu funkcjonuje bowiem „schizma w schizmie”, jawny podział na trzy Kościoły.
Kościół Niski (Low Church), będący bliżej wyznania kalwińskiego niż katolickiego. Kościół Szeroki (Broad Church), którego członkowie charakteryzują się otwartością (czy raczej obojętnością) na kwestie teologiczne i liturgiczne. I wreszcie Kościół Wysoki (High Church) – zwany także anglokatolicyzmem. Nie trzeba wielkiego wysiłku wyobraźni, by nałożyć ten podział na niemal bliźniacze mu pęknięcia we współczesnym, rzymskim katolicyzmie.
W odpowiedzi na „obniżanie” się anglikanizmu, coraz silniejsze liberalne i protestanckie tendencje zawiązuje się Ruch Oksfordzki, którego jednym z liderów jest właśnie J. H. Newman. Chce on wówczas widzieć w anglikanizmie „drogę złotego środka”, Via Media, prowadzącą między Scyllą sentymentalnego protestantyzmu a Charybdą rzymskiej „służebnicy sprawy Antychrysta”.
„Eklezjalny symetryzm”, uparte poszukiwanie środka, w którym na pewno musi leżeć Prawda, to kolejny XIX-wieczny przebłysk dzisiejszych sporów między katolikami. Ale wydaje się, że prawda – poza tym, że pośrodku – musi też leżeć u źródeł.
Newman i przyjaciele wyruszają więc na poszukiwania „nieskażonych” źródeł chrześcijaństwa – zaczynają czytać Ojców Kościoła. Odpowiedzią na liberalną teologię miała stać się „teologia początków”. Nieskażonych równocześnie przez późniejsze, „rzymskie wypaczenia”.
Jeżeli biografia intelektualna i duchowa Newmana byłaby filmem kreskówkowym, musiałaby znaleźć się w nim scena, w której główny bohater ucieka przed Bazyliką św. Piotra, a droga pod jego stopami marszczy się i zwija. Także im szybciej biegnie, tym bardziej przybliża się do niego to, przed czym ucieka.
Tym niżej wisi nad nim „złowrogi cień” konwersji na rzymski katolicyzm. Im głębiej Newman zagląda w pisma starożytnych Ojców, tym wyraźniej dostrzega jedyność i wyłączność Kościoła rzymskokatolickiego jako Kościoła Chrystusowego.
Dom mój tak bardzo daleko
Littlemore miało być miejscem ostatecznego rozstrzygnięcia. Newman, oskarżany już otwarcie przez rodaków o jawną zdradę na rzecz „ukrytej opcji rzymskiej”, zamyka się na trzy lata w gronie najbliższy przyjaciół i współpracowników w pierwszym anglikańskim oratorium.
Odbywa spowiedź, wstępuje do Kościoła rzymskokatolickiego jako ostatni z nich. Chce, żeby każdy, najmniejszy szczegół był wcześniej ustalony; by w jego decyzji nie było nic z pochopności czy sentymentalizmu. Ma swoją, wyłączną i prywatną, drogę do przebycia. Każdego dnia, choć o jeden krok bliżej celu, odrobinę dalej (little more) na drodze do Rzymu.
Dziesięć lat wcześniej, w 1832 roku, podczas podróży na południe Europy ciężko i niebezpiecznie zachorował. Półprzytomnego nawiedza go wówczas myśl, że „ma coś do zrobienia w Anglii”. W drodze powrotnej do ojczyzny układa swój najsłynniejszy wiersz Lead, kindly Light.
Prowadź mnie, Światło, swą błogą opieką,
Światło odwieczne!
Noc mroczna, dom mój tak bardzo daleko,
Ty więc mię prowadź.
Nie proszę rajów odległych widoku,
Starczy promyczek dla jednego kroku.
Nie zawsze tak się modliłem jak teraz,
Światło odwieczne.
Sam chciałem widzieć, sam chciałem wybierać
Swą własną drogę.
Pomimo trwogi łaknąłem barw świata,
Ufny w swą siłę. Przebacz tamte lata.
Tyś zawsze trwało, gdym przez głuchą ciemność,
Przez bór, pustynię
Błąkał się dumny. O, czuwaj nade mną,
Aż noc przeminie,
Aż świt odsłoni te drogie postacie,
Którem ukochał niegdyś, którem stracił.
Tuż po powrocie do domu, John Keble, współpracownik Newmana, wygłasza słynne kazanie o kryzysie anglikańskiego Kościoła uznawane za akt fundacyjny Ruchu Oksfordzkiego. Początek drogi, której decydujący (choć bynajmniej nie ostatni) etap miał się odbyć w Littlemore. „Starczy promyczek dla jednego kroku”.
***
Prawdziwa historia Newmana, los tego człowieka, jest zapisany w jego książkach. Te kilka biograficznych uwag mają się do nich jak strzęp do sukni. Co tydzień będziemy przyglądać się kolejnym fragmentom tej niezwykłej szaty.
Koncepcji sumienia, tradycji, Kościoła, stosunkowi rzeczywistości widzialnej do duchowej, wpływu jaki na Newmana wywarł święty Benedykt i rewolucji, jaką w biografii Stanisława Brzozowskiego spowodował sam Newman. Wyłącznie od cierpliwości redakcji portalu Klubu Jagiellońskiego zależy jak długo i dokładnie będziemy mogli przemierzać z Johnem Henrym Newmanem jego drogę. „Noc mroczna, dom mój tak bardzo daleko”…
Korzystałem z przedmowy Witolda Ostrowskiego do pierwszego polskiego tłumaczenia „O rozwoju doktryny chrześcijańskiej” (Wydawnictwo Fronda) oraz z posłowia Zygmunta Kubiaka do tomu „Rozmyślania, modlitwy i poezje J. H. Newmana” (Instytut Wydawniczy Pax). Wiersz „Lead, kindly Light” w przekładzie Zygmunta Kubiaka.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
