Zenek Martyniuk to muzyczny Dionizos. Nergal pozostaje na uwięzi chrześcijaństwa
Występ zespołu Behemoth na festiwalu Rock am Ring w 2019 roku; źródło: wikimedia commons; CC BY-SA 4.0
Wyrośli w cieniu krzyża. W niedzielne poranki chadzali do kościoła, by w pozostałe dni marzyć o wielkim świecie, gdzieś poza smutnymi przedmieściami Birmingham, Los Angeles czy Gdyni. Wkrótce nadszedł moment zwątpienia i buntu. Każda forma rewolucji jest jednak zarazem skrytą afirmacją ancien régime. Grzeszni rebelianci, gorliwi bluźniercy i zdewociali poganie – oni wszyscy są dziedzicami religii, którą tak zaciekle zwalczają. Chrześcijaństwo okupuje horyzont całego ich potencjału. Poza nim nie są w stanie tworzyć. Chcąc porzucić Boga, muszą nieustannie do niego wracać. Metal to muzyka prawdziwie postchrześcijańska.
Ernst Jünger zauważył kiedyś, że rewolucjonista jest „postacią niehistoryczną”. Wydaje mu się, że stanowi novum, że zapoczątkował coś zupełnie unikatowego w historii świata. Jednak w rzeczywistości stanął jedynie po przeciwnej stronie względem zastanego porządku.
Tym samym nie tylko stał się zależny od tego, co zwalcza. Został on z obiektem swego buntu wręcz „związany w wyższej rzeczywistości, tak jak są ze sobą powiązane walczące narody, pracując w wielkim warsztacie bitwy za pomocą form walki nad jednym wspólnym celem: nową formą świata”.
Czyż ostentacyjne darcie Biblii nie jest jedynie cichym przyznaniem się radykała do swej chrystocentrycznej perspektywy? A „czarne msze” na metalowych koncertach oprócz parodii nabożeństw, nie stanowią przypadkiem wyrazu cichego podziwu dla Kościoła? Wszak naśladownictwo jest najwyższą formą pochlebstwa.
Jakże wymownym przykładem jest cieszący się od kilku lat popularnością szwedzki zespół Ghost, którego lider wcielający się w postać „Papa Emeritusa” opracował całe gnostyckie uniwersum. Na scenie wznoszone są ołtarze, a zespół odgrywa muzyczne groteskowe przedstawienia, podczas których wokalista z kadzidłem „błogosławi” zebranych.
Niemniej teatralna była kilka dekad wcześniej muzyka Mercyful Fate, gdzie wokalista „King Diamond” zdawał się rzucać zaklęcia i wznosić modły do upadłych aniołów, zapewniając o swej wierności mocom ciemności. Granica między patosem i powagą, a kiczem i groteską jest tutaj nieustannie przekraczana.
Równie uwikłana w chrześcijańską symbolikę jest choćby twórczość Slayera, którego kolejne albumy wprost rzucały wyzwanie Kościołowi (wystarczy spojrzeć na tytułu wydawnictw amerykańskiego giganta: Hell awaits, South of heaven, God hates us all).
Nie inaczej jest, gdy sięgniemy po wielkie zespoły z Norwegii, Polski czy Wielkiej Brytanii, gdy zajrzymy zarówno do „mainstreamowych” grup, jak i do muzycznej ekstremy spod znaku death i black metalu. Krzyż jest niemal wszędzie.
Rewolucyjny, chrystofobiczny sznyt największych metalowych twórców jest doskonałym odzwierciedleniem Jüngerowskiego buntownika, który zrywając fizyczne kajdany, nie potrafi się mentalnie wyzwolić od przedmiotu swej rzekomej opresji – jest z nim na poziomie fundamentalnym spleciony więzami fascynacji i nienawiści.
„Dziękuję religii za utrzymywanie mnie zapracowanym” – stwierdził w jednym z wywiadów Kerry King i jest w tych słowach więcej prawdy, niż muzyk Slayera mógł sądzić. Rewolucjonista nie istnieje bez ancien régime, wobec którego wznieca rebelię. To obiekt buntu go tworzy, nadaje mu formę i stanowi jego esencję.
Robespierre nie istnieje bez Ludwika XVI, marksizm traci rację bytu poza kapitalistyczną machiną, Luter nie może funkcjonować bez swej naturalnej opozycji w postaci Rzymu etc. Rewolucjonista jest figurą stricte negatywną – potrafi niszczyć, nie tworzyć; określa się względem tego, co chce zgładzić, nie ratować.
Narodziny rebelii: „Please God, help me!”
Ale wróćmy do początku, czyli do Black Sabbath. Metal rodzi się w ponurym Birmingham i od samych początków jest przesiąknięty chrześcijańską symboliką. Już tytułowy utwór Black Sabbath z debiutanckiego albumu trudno traktować inaczej, niż właśnie zapiski przerażonego grzesznika, którego dopadło przeznaczenie.
Powolny, ołowiany riff Tonny’ego Iommiego niesie tę kompozycję, histeryczny wokal Ozzy’ego Osbourne’a nadaje całości paranoicznego charakteru, a dopełnieniem jest rozpaczliwa prośba do Boga o ratunek:
Big black shape with eyes of fire,
Telling people their desire
Satan sitting there he’s smiling,
Watches those flames get higher and higher
Oh, No, No please God help me!
Nikt tak wcześniej nie grał, nikt tak nie pisał i nikt tak nie wyglądał. Wizerunek, jaki przybrała czwórka z Birmingham był nie mniej istotny od samej muzyki i tekstów. Debiutancki album Sabbathów zaważy nad kształtem całej metalowej sceny na kolejne dekady – jego echa znajdziemy zarówno w skandynawskiej ekstremie, amerykańskim mainstreamie, jak i naszych rodzimych epigonach znad Wisły.
Sam Bóg w tekstach Geezera Butlera, basisty grupy, to zazwyczaj surowy Stwórca, który pozostaje trochę w kierkegaardowym ujęciu wielką abstrakcją, ideą niepoznawalną dla ludzkiego umysłu. Człowiek nie może dotrzeć do Niego i nie rozumie Jego zamysłów. W obliczu niesprawiedliwości świata jedyne co pozostaje, to złorzeczyć Najwyższemu.
W świecie Black Sabbath paradoksalnie to Szatan, a nie abstrakcyjny Bóg, jest realny i „ludzki”, czego przykładem jest choćby tekst N.I.B., utworu pochodzącego z debiutanckiej płyty. W tle wspomnianych przeze mnie ołowianych riffów Iommiego oraz histerycznego wokalu Ozzy’ego, gdzieś za medialnymi kontrowersjami oraz rebelianckim wizerunkiem, we wczesnej muzyce Black Sabbath czaił się realny strach przed złem. Złem prawdziwym i namacalnym.
To też odróżnia metal od innych gatunków muzycznych; punk buntował się przeciwko kapitalizmowi i politycznemu uciskowi, hard rock szedł w kontrze do tradycyjnej moralności. Jednak to właśnie muzyka metalowa od samego swego początku zagłębiała się w metafizykę, drążyła tematy związane z religią, sacrum i mistyką.
Jeżeli punk i rock zatrzymywały się przy klasycznych antyklerykalnych hasłach, to metal szedł krok dalej, pytając o to, co jest za zasłoną kłamstw tego świata. I tak, bywało w tym sporo teatru, gdzie mistyka mieszała się z groteską, o ile jednak muzycy Black Sabbath patrzyli w mrok, obawiając się tego, co może z niego wypełznąć, to legion ich następców w ciemności dopatrywał się źródła mocy i wyzwolenia.
Ekspansja: „Wszystko, co skrajne, jest pożądane”
Pomostem między klasycznym, nieco jeszcze naiwnym i wyrastającym z lat 70., heavy metalem a cięższymi brzmieniami były takie zespoły jak Venom czy wspomniane Mercyful Fate. Różnica między muzykami lat 80. a Black Sabbath była jednak diametralna.
W twórczości Sabbathów podział na dobro i zło pozostawał w gruncie rzeczy klarowny, to pierwsza fala black metalu odwraca ten porządek – Szatan zostaje postawiony w centrum jako pozytywne odniesienie i symbol wolności. „Cały sens satanizmu to mieć własny rozum” – stwierdza Conrad „Cronos” Lant, założyciel zespołu Venom.
Z kolei teksty „Kinga Diamonda” z Mercyful Fate przybierają niemalże formę inkantacji, modłów do Szatana. Rewolucjonista w pełnym tego słowa znaczeniu zwiastuje nową epokę, tymczasem Diamond, burzy chrześcijański ład, by na jego miejscu budować własny kościół oparty na analogicznych rytuałach. W pieśni The Oath deklamuje:
I deny Jesus Christ, the deceiver
And I abjure the christian faith
Holding in contempt all of it’s works
Wielkie słowa, wielkie oszustwo. Ten, kto prawdziwie odrzuca Chrystusa, nie wraca do niego obsesyjnie, sławiąc jednego z upadłych aniołów. Ten, kto chce być zwiastunem nowej epoki, nie może ciągle żyć w cieniu Katedry.
Równocześnie następuje w tym czasie proces wypłukiwania muzyki metalowej z autentycznej treści religijnej – jeżeli Black Sabbath było zanurzone w chrześcijaństwie, a sami muzycy wielokrotnie podkreślali swoją duchowość, to zespoły z kolejnej dekady traktują chrześcijaństwo wyłącznie jako symbol.
Przecież King Diamond, Cronos, Marilyn Manson czy wielu innych, to nie są żadni prawdziwi sataniści, a jedynie ateiści posługujący się motywem Szatana do swych antyklerykalnych wojenek (może nieco w duchu LaVeya). Metal w świecie anglosaskim staje się w znacznym stopniu muzyczną wydmuszką tworzoną przez ateistów – efektowną na zewnątrz, pustą w środku.
Obracając się w chrześcijańskiej symbolice teksty Sabbathów kierowały się ku szeroko pojętemu indywidualizmowi – odrzuceniu Szatana i wbrew milczącemu Bogu oraz grzesznemu Kościołowi, samodzielnemu kreowaniu szczęścia. Tekst Under the sun, utworu wieńczącego Vol. 4, to w istocie manifest indywidualisty (Don’t believe in violence, I don’t even believe in peace / I’ve opened the door, now my mind’s been released).
Indywidualizm jednak już nie wystarczał. Dla radykałów kolejnych dekad konieczne było spalenie mostów i odcięcie się od masy partycypującej w konserwatywnym systemie. Jeden z muzyków norweskiego Mayhem, Kjetil Esten, mówił:
„Wszystko, co było skrajne, było pożądane […]. Wszystko, co mogło wstrząsnąć chrześcijaninem, było na miejscu. […] chodziło bardziej o sprzeciw wobec ludzi u władzy i tych, którzy nie uznają cię za wolnego człowieka obdarzonego wolną wolą. Jednym z naszych środków wyrazu było oczywiście stawianie chrześcijaństwa w pozycji wroga”.
„Wszystko, co skrajne, jest pożądane” – aż dziwne, że nikt tego zdania nie wziął na sztandary, zwłaszcza że wydarzenia, których doświadczył metalowy świat, dowodziły, że to hasło jest w mocy. W latach 90. przez Norwegię przetoczyła się bowiem fala chrystofobicznych aktów, czego najsłynniejszym przejawem były dziesiątki spalonych i zbezczeszczonych kościołów.
Bard Eithun, muzyk zespołu Emperor, stwierdził, że „wszyscy, którzy uczestniczyli w paleniu kościołów, czuli, jakby odbierali Środkowo-Wschodniej Pladze ziemie pierwotnie należące do nich”. Ich zachodni koledzy nie kryli zaskoczenia tym radykalizmem.
„Norwegowie całkowicie to źle zrozumieli. Palenie kościołów nie ma nic wspólnego z satanizmem” – stwierdził w jednym z wywiadów Cronos z Venom. Rozbrajające. Jakby chłopcy podczas zabawy w policjantów i złodziei dostrzegli, że jeden z kolegów ma prawdziwy nóż ociekający krwią.
Varg Vikernes z legendarnego Burzum, który sam uczestniczył w paleniu świątyń, stwierdził wprost: „Kościół dostał to, na co zasługiwał. Swego czasu zachowywał się w Norwegii tak haniebnie, niegodnie i okrutnie, że jest to aż niesłychane”. Sam Vikernes został w 1993 roku skazany na 21 lat więzienia za zamordowanie Øysteina Aarsetha, gitarzysty Mayhem (którego oskarżał m.in. o to,że nie był autentycznym satanistą).
Czy zatem mamy do czynienia z „klasycznym” satanizmem anglosasów, czy też ze skandynawskim neopogaństwem – dla obu nurtów motywem wspólnym pozostaje antychrześcijaństwo. Tomasz Matkowski, autor publikacji poświęconej etosowi black metalu, stwierdza:
„Najważniejszym elementem »aksjologicznym« wniesionym przez Vikernesa do związanego z tą muzyką etosu jest radykalne odrzucenie chrześcijańskiej kultury, a wraz z nią moralności. Odrzucenie to zaś odbywało się nie od strony »satanistycznej«, której ideałem byłaby po prostu destrukcja zastanego porządku i kult samowoli, lecz »pogańskiej«, nawiązującej do norweskiej tradycji i przedchrześcijańskiej duchowości”.
Neopogaństwo z kolei wchodziło w mariaż z romantyzmem i nacjonalizmem. Tak oto bunt rewolucjonistów występujących początkowo przeciwko stadnemu, bezrefleksyjnemu podążaniu za Kościołem, z biegiem lat skończył w okowach kolektywizmu. Tak długo patrzyli w otchłań, aż otchłań ich pochłonęła.
Degeneracja. Czemu „Nergal” jest nudniejszy od „Seksu w wielkim mieście”
Black Sabbath pozostawał najbardziej świadomy swych chrześcijańskich korzeni, czego dowodem jest wydana w 2013 roku płyta 13 z takimi utworami jak Dear Father czy God Is Dead?. Być może taki jest przywilej tych, którzy jako pierwsi wypuszczają się na niezbadane wody. Oni jedyni mają możliwość kreacji nowych światów, podczas gdy następcy, który przychodzą po nich, zazwyczaj tworzą tłum epigonów.
U samych Sabbathów autentyczność Boga nie tylko przecież nie jest podważana, ale momentami bywa wręcz prezentowana w sposób afirmatywny, czego przykładem klasyczny numer After forever:
Perhaps you’ll think before you say that God is dead and gone
Open your eyes, just realize that he’s the one
The only one who can save you now from all this sin and hate
Or will you still jeer at all you hear? Yes! I think it’s too late.
Autentyzm promieniujący z muzyki Black Sabbath, wyparował w twórczości większości zespołów, które po nich nastąpiły. Jeżeli Slayer starał się jeszcze w tekstach Hannemana czy Arayi mocować z religijnymi toposami, własnymi wątpliwościami oraz egzystencjalnym lękiem, to już w przypadku takich zespołów jak Ghost, Mercyful Fate czy Venom mamy do czynienia z wulgarnym indywidualizmem sprowadzonym wyłącznie do antychrześcijaństwa. Wystarczy podążać antyklerykalną ścieżką, by zasłużyć na miano wolnomyśliciela.
Religijna ornamentyka – teksty, okładki albumów, sceniczny wizerunek – to jedynie estetyczny zabieg, który ciężko traktować inaczej niż część marketingu. Ale jakiż to jest też upadek ideałów, jeżeli wczorajsi rewolucjoniści raz po raz muszą wracać do Krzyża, by tylko podtrzymać swoją finansową prosperity.
Przykładem tego stanu rzeczy jest polski Behemoth, w którym antychrześcijański wizerunek rozrósł się do tak absurdalnych rozmiarów, że de facto przesłonił już samą twórczość. Tak naprawdę muzycy pomorskiego bandu poza chrześcijańskim imaginarium, bez idei Boga, Chrystusa i Kościoła, nie potrafią w ogóle funkcjonować.
Tak jak i cały metal – ludzie dogłębnie powiązani z chrześcijaństwem, mogą działać jedynie jako rewers religii. Nie wierząc w Boga, nie potrafią przestać z Nim walczyć. Oczywiście były przypadki twórców próbujących oderwać się od chrześcijańskiego imaginarium. Jednak nie potrafili oni narzucić swego etosu całemu gatunkowi.
W jednym z utworów Slayera Araya stwierdza, „there is no heaven without a hell”, ale równie dobrze możemy odwrócić ten porządek, wskazując, że „there is no hell without a heaven”. Jeżeli ktoś sławi Szatana, to automatycznie wpisuje się w religijny koncept dobra i zła. Sztuka prawdziwie a-chrześcijańska nie uderza w religię, a jedynie zbywa ją milczeniem, niczym coś nieistotnego; nie buntuje się wobec Boga, tylko wyłamuje z logiki Chrysto-centrycznej.
Na miano muzyki prawdziwie a-chrześcijańskiej zasługują zatem nie blasty Inferno i growl Nergala, tylko słoneczny pop spod znaku Daft Punk bądź Abby, albo nawet rodzime, beztroskie disco-polo, którego teksty krążą wokół miłosnych rozterek.
Zenek Martyniuk to muzyczny Dionizos, frywolny duch, fruwający poza dobrem i złem, podczas gdy Nergal ciągle pozostaje na uwięzi chrześcijańskiego imaginarium. Świadomie wybiera zło, ale jest to nadal zło w ujęciu chrześcijańskim.
Dziś nieautentyczna wydaje się przede wszystkim narracja o buncie rewolucjonistów wobec Kościoła, który w XXI wieku (!) nadal ma ciemiężyć masy. Muzyczni antyklerykałowie przypominają scenarzystów Seksu w wielkim mieście, którzy byli przeświadczeni, że tworzą obrazoburcze dzieło, podczas gdy spóźnili się ze swym libertyńskim przekazem dobrych kilka dekad.
Slavoj Žižek komentując ten serial dla „Krytyki Politycznej”, stwierdził kiedyś, że film powinien być albo inteligentny, albo naprawdę wulgarny – Seks… tymczasem nie jest ani taki, ani taki. Intencją było stworzenie rewolucyjnego serialu, a skończyło się na trywialnej obyczajówce dla kobiet w średnim wieku. Nergal drący Biblię to w gruncie rzeczy Sarah Jessica Parker w corpsepaincie.
Post mortem: „On and on, South of Heaven”
Trawestując przewodnie hasło podcastu „Kultura Poświęcona”: metal to muzyka, która chce, ale nie potrafi zapomnieć o Bogu. Nie ma drugiego gatunku muzycznego, który tak obsesyjnie chwytałby się chrześcijańskich toposów, śladów i motywów. Im bardziej ekstremalna odmiana, tym chrześcijaństwo jest w nim wyraźniej obecne, stając się w końcu jego jedyną treścią.
Dzisiejsi rewolucjoniści walczą z religią, która równocześnie na fundamentalnym poziomie kształtuje ich twórczość. Jest to rewolucja z przymrużeniem oka. W patetycznym, nieco gotyckim utworze O Father, O Satan, O Sun! nawiązującym do Aleistera Crowleya, Nergal wznosi modły do Szatana, by ten go wyzwolił i podporządkował mu wszelkie duchy Ziemi i Firmamentu.
On i legion podobnych mu upadłych rewolucjonistów mogą jedynie pozazdrościć artystycznej swobody Zenkowi Martyniukowi – prawdziwie wyzwolonemu rebeliantowi, który przekroczył proste podziały na indywidualizm i kolektyw, kulturę i religię czy prawdę i fałsz, by kreując własne muzyczne światy, stwarzać kiczowatą i autentyczną przestrzeń wolności i hedonistycznej uciechy.
Metal tymczasem w swej istocie to muzyka postchrześcijańska – muzyka, która wyrosła pod Krzyżem i w gruncie rzeczy nigdy z tej zależności się nie wyzwoliła. W znacznej części ten gatunek, by posłużyć się tekstem słynnego utworu Slayera, znajduje się „na południe od raju”. Cały czas to jednak właśnie boski raj stanowi punkt odniesienia dla kolejnych pokoleń gorliwych bluźnierców.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
