Sataniści nie wierzą w Szatana. Współczesny liberał odnalazłby się w ich kościele
Współcześni sataniści to duchowe wnuki rewolucji ’68. Co głoszą, skoro w większości odrzucają istnienie Szatana?
Tekst został pierwotnie opublikowany w obszerniejszej wersji na łamach Gościa Niedzielnego. Dziękujemy redakcji za możliwość przedruku!
Jak co roku w czerwcu jedni Polacy wzięli udział w procesjach Bożego Ciała, inni – również pełni dumy – maszerowali w paradach równości. Ta symboliczna kulturowa konfrontacja między dwoma nieprzystającymi wizjami świata odbyła się tym razem w cieniu kampanii prezydenckiej.
Zarówno warszawska parada, jak i procesje w dużych miastach miały w tym roku inną atmosferę niż zazwyczaj. Oglądając relacje z marszu środowisk LGBT+, trudno było oprzeć się wrażeniu, że nie mamy do czynienia z radosnym tłumem libertynów, lecz z konduktem żałobnym prowadzonym przez niedoszłego prezydenta Polski i urzędującego prezydenta Warszawy.
Tę żałobną atmosferę w dużej mierze wykreowali niespodziewani goście – satanistyczna międzynarodówka The Global Order of Satan. Dwa obrazy szczególnie utkwiły mi w pamięci.
Pierwszy: człowiek przebrany za demona, który zamiast zwyczajnych rogów miał na masce instalację przypominającą nóżki abortowanego dziecka. W kontraście do tego makabrycznego widoku – wypowiedź innego satanisty, który cichym, grzecznym głosem stwierdził, że w diabła nie wierzy, ale zapisał się do satanistów, bo ci wyznają humanizm i krytykują Kościół.
Katolicy zareagowali słusznym oburzeniem. Jak to możliwe, że obok Rafała Trzaskowskiego, Deweloperów dla równości (sic!), partii Razem oraz tłumu gejów, lesbijek i transeksualistów maszerowali ludzie czczący Szatana, szydzący z aborcji i nienawidzący Kościoła? Trudno o bardziej sugestywny obraz antycywilizacji. Ale czy naprawdę wiemy, na co się oburzamy?
Sataniści nie wierzą w diabła
Pierwszy i najważniejszy mit, który trzeba obalić, brzmi: sataniści – również ci z Warszawy – w większości nie wierzą w diabła. Szatan jest dla nich symbolem buntu przeciw religii – nie tylko chrześcijańskiej, ale każdej.
W przeważającej mierze są ateistami, a dokładniej: antyteistami, przekonanymi, że religia szkodzi społeczeństwu i należy ją zwalczać. Wierzą, że całą rzeczywistość da się wyjaśnić materialistycznie, a świat duchowy nie istnieje. Religie uznają za narzędzie manipulacji i znieczulenia, a także źródło konformizmu.
W opozycji do tego chcą wyzwolenia jednostki – silnej, samodzielnej i niezależnej od „struktur opresji”. Ci, którzy wierzą w Lucyfera dosłownie, stanowią margines. Dla większości satanistów symbole diabelskie mają służyć jednemu: wzbudzeniu emocji wśród wierzących. Skoro chrześcijanie uznają Szatana za głównego wroga, to oni uczynią z niego swojego bohatera.
Ojciec współczesnego satanizmu
Antan Szandor LaVey urodził się w 1930 roku. Nie ukończył szkoły średniej, ale od najmłodszych lat pochłaniał książki, szczególnie literaturę grozy – uwielbiał Lovecrafta. Pracował w cyrku, grał na klawiszach, fascynował się Houdinim – iluzjonistą i demaskatorem spirytystów, których uważał za oszustów.
W 1966 roku założył Kościół Szatana, a trzy lata później opublikował „Biblię szatana”, która sprzedała się w ponad milionie egzemplarzy. Jego życiorys obrosły legendy, które sam tworzył. Doug Brod, jego biograf, opisuje go jako mistrza autopromocji.
LaVey twierdził m.in., że miał romans z Marilyn Monroe i wywarł wpływ na Romana Polańskiego, który – rzekomo zainspirowany jego poglądami – nakręcił Dziecko Rosemary. Utrzymywał nawet, że to on zagrał Szatana w tym filmie. Problem w tym, że na żadną z tych historii nie ma dowodów.
Satanizm LaVeya
Anton Szandor LaVey był ateistą. Za swój życiowy cel uznał walkę z chrześcijaństwem, które – jak przekonywał – przesiąknięte jest hipokryzją. Jako pierwszy w amerykańskiej przestrzeni publicznej głosił poglądy, które dziś reprezentuje większość współczesnych satanistów na świecie.
Głosił skrajny indywidualizm, posunięty aż do przekonania, że człowiek powinien być sam dla siebie „bogiem”. Postulował odwrócenie chrześcijańskiej etyki jako wzorca moralności – jego zdaniem siedem grzechów głównych to w istocie cnoty. Przykładowo: chciwość jest dobra, bo napędza rywalizację i rozwój jednostki, nieczystość – bo realizuje naturalne skłonności człowieka itd.
LaVey niósł na sztandarach postulat wyzwolenia seksualnego z kajdan amerykańskiej pruderii. Domagał się akceptacji fetyszy, poligamii, stosunków grupowych, otwartości na eksperymenty.
Sam LaVey dzielił swoich sympatyków na dwie kategorie. Do pierwszej należeli ci, którzy – podobnie jak on – nie wierzyli w istnienie osobowego zła i traktowali satanizm jako filozofię życia albo sposób na nietypowe spędzenie czasu.
Do drugiej grupy – pogardzanej przez LaVeya – zaliczał osoby, które podczas czarnych mszy doznawały rzekomych „duchowych oświeceń” i traktowały treści rytuałów całkiem poważnie. Wierzący sataniści byli dla LaVeya jedynie dowodem na ludzką głupotę.
Wpływ LaVeya
Trudno dziś dokładnie oszacować liczbę ludzi na świecie, którzy deklarują się jako sataniści i należą do którejkolwiek z organizacji satanistycznych. Czasem podaje się liczbę do 100 tysięcy osób. Największa z nich, The Satanic Temple, powołując się na dość szeroką definicję członkostwa, mówi nawet o 700 tysiącach.
Niewątpliwie jednak niektóre z idei LaVeya – te, które wprowadzał lub upowszechniał – dziś uchodzą w wielu środowiskach za coś zupełnie zwyczajnego. Indywidualizm, kult siły jednostki, krytyka chrześcijańskiej hipokryzji, seksualna „wolność” – to niemal kanon poglądów współczesnego, liberalnego mieszkańca Zachodu.
Gdyby odjąć z tego pakietu całą tę groteskową zabawę w czarne msze, można by zaryzykować stwierdzenie: współczesny liberał to po prostu LaVeyowski satanista, tylko w wersji „light”.
