Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Bitcoin. Raj dla oszustów czy szansa na subsydiarność walutową?

przeczytanie zajmie 9 min
Bitcoin. Raj dla oszustów czy szansa na subsydiarność walutową? Fot. Jorge Franganillo; wikimedia commons; Creative Commons Attribution 2.0 Generic license.

Cyfrowe złoto, waluta przyszłości, gwarant wolności osobistej i narzędzie umożliwiające wydostanie się spod kurateli banków i rządów? Czy może raj dla oszustów, wszelkiej maści przestępców, przestrzeń do niczym niepohamowanej spekulacji, a do tego kolejne zagrożenie dla środowiska naturalnego? Wszystkim tym jest bitcoin w ustach swoich zwolenników lub krytyków. Czym ta cyfrowa waluta jest naprawdę?

Spośród wynalazków przynależących do świata cyfrowego, które w ostatnich dekadach wywróciły nasze życie do góry nogami, bitcoin jest chyba jednym z najbardziej niejednoznacznych. Stworzony oddolnie przez grupkę idealistów wyznających libertariańskie wartości od początku był skierowany przeciwko rządom i korporacjom. Te na początku rzeczywiście przyjęły go chłodno, lecz obecnie stopniowo czynią go częścią finansowego mainstreamu.

Miał być lepszym pieniądzem nowego, cyfrowego świata, a jak mało która technologia pozwolił dać upust najgorszym stronom ludzkiej natury, z chciwością na czele. Jednocześnie mimo wszystkich związanych ze sobą ryzyk cieszy się coraz większą popularnością, szczególnie w krajach uboższych.

Jak wytłumaczyć te paradoksy? Nie podejmę się kompleksowej analizy, temat jest zbyt obszerny. W końcu niektórzy widzą wręcz w blockchainie przyszłą Sieć 3.0. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jedną ciekawą i – jak myślę – istotną kwestię. Mianowicie na zaufanie, a raczej jego brak, bo właśnie to uważam za jedną z sił napędzających rozwój kryptowalut.

Zerwij kajdany, połam bat, czyli słów kilka o historii

Żeby dobrze naszkicować to zagadnienie, najpierw słów kilka o historii i kontekście pojawienia się tej technologii. Bitcoin powstał w latach 2008-2009 w samym środku kryzysu finansowego. Początek dał mu anonimowy programista występujący pod pseudonimem Satoshi Nakamoto. W październiku 2008 r. opublikował tzw. białą księgę (ang. white paper) z założeniami nowego projektu, a w styczniu 2009 r. uruchomił działającą sieć.

Pomysł na tworzony oddolnie cyfrowy pieniądz był jednak znacznie starszy. Tak jak wiele innych wynalazków, ma swoją długą historię. Już w latach 80. i 90. XX w. rozwinął się w Stanach Zjednoczonych ruch określany w pewnym momencie jako cypherpunk – od skrzyżowania słów cypher – szyfr i cyberpunk – nazwy dystopijnego nurtu literatury, ukazującego skomputeryzowany świat rządzony przez wielkie korporacje. Tworzyło go grono nerdów komunikujące się przez listę mailingową. Łączyły ich poglądy, które można nazwać kryptoanarchizmem.

Uważali, że w rozpoczynającej się właśnie erze cyfrowej jednym z kluczowych dóbr, które należy chronić przed rządami i wielkimi korporacjami, jest prywatność. Jej zachowanie przez zwykłych ludzi miało być możliwe dzięki powszechnemu zastosowaniu kryptografii (od której pochodzą zresztą późniejsze nazwy, w tym samo słowo kryptowaluta). Dzięki niej w życiu społecznym toczącym się w internecie nie trzeba będzie zdawać się na łaskę lub niełaskę możnych tego świata. Wystarczy zaufać matematyce, na której opiera się niezawodność algorytmów szyfrujących.

Ruch cypherpunk nie ograniczał się do pojedynczej idei dotyczącej prywatności. Zbudował właściwie całą filozofię polityczną o wyraźnie libertariańsko-anarchistycznym zabarwieniu. Jego członkowie chcieli stworzyć również nową ekonomię. W tym celu potrzebowali nowej waluty.

Pomysłów zrodziło się wówczas kilka, a najważniejsze z nich pochodziły od Davida Chauma, wpływowej postaci w tym środowisku. Na ich podstawie powstał tzw. eCash, przez kilka lat obsługiwany przez firmę DigiCash aż do jej bankructwa w 1998 r. Projekt wówczas się nie powiódł, tak samo jak kilka innych, ale zostało to, co najważniejsze – teoretyczne, matematyczne podstawy przyszłych kryptowalut.

Przełomowym momentem okazał się wspomniany kryzys finansowy. To wówczas Satoshi Nakamoto połączył istniejące elementy i rozwiązał podstawowy problem, z którym borykali się jego poprzednicy. W końcu w cyfrowym świecie, w którym pieniądz to tylko wirtualna informacja zapisana na komputerze, nic nie stoi na przeszkodzie, aby tę informację skopiować i wykorzystać wielokrotnie, by płacić tymi samymi pieniędzmi za różne usługi wielu różnym kontrahentom. Jest to tzw. podwójne wydatkowanie (ang. double spending).

W przypadku tradycyjnego pieniądza elektronicznego problem ten rozwiązuje nadzorująca instytucja, np. bank, która prowadzi jeden scentralizowany spis wszystkich transakcji. Bez jej pośrednictwa nie można nic zrobić ze swoimi pieniędzmi. Takiej instytucji kryptoanarchiści nie chcieli.

Ostatecznie zagwozdkę rozwiązało wprowadzenie zdecentralizowanej bazy danych utrzymującej informacje o wszystkich transakcjach, a zabezpieczonej odpowiednimi protokołami kryptograficznymi przed chcącymi ją sfałszować oszustami. W przypadku bitcoina to rozwiązanie nazywa się proof of work (później opracowano też alternatywne metody). W ten sposób narodziły się kryptowaluty. Samą technologię rozproszonej, zabezpieczonej kryptograficznie bazy danych nazwano blockchain.

Kryptografia zamiast zaufania?

Brak zaufania do rządów i wielkich korporacji jest w tej historii wyraźnie widoczny. Przypuszczam zresztą, że za sukcesem bitcoina stało nie tylko nowatorskie rozwiązanie techniczne, ale sam moment jego wprowadzenia do użytku. Pierwszy wygenerowany blok tej kryptowaluty zawierał zakodowaną przez swojego twórcę wiadomość: „Chancellor on brink of second bailout for banks”, czyli nagłówek „The Times” z 3.01.2009 r. mówiący o możliwej akcji ratunkowej, którą brytyjski rząd planował wówczas względem banków.

Takie informacje w połączeniu z wiadomościami o tym, że zarządzający instytucjami finansowymi właściwie nie ponoszą odpowiedzialności za swoje dotychczasowe decyzje, które doprowadziły do kryzysu, musiały wzbudzać społeczny gniew. W końcu to zwykli ludzie odczuwali skutki recesji, a tymczasem odpowiedzialni za nią bankierzy otrzymywali sutą pomoc od rządu. Głośny był w tamtych latach chociażby ruch Occupy Wall Street.

W takim klimacie kryptowaluty będące początkowo niszowym przedsięwzięciem, o którym mało kto słyszał, znalazły znakomite środowisko do rozwoju. Do dzisiaj zresztą, jak pokazuje chociażby raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego z 2023 r. pt. Popularność kryptowalut w Polsce, ich użytkownicy mniej ufają państwowym instytucjom niż przeciętny obywatel (chociaż różnica nie jest tak wyraźna, jak w pionierskich czasach).

Ten medal miał też drugą stronę, o której twórcy bitcoina mówili mniej chętnie, ale której musieli poświęcić sporo uwagi. W końcu konieczność zapobiegania możliwości podwójnego wydatkowania to nic innego, jak problem braku zaufania użytkowników systemu do siebie nawzajem.

Trudność udało się rozwiązać dzięki kryptografii. Wydawać by się mogło, że zwolennicy wolnej internetowej ekonomii znaleźli wreszcie swój kamień filozoficzny. Matematyka mogła zastąpić zaufanie.

Mroczna strona ludzkiej natury

Dalszy ciąg tej historii chyba wszyscy (przynajmniej mniej więcej) znamy. Przypomnę kilka ważnych faktów. W krótkim czasie bitcoin i inne kryptowaluty z niszowej ciekawostki stały się potężną, rwącą rzeką przyciągającą rzesze ludzi. 22 maja 2010 r., nieco ponad rok po debiucie, dokonano pierwszej transakcji w bitcoinie (BTC) – informatyk Laszlo Hanyecz kupił dwie pizze za 10 000 BTC.

Wkrótce jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać rozmaite giełdy kryptowalut. Dla technologii blockchain szybko zaczęto wymyślać nowe zastosowania, jak chociażby głośne kilka lat temu NFT (ang. non-fungible token – niewymienialny token), które miały zrewolucjonizować wiele dziedzin życia. Pomysłów było zresztą o wiele więcej, zaczęto wręcz mówić o Sieci 3.0 (ang. Web 3.0).

Nie trzeba było długo czekać, aby ujawniła się również mroczna strona bitcoina. Wiele giełd, na których handlowano nową walutą, padało ofiarami hakerów lub nieuczciwych właścicieli. Możliwość dokonywania transakcji poza tradycyjnym światem finansów stworzyła również raj dla przestępców, którzy np. żądali płacenia okupów w bitcoinie. Zwykłych użytkowników narażonych na wszechobecne oszustwa nie chroniło żadne prawo.

Co chyba najgorsze, bitcoin wbrew zamierzeniom swego twórcy tak naprawdę nigdy nie stał się normalnym środkiem płatniczym. Za to wykorzystali go spekulanci, gdyż jego kurs wyrażony w dolarach zaczął niebotycznie rosnąć. Charakteryzował się przy tym olbrzymią zmiennością i nieprzewidywalnością, ciągłymi szczytami i krachami. Nie przez przypadek kryptowaluty stały się synonimem szczególnie ryzykownej i podejrzanej inwestycji niepowiązanej w dodatku z żadnymi fizycznymi dobrami.

Okazało się, że nawet najlepsza kryptografia nie zastąpi zaufania między użytkownikami i obecności jakiegoś rodzaju umowy społecznej, choćby minimalistycznej. I to takiej, którą ktoś jest w stanie wyegzekwować.

Od niechęci do miłości

Nie dziwi więc, że kryptowaluty spotykały się początkowo z chłodnym przyjęciem ze strony tradycyjnego świata finansów i polityki. Za przykład niech posłuży wypowiedź Donalda Trumpa, biznesmena i polityka, który w 2019 r. napisał na ówczesnym Twitterze: „Nie jestem fanem bitcoina ani innych kryptowalut, które nie są pieniędzmi i których wartość jest wysoce nieprzewidywalna oraz niczym niepoparta. Nieuregulowane aktywa krypto mogą przyczyniać się do bezprawnych zachowań, w tym do handlu narkotykami oraz innych nielegalnych działań” (tłum. własne). Jak się wydaje, amerykański prezydent był w tym wpisie wyrazicielem sensus communis finansowego mainstreamu.

W takich okolicznościach upadek bitcoina, jego zakazanie, ograniczenie lub przynajmniej zastąpienie innymi, bardziej odpowiedzialnymi rozwiązaniami wydawałoby się prawdopodobnym scenariuszem. Dlaczego więc tak się nie stało? Dlaczego Chiny, które właściwie zakazały bitcoina (choć nie w pełni skutecznie) i wprowadziły zamiast niego cyfrowego juana, są raczej wyjątkiem niż regułą?

Emblematyczna jest wypowiedź samego Trumpa, który w 2024 r. w Nashville na spotkaniu z kryptowalutowymi inwestorami ogłosił, że zamierza uczynić USA „kryptowalutową stolicą świata”. Wcześniej, w styczniu tego samego roku, jeszcze pod rządami administracji Bidena, amerykański nadzorca rynków finansowych SEC (ang. Securities and Exchange Commission) zatwierdził pierwsze fundusze ETF na bitcoiny, co w pełni umożliwiło tradycyjnym instytucjom finansowym legalne handlowanie kryptowalutami.

Można się więc domyślać, że jedną z głównych przyczyn akceptacji bitcoina była chciwość świata finansów, który w pewnym momencie dostrzegł, że można na nim szybko i dobrze zarobić. Uważam jednak, że to nie wszystko. Również wielu zwykłych ludzi wolało tworzone niezależnie kryptowaluty od rozwiązań proponowanych przez państwo czy big techy.

Lepiej ilustruje to przykład Unii Europejskiej, w której przez kilka lat toczyły się prace nad dwoma równoległymi zagadnieniami – rozporządzeniem MiCA (ang. Markets in Crypto-Assets Regulation), regulującym rynek kryptowalut, obecnych i przyszłych, oraz nad wprowadzeniem cyfrowego euro, czyli cyfrowej waluty banku centralnego (CBDC, od ang. Central Bank Digital Currency), mającego de facto stanowić alternatywę dla bitcoina i podobnych rozwiązań.

Rozporządzenie MiCA już obowiązuje, a tymczasem prace nad cyfrowym euro ciągną się w nieskończoność. Dzieje się tak zapewne dlatego, że to drugie budzi spore kontrowersje. Jego założenia przedstawił syntetycznie Michał Kisiel na łamach portalu bankier.pl w 2023 r., kiedy Europejski Bank Centralny (EBC) opublikował podstawowe założenia projektu.

Wśród nich są takie, jak możliwość posiadania tylko jednego cyfrowego portfela przez każdego obywatela czy limit środków, które można na nim przechowywać. Limit ten najprawdopodobniej ma być zbliżony do wysokości przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia. Uzasadnieniem takich ograniczeń jest troska o sektor bankowy, który obawiał się możliwości odpływu środków z nieoprocentowanych rachunków do cyfrowego euro.

Przy takich założeniach trudno się dziwić, że unijne CBDC nie cieszy się zaufaniem obywateli, których interes uwzględnia o tyle, o ile nie koliduje on z interesem prywatnych banków. W końcu czemu jakaś unijna instytucja ma decydować, ile środków i w jakiej formie jednostka może przechowywać na swoim prywatnym portfelu? Ewidentnie kieruje się przy tym własnym, instytucjonalnym dobrem.

Myślę, że EBC popełnił ten sam błąd, co wiele instytucji państwowych w latach 2008-2009, które zwalczały, co prawda, kryzys, ale nie potrafiły pociągnąć winnych do odpowiedzialności i utraciły przez to zaufanie zwykłych ludzi. Ci wybierają stworzone niezależnie od państwa rozwiązania, nawet jeżeli charakteryzują się one większym ryzykiem.

Jak pogodzić ogień z wodą?

Wiele zagrożeń, na które jesteśmy narażeni we współczesnym świecie, ma swoje podłoże w gospodarce. Pisał o nich w 2010 r. chociażby Krzysztof Mazur w artykule wstępnym numeru „Pressji” pt. Witajcie w Nowym Średniowieczu. Autor kreślił w nim (w odpowiedzi na kryzys finansowy) obraz świata wciąż stojącego na skraju przepaści, a to za przyczyną rozbuchanego kapitalizmu i nieodpowiedzialności finansowych elit. W tym numerze uwagę poświęciliśmy zagrożeniom, które wynikają z niepohamowanego i równie nieodpowiedzialnego rozwoju big techów.

Nie brakuje oczywiście, tak jak zawsze, śmiałych intelektualnie propozycji, jak z tymi zagrożeniami dać sobie radę. Przytoczę tylko dwa bezpośrednio dotyczące finansów. Jędrzej Malko zaproponował, aby banki centralne udzielały bezpośrednio potrzebującym ludziom niewielkich pożyczek na preferencyjnych warunkach w ramach „kredytu powszechnego” na podobnej zasadzie, jak państwo ratuje banki czy prywatne przedsiębiorstwa w czasie kryzysu. Z kolei całkiem niedawno Marcin Kędzierski w formie wpisu na portalu X przedstawił propozycję banku jako urzędu państwowego, który podstawowe usługi finansowe świadczy ludziom w ramach usług publicznych.

Wśród tych i innych pomysłów kryptowaluty są o tyle ciekawe, że udało się je wprowadzić w życie, początkowo bez zaangażowania państwa czy big techu. Oczywiście to, jak są wykorzystywane na co dzień, to zupełnie inna sprawa niż intencje przyświecające ich twórcom. Technoutopia to zawsze po prostu utopia.

Wyciągnijmy lekcję z historii ostatnich kilkunastu lat. Potrzebne wydaje mi się połączenie tego, co najlepsze w kryptowalutach i w świecie regulowanych przez państwo finansów. Jak pokazują ostatnie wydarzenia, jest to projekt realny i w dodatku darzony przez ludzi większym zaufaniem niż tworzone odgórnie rozwiązania typu CBDC.

Co ważne z polskiej perspektywy, blockchain jest w dużej mierze niezależny od wielkich korporacji z Doliny Krzemowej i bardziej przypomina zdecentralizowany internet niż portale typu Facebooku czy choćby w świecie finansów PayPal. Jednocześnie pozwala zachować użytkownikom nieco więcej prywatności niż współczesny sieciowy standard. Kto wie, może ułatwi wprowadzenie w przyszłości kolejnych, jeszcze bardziej wizjonerskich rozwiązań?

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.