Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Nerwice, depresje, wstyd. Czy katolicyzm to religia toksycznego poczucia winy?

Nerwice, depresje, wstyd. Czy katolicyzm to religia toksycznego poczucia winy? Fragment „Sądu Ostatecznego” Memlinga; źródło: wikimedia commons

Toksyczne poczucie winy, wstyd, niechęć do własnej seksualności, nerwice – do tego, według lewicy, ma prowadzić chrześcijaństwo. Prawdą jest, że niektóre osoby właśnie tak przeżywają swoją wiarę. Jednakże recepty podawane przez antyklerykałów nie uleczą choroby. Rozwiązaniem jest przepracowanie emocjonalnego elementu religijności, a nie jego odrzucenie.

Chrześcijaństwo jako religia wroga życiu?

„Zróbcie eksperyment i wyobraźcie sobie własne dziewięcioletnie dziecko, jak was przeprasza: najpierw pada na kolana, potem wszystko wyznaje, a później już tylko kara i na koniec cmok ojca rękę. Kto by tak chciał?

A może lepiej: jakie emocje wywołuje w was taki obrazek? Ja mam poczucie poważnego nadużycia. Czegoś sadystycznego” – pisze Tomasz Żukowski, profesor PAN, publicysta Krytyki Politycznej i literaturoznawca, w jednym z wielu swoich krytykujących katolicyzm tekstów.

Dalej: „Zatrzymajmy się na chwilę przy chrześcijańskiej idei miłości «aż do śmierci », czyli w punkcie, gdzie posłuszeństwo Syna wobec Ojca sięga ideału. Dość osobliwy to ideał, biorąc pod uwagę, że chodzi o miłość.

Kochaj mnie, aż nic z ciebie nie zostanie? Albo: będę cię kochał, aż nic nie zostanie ze mnie? Chcecie takiego partnera? […] Jesteśmy w kręgu wyobrażeń sadomasochistycznych. Nie chodzi wcale o grę erotyczną, w której partnerzy umawiają się ze sobą, ale o przemoc w toksycznej relacji”.

Wizja Boga, którego „niegrzeczne dziecko” musi przebłagać, by oddalić od siebie karę. Pojednanie, które bardziej przypomina feudalny hołd lenny niż wzajemne przebaczenie w zdrowej, kochającej się rodzinie. Bóg, który żąda od swych dzieci – nie wiadomo z jakiej przyczyny –  całkowitego wyniszczenia siebie, stawiając to za wzór doskonałości.

„Wszystko postawione na głowie. To dziecko ma się troszczyć o «kochającego Ojca», a nie na odwrót, i to na dziecku spoczywa odpowiedzialność za tę relację. Wypisz wymaluj jak w relacji sadomasochistycznej. Będzie dobrze, jeśli potrafisz się tatusiowi przypodobać” – pisze literaturoznawca.

Jeżeli jest tak, jak pisze Żukowski, to rację miał Nietzsche, rację mieli starożytni Rzymianie, twierdząc, że chrześcijanie są „nieprzyjaciółmi życia”. Chrześcijaństwo w tej wizji to religia wpajająca swoim wyznawcom od najmłodszych lat „toksyczne poczucie winy”. Dzięki temu „praniu mózgu” Kościół uzależnia swoich wiernych od siebie.

„Jezus umierał za mnie i z mojego powodu, umierał ciągle, na każdej mszy, a ja bez przerwy dokładałem mu cierpień i byłem powodem bólu. Cierpiała także Jego Matka i uczniowie. Chcąc nie chcąc, lądowałem w pozycji kata znęcającego się nad kimś zupełnie niewinnym” – pisze Żukowski.

„Im bardziej czułem się winny, tym bardziej potrzebowałem Jego męki, bo tym bardziej zasługiwałem na potępienie, więc tym bardziej czułem się winny, i tak bez końca. W tym szaleństwie jest metoda! Nadzieja zbawienia padała na dobrze przygotowany grunt”. Mamy więc mniej więcej taki schemat: interioryzacja katolickiej moralności → grzech → poczucie winy → spowiedź → ulga. I znowu: grzech → poczucie winy → spowiedź → ulga. I tak bez końca.

Uwewnętrzniony dyktator, karzące, bezlitosne superego, Wielki Inny będący wielkim sadystą, wsączonym przez religię w bezbronne niewinne umysły. Religia istniejącą po to, by – nawiązując do tytułu słynnej książki Michaela Foucaulta – nadzorować i kazać. Bo w tym wszystkim przecież chodzi o władzę. O cóż innego miałoby chodzić?

Odczytanie chrześcijaństwa przez Żukowskiego to tylko przykład, jak sądzę, dość emblematyczny dla postrzegania tej religii przez niemałą część współczesnych ludzi Zachodu. Widać to było w Polsce zwłaszcza podczas Strajku Kobiet.

Doszło wówczas do „wysypu” świadectw odejścia od Kościoła. Wiele z nich krążyło właśnie wokół tematu poczucia winy. I psychoterapii, która pozwoliła się z niego wyzwolić, prowadząc do „dojrzałej” decyzji o opuszczeniu wspólnoty Kościoła w postaci formalnej lub nieformalnej apostazji.

„Chcę przestać czuć poczucie winy, że albo wszystko akceptuję, albo jestem gorszą katoliczką. Szczególnie, jeśli zaczyna to się przejawiać nie tylko w tym, że «daję żyć innym», ale także w moich osobistych poglądach i planach” – mówiła anonimowa Katarzyna, cytowana przez  Macieja Witkowskiego.

To jak to jest? Czy katolicyzm jest religią wsączającą w nas poczucie winy, które sprawia, że nie jesteśmy w stanie normalnie funkcjonować? Czy jest to doktryna zmuszająca nas do nadludzkiej kontroli każdej naszej myśli, każdego odruchu – zwłaszcza o charakterze seksualnym – byleby tylko nie zgrzeszyć i nie narazić się wieczne potępienie?

Moralność ma służyć wspólnocie

Zacznijmy od podstaw. By nie popaść w zbyt pospieszne i uproszczone sądy, warto sobie uświadomić, jak skomplikowanym i niejednoznacznym zjawiskiem jest moralność. Przypatrzmy się więc temu, jak wygląda proces jej tworzenia.

Człowiek, jako istota potrzebująca wspólnoty i wiążąca swoje przeżycie ze społecznością, wytwarza pewne zasady, wedle których postępuje, a które to mają pomóc w harmonijnym funkcjonowaniu w społeczności.

Tak twierdził chociażby światowej sławy badacz zachowań naczelnych Frans de Waal, który definiował moralność jako „zorientowane na grupę zjawisko wynikające z tego, że chcąc przetrwać bazujemy na systemie wsparcia społecznego”.

Zdaniem de Waala, nasze kodeksy etyczne tworzą się dzięki pierwotnym, charakterystycznym dla ludzkiego mózgu zdolnościom, jakim jest zdolność do empatii – ta zaś jest możliwa dzięki tzw. neuronom lustrzanym – skłonności do wzajemności, poczucia sprawiedliwości czy dążeniu do harmonizowania relacji w społeczności.

Kolejnym krokiem tworzenia moralności jest presja społeczna na zachowania sprzyjające dobru danej grupy. Poprzez stosowanie kar, nagród oraz dystrybucję prestiżu społeczność wskazuje, co jest pożądane, a co nie. Kluczową rolę na tym poziomie pełni mimikra – naśladownictwo, poprzez które poznajemy i uczymy się tych zachowań, które przyniosą nam korzyść (czyli pozwolą harmonijnie funkcjonować w grupie).

We wszystkim tym zaś – jak z kolei twierdziła Patricia Churchland, neurofilozofka – pomaga neuroprzekaźnik zwany oksytocyną, który pozwala regulować stres społeczny i odpowiada za powstawanie przywiązania pomiędzy członkami wspólnoty.

Na tym etapie uczymy się, że działania w kluczu tego, co społecznie pożądane, są działaniami nie przeciw nam, ale na naszą korzyść. Tak więc interioryzujemy w sobie zasady przekazywane przez wspólnotę jako swoje własne. Działając zgodnie z nimi, uczymy się, że w ten sposób działamy w zgodzie ze sobą.

W końcu, na poziomie trzecim – zdaniem De Waala, a także prof. Jonathana Haidta – wyuczone przez nas prospołeczne zasady zaczynamy postrzegać jako zasady ogólne, których przestrzeganie jest od nas wymagane niezależnie od tego, czy przynoszą nam korzyści, czy też nie. Funkcjonują same dla siebie. Ich wymiar utylitarny zostaje odsunięty na dalszy plan.

Oczywiście taki opis – z perspektywy niniejszego tekstu – może prowadzić do wniosku, że moralność to żywioł czysto ewolucyjny, zakodowany w nas przez procesy dostosowawcze, a zatem wraz ze zmieniającymi się warunkami życia i postępem cywilizacyjnym może się zmieniać.

A nawet jeżeli ta zmiana nie jest w prosty sposób możliwa, to wciąż mamy do czynienia co najwyżej z fenomenem z dziedziny biologii. Nie ma tu żadnego Boga, nie ma obiektywnego prawa naturalnego, rozumianego tak, jak rozumieli je klasyczni filozofowie.

Moim zdaniem taki zarzut jest jednak nieuprawniony. Nie ma prostego przejścia pomiędzy opisem tego, w jaki sposób kształtuje się w nas moralność, a przyczyną tego stanu rzeczy. Człowiek, który wierzy w Bożą Opatrzność, mógłby w tym punkcie powiedzieć, że taki kształt ewolucji może być przecież wynikiem boskiej interwencji.

Co więcej, jak zauważa Patricia Churchland, z opisu mnogich czynników wpływających na kształtowanie się moralności – takich jak geny, czynniki środowiskowe, budowa mózgu – nie da się jednoznacznie wskazać, co jest ostatecznie decydujące.

Ludzkie systemy etyczne to skomplikowane zjawisko. Kiedy dokonujemy ich opisu, wyróżnienie jednego decydującego czynnika i pełne zrozumienie tego zjawiska bywają niemożliwe.

John Mikhail, profesor prawoznawstwa z Uniwersytetu w Georgetown, twierdził, że nasze oceny moralne wydajemy nieświadomie, na podstawie obecnych w nas tzw. zasad deontycznych. Wydawanie ocen moralnych byłoby zatem rodzajem nieświadomego, automatycznego rozumowania.

Teoria Mikhaila nie mówi, skąd pochodzą te zasady deontycznie. Nie można wykluczyć więc ewolucyjnego dostosowania czy roli socjalizacji. Jednak jego teoria dość dobrze współgra z teorią synderezy (pra-sumienia) św. Tomasza z Akwinu, wedle którego podstawowe zasady prawa naturalnego („dąż do dobra, zła unikaj”) są czymś dla nas oczywistym, same przez się zrozumiałym.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Dlatego, aby pokazać, jak skomplikowanym zjawiskiem jest moralność oraz jej powstawanie.

Metoda Tomasza Żukowskiego, który sprowadza doktrynę moralną Kościoła katolickiego, zbudowaną również na fundamencie myśli antycznej Grecji i Rzymu, do narzędzia kontroli i władzy, przypomina raczej teorię spiskową, ewentualnie publicystyczne uproszczenia, a co najwyżej świadectwo własnego doświadczenia (ktorego broń Boże, nie chce lekceważyć).

Moralność nie powstaje po prostu jako zestaw zasad skonstruowanych przez elity i transferowanych na ciemny lud w celu utrwalenia relacji władzy i podległości. Konstruowanie się etyki jest procesem organicznym, skomplikowanym, przenikającym biologię, psychologię, kulturę, jak i duchowość człowieka.

Niezależnie od tego, czy jej powstanie przypiszemy ewolucyjnym procesom adaptacyjnym, czy kierującej ewolucją i historią Opatrzności Bożej, przydałoby się wobec tego zjawiska mieć zdecydowanie więcej pokory.

Przy wszystkich potencjalnych wątpliwościach co do akcentowania ciężaru niektórych grzechów, co do sposobu jej komunikowania i wdrażania, warto by – stosując zasadę „płotu Chestertona” – najpierw spróbować ją dogłębnie zrozumieć, zanim przystąpi się do jej śmiałej dekonstrukcji.

Poczucie winy jest potrzebne, wstyd – mniej

Przejdźmy teraz do uczuć moralnych, a więc czegoś, co przeżywamy na co dzień i co niejednokrotnie ma największy wpływ na nasze zachowania oraz – z punktu widzenia tego tekstu – na sposób przeżywania moralności czy zasad religijnych. Przyjrzyjmy się zwłaszcza dwóm uczuciom: poczuciu winy i wstydowi.

Jak pisze Ryszard Stach w książce Psychologia moralności z perspektywy neuronauk, poczucie winy jest uczuciem co do zasady pozytywnym z perspektywy rozwoju moralności: „Poczucie winy motywuje do działań zmierzających do naprawy skutków złego zachowania, do zadośćuczynienia oraz może także motywować do wyeliminowania zachowań niemoralnych w przyszłości”.

I dalej: „Osoby charakteryzujące się skłonnością do doświadczania poczucia winy wykazują wysoki stopień empatii (empatyzowania). Skłonność do doświadczania poczucia winy jest ujemnie skorelowana z agresją bezpośrednią oraz jest dodatnio skorelowana z intencjami prospołecznymi z wszystkimi tego konsekwencjami”.

Znacznie bardziej ambiwalentna jest rola wstydu:

„Wstyd najczęściej powoduje próby zaprzeczenia, ukrycia się lub ucieczki. Motywacja ta zapewnia pewne korzyści jednostce doświadczającej wstydu, natomiast nie przynosi korzyści społeczeństwu […] skłonność do reagowania wstydem skorelowana jest z wrogimi intencjami, oraz tendencją do zachowań agresywnych zarówno wobec otoczenia społecznego jak i wobec siebie. Są to oczywiście strategie obronne pozytywnego obrazu własnej osoby” – pisze Stach.

Poczucie winy jest co do zasady altruistyczne, łączy się ze zdolnością do empatii, skłania do naprawienia krzywdy i przynosi korzyść dla społeczności. Wstyd jest zaś uczuciem raczej egocentrycznym, nastawionym na ochronę własnego wyidealizowanego obrazu, często pchającym nas do wyparcia niewygodnej prawdy o nas.

Tendencje do wyrugowania poczucia winy z własnego życia – a to pojawia się momentami w dyskursie pop-terapeutycznym – należy więc uznać za patologię: „W różnych narracjach rozwojowo-terapeutycznych, popularnych dziś na Instagramie i nie tylko, czytamy zaś np. o komforcie jako fundamentalnym wyznaczniku tego, w jaki sposób funkcjonujesz w danej relacji.

Jeśli ktoś ma do ciebie pretensje i czujesz dyskomfort, to jest to zła relacja i powinieneś z niej zrezygnować. Nie ma tu w ogóle pytania, czy może jednak rzeczywiście robisz coś nie w porządku” – mówił Tomasz Stawiszyński w rozmowie dla „Tygodnika Powszechnego”.

René Girard pokazał, jak istotne jest chrześcijańskie poczucie winy

Ktoś mógłby powiedzieć: „Wszystko, co piszesz, jest prawdą. Nawet Tomasz Żukowski zgodziłby się, że poczucie winy jest potrzebne. Problem w tym, że katolicyzm sprawia, ze człowiek odczuwa je w sytuacjach nieuzasadnionych.

Wtłacza je – wraz z toksycznym wstydem – w dusze ludzkie, doprowadzając do tego, że człowiek nie tylko moralnie się nie rozwija, ale również karłowacieje i choruje. Poczucie winy w tym systemie religijnym jest nadmierne, toksyczne”.

Trzeba w tym punkcie powiedzieć uczciwie: tak, takie przeżywanie wiary może się zdarzać. Osobiście znam osoby zmagające się ze skrupulanctwem, rodzajem religijnej nerwicy natręctw, osoby mające kompulsywną potrzebę pójścia do spowiedzi po jakimkolwiek drobnym uczynku, które uznają za grzech.

Prawdą jest też, że niewłaściwe komunikowanie doktryny Kościoła może prowadzić do poczucia winy w tych sferach, w których największą rolę odgrywają spontaniczne, naturalne i często z trudem kontrolowane odruchy – jak chociażby w przypadku ludzkiej seksualności. Jest to jednak wypaczenie chrześcijańskiej duchowości.

Żukowski zarzuca także chrześcijaństwu, że koncept, wedle którego wszyscy jesteśmy winni śmierci Boga – „to nie gwoździe Go przybiły, lecz mój grzech” – jest chory. Nie rozstrzygając, na ile teza, o tym że każdy nasz grzech miałby być przyczyną sprawczą śmierci Chrystusa, chcę podkreślić, jak wielką rewolucją antropologiczną okazała się ta doktryna.

Zdaniem słynnego francuskiego antropologa René Girarda dawne społeczeństwa opierały swoją tożsamość o religie, których centralną figurą był kozioł ofiarny. Kiedy społeczeństwa te dotykała jakaś katastrofa (wojna, zaraza, głód), trzeba było znaleźć winnego – kozła ofiarnego.

Kiedy kozioł ofiarny zostawał zabity lub wygnany, wspólnota odzyskiwała swoją spoistość. Ludziom wydawało się, że zło wygnali gdzieś na zewnątrz, wykluczyli ze swojego kręgu.

Chrześcijaństwo przyniosło antropologiczną rewolucję. Koncepcja, według której „wszyscy jesteśmy winni” śmierci Boga, ma w sobie ogromny potencjał antyprzemocowy.

Jeżeli bowiem jestem winien najwyższej zbrodni, jaką jest zabójstwo Boga, to tracę mandat do szukania winnego na zewnątrz, do przemocy wobec drugiego, do osądzania i potępiania. Jednocześnie świadomość, że Bóg przebacza grzechy – jeśli ja sam przebaczam innym – nie sprawia, że owa wina wgniata mnie w ziemię.

Nie chodzi o ofiarę

Wróćmy jeszcze do pierwszego zarzutu Żukowskiego. Czy Bóg chrześcijański jest Bogiem żądającym od ludzi ofiary, wyniszczenia samych siebie? Dotykamy w tym punkcie istoty katolickiej duchowości.

Po pierwsze, człowiek – podobnie jak całe stworzenie – jest stworzony przez Boga. A że – jak głosi klasyczna formuła – rzecz poznaje się przez poznanie jej przyczyny, nie da się zrozumieć człowieka bez odniesienia do Boga. Co więcej, człowiek, wedle doktryny katolickiej, jest przeznaczony do zjednoczenia się z tą Przyczyną, gdyż tylko w Niej znajduje on swoją realizację i szczęście.

Po drugie, człowiek – jako stworzony na obraz i podobieństwo Boga – jest w najgłębszej swej strukturze niejako zamieszkiwany przez Stwórcę. Pisali o tym chrześcijańscy mistycy – tacy jak św. Teresa Wielka i św. Jan od Krzyża. Najgłębszą tożsamością człowieka jest to Boże zamieszkiwanie, które – poprzez duchową drogę – można stopniowo coraz bardziej odkrywać i coraz głębiej go doświadczać, aż do przemienienia całości osoby ludzkiej – wraz z jej intelektualną i emocjonalną sferą.

Tylko tak człowiek może zrealizować siebie, gdyż – jak czytamy w Gaudium et spes   „Chrystus objawia człowieka, samemu człowiekowi”. Tak więc być zjednoczonym z Bogiem to być sobą w najgłębszym tego słowa znaczeniu.

Po trzecie: przyjemności, dążenie do samorealizacji tu, na ziemi, poprzez karierę zawodową, sławę czy nawet romantyczne relacje miłosne nie mogą przynieść człowiekowi spełnienia. Doświadczamy, że nawet gdy zdobywamy kolejne „dobra ziemskie”, po ich „skonsumowaniu” chcemy jeszcze więcej.

Pragnienia ludzkie rosną wykładniczo wraz z ich zaspokajaniem. Pozostajemy nienasyceni  Doprowadziło to takie doktryny jak buddyzm czy stoicyzm do wniosku, że do szczęścia może prowadzić uwolnienie się od pragnień – na ile jest to możliwe.

Chrześcijaństwo aż tak daleko nie idzie. Twierdzi, co prawda, że człowieka może zaspokoić tylko Bóg doświadczany w życiu duchowym – ale jednocześnie stoi na stanowisku, że to doświadczanie Boga prowadzi do oczyszczenia człowieka w takim stopniu, że w sposób uporządkowany i przynoszący mu radość może korzystać z tego świata.

Tylko człowiek duchowo nasycony nie sfrustruje się niewystarczalnością rzeczy ziemskich. Tylko znając względność tego świata, można go prawdziwie doświadczać. W takim kontekście chrześcijańska asceza nie jest ofiarą dla samej ofiary, jakimś rodzajem dowodu, który musimy złożyć Bogu, aby Mu udowodnić, że jest w naszym życiu najważniejszy.

Asceza – zgodnie z formułą św. Pawła – ma „uśmiercać w nas to, co przyziemne”, abyśmy „dążyli ku górze”. Chodzi więc o stopniowe oczyszczanie nienasycalnych, nieuporządkowanych skłonności. Taka asceza więcej ma wspólnego z umiarkowaniem w spożyciu używek czy trzymaniem diety przez osobę z nadwagą, aniżeli z autoagresją.

Po czwarte, człowiek sam w sobie nie posiada duchowych sił, by tego wszystkiego dokonać. Tego dokonuje w wierzącym Chrystus, mocą tajemniczej siły zwanej „łaską”. Natomiast możemy składać Bogu w ofierze tylko to, co od niego otrzymaliśmy, a przede wszystkim – Jego samego.

„Wejrzyj, Ojcze święty, na tę Ofiarę: jest nią Chrystus,  który w swoim Ciele i w swojej Krwi wydaje się za nas i swoją Ofiarą otwiera nam drogę do Ciebie” – słyszymy w tekście V Modlitwy Eucharystycznej.

Jak zwracał uwagę psychoanalityk Paweł Droździak, jest to fundamentalna przemiana antropologiczna, która naszych przodków wyzwoliła ze składania krwawych ofiar pogańskim bożkom. Już nie trzeba składać ofiar. Całe życie chrześcijanina to przyjmowanie życia Chrystusa. To On za nas wszystkiego dokonał.

Grzech to nie główny problem

Jeżeli tak rozumiemy drogą duchową, to wtedy niedoskonałość, grzech – ten wynikający z zakorzenionych w nas skłonności, a nie z rozmyślności czy chęci zrobienia komuś krzywdy – okazuje się nieuniknionym elementem dojrzewania i rozwoju chrześcijanina.

Jak znakomicie opisał to Reginald Garrigou-Lagrange OP w książce Trzy okresy życia wewnętrznego, chrześcijanin podejmuje starania, „by zła unikać, dążyć do dobra”, wzrasta w cnotach, po czym na końcu odkrywa, że wady są w nim ciągle obecne.

To swoiste dojście do ściany, doświadczenie bezsilności, jest momentem, w którym wierzący może doświadczyć, że potrzebuje sił danych z góry. Do gry na poważnie wkracza Bóg.

To doświadczenie paradoksalnie wyzwalające. Św. Teresa Wielka w Księdze mojego życia napisała, że jest wdzięczna za swoje grzechy, bo dzięki temu mogła doświadczyć wielkiej Bożej miłości.

Sam po sobie wiem, że doświadczenie własnej słabości potrafi być naprawdę wyzwalające. Ilekroć zaczynam patrzeć na innych z góry, gardzić innymi, wpadam w samotność. Kiedy doświadczam tego, że nie jestem wcale lepszy od innych, że jestem hipokrytą nie dorastającym do wyznawanych przez siebie zasad, jest jak haust świeżego powietrza. Wtedy znów być normalnym bratem, kolegą, narzeczonym, współpracownikiem. Znów mogę być częścią wspólnoty.

Jeden z hymnów nieszpornych – wieczornej modlitwy Kościoła – mówi, że nie każdy grzech jest buntem przeciw Bogu, a jedynie ludzką słabością. W niektórych środowiskach katolickich mówi się, że „lepiej jest umrzeć, aniżeli zgrzeszyć”. Choć czasammi jest to prawdą, w większości naszych codziennych grzechów owo powiedzenie okazuje się bzdurą.

Rozumieją to dobrze ludzie uzależnieni. Gdy alkoholikowi zdarzy się zapić, to kiedy potem przychodzi na spotkanie AA – wspólnota taka w pewnym sensie reprezentuje Siłę Wyższą, ideę Boga – nie otrzymuje nagany, lecz wsparcie.

Pozostali członkowie wspólnoty rozumieją, że alkoholik nie chce pić, lecz „choruje na picie”. Wszyscy rozumieją, że dla niego samego zapicie to największa kara. Chociaż oczywiście zwykle nie mamy do czynienia z takim stopniem ubezwłasnowolnienia jak w przypadku uzależnienia, to podobnie należałoby rozumieć naszą drogę duchową. I bezpiecznie założyć, że Bóg na rzeczywistość naszej słabości patrzy podobnie.

Grzech jest, był i będzie. O ile nie mówimy o rozmyślnym i cynicznym czynieniu zła, do grzechu należy podchodzić jak do elementu ludzkiego dojrzewania. Bóg w tym ujęciu nie jest surowym Sędzią, wobec którego trzeba się rozliczać z każdej, najmniejszej przewiny, ale dawcą łaski.

Sakrament pokuty i pojednania pośredniczy w przekazie tej łaski, która stopniowo, powolutku, w zgodzie z naturalnym rytmem rozwoju, wydoskonala człowieka. A to wszystko, by finalnie był prawdziwie wolny i spełniony. By potrafił prawdziwie kochać. Być tym, kim być powinien. Prawdziwie sobą.

Walcząc z „toksycznym” stosunkiem do zasad, powinniśmy skupiać się nie tyle na poczuciu winy, ile raczej na wstydzie, który za wszelką cenę chce chronić nasze ego, uniemożliwiając nam stanięcie w prawdzie ze sobą, a wskutek tego – blokuje wyzwalające doświadczenie bezsilności.

To nie normy moralne są przyczyną cierpienia psychicznego, lecz ewentualnie indywidualna specyfika osobowości. Jak pisał Jakub Przybyła w tece Pressji Boże Ciało:

„Chodzi tu [w Mszy Świętej – C.B.] też o identyfikację z zasadami i normami, których religia jest źródłem i strażnikiem. Sposób przeżywania tych norm jest już zindywidualizowany, zależny od osobistej historii tworzenia się instancji Ja i Nad-Ja”.

Jeżeli ktoś ma osobowość neurotyczną, będzie miał skłonność do neurotycznego przeżywania swej wiary. Religii jednak nie należy odrzucać, lecz ją przepracować.

W kwestii grzechów związanych z seksualnością, Kościół stopniowo zaczyna rozumieć, że przypisywanie im zbyt dużej wagi – zwłaszcza w przypadku osób dojrzewających płciowo – nie jest najlepszym rozwiązaniem.

„W celu sformułowania wyważonej oceny odpowiedzialności moralnej konkretnych osób i ukierunkowania działań duszpasterskich należy wziąć pod uwagę niedojrzałość uczuciową, nabyte nawyki, stany lękowe lub inne czynniki psychiczne czy społeczne, które mogą zmniejszyć, a nawet zredukować do minimum winę moralną”.

Tak czytamy w 2352. punkcie Katechizmu Kościoła Katolickiego w kontekście masturbacji. W przypadku dorastających, uczących się swojej seksualności nastolatków, trudno mówić tu o grzechu ciężkim.

Dlaczego zatem chrześcijaństwo tworzy tak wyśrubowane normy moralne? Z jednej strony, chodzi o to, by uwolnić człowieka od szukania szczęścia w tym, co mu szczęścia dać nie może.

Z drugiej strony, zjednoczenie z Bogiem implikuje upodobnienie się do niego. A Bóg w swej istocie jest agape – miłością całkowicie się ofiarowującą, czystym darem.

Zatem i my wezwani jesteśmy do bycia czystym darem. Tylko przez podobieństwo do Boga możemy się z nim zjednoczyć i stać się w pełni sobą.

To znów – wbrew temu, co pisze Żukowski – nie oznacza wyniszczenia samego siebie, lecz przyjęcie w życiu duchowym – w sakramentach, w osobistej medytacji i kontemplacji – życia Bożego, które uzdalnia nas do dawania siebie. Nawiązując do definicji miłości Franciszka Blachnickiego: dając siebie, ciągle posiadamy siebie.

Niczym świeca paschalna użyczamy swego wosku, nie topniejąc. Ale znów – to jest wynikiem daru Boga, medytacji, sakramentów, a nie wylącznie ludzkich heroicznych postanowień.

Dekonstrukcja prowadzi donikąd

Dekonstrukcja chrześcijaństwa, walka z opresyjnymi patriarchalnymi normami, ignoruje fakt, ze człowiek nie jest monadą posiadającą jakąś ukształtowaną, przed-społeczną tożsamość. Człowiek powstaje poprzez bycie we wspólnocie, zaś kluczową rolę w tym procesie pełni wyznawany przez daną społeczność mit – pisał o tym znakomicie Pierre Legendre.

Dekonstrukcja mitu nie prowadzi do wyzwolenia, ale do utraty tożsamości. Stawka jest zbyt wielka. Zgadzam się z Żukowskim, ze mit może być opresyjny, niczym ojciec hordy pierwotnej opisywany przez Zygmunta Freuda w dziele Totem i tabu.

Jednak rozwiązaniem nie jest „zabicie ojca”, ale właściwe rozumienie mitu, moralności, doktryny. Przepracowanie jej, tak by uwzględniając naszą osobistą dynamikę, ludzką specyfikę, harmonijnie, a nie drogą przemocy, prowadziła nas do doskonałości.

Co więcej, chrześcijaństwo jest tym „mitem” (w znaczeniu opowieści tworzącej imaginarium i pole symboliczne dla cywilizacji, a nie w znaczeniu „zmyślonej opowieści”), który w sposób szczególny – co podkreślał zwłaszcza Carl Gustav Jung – odpowiada na potrzeby człowieka jako takiego.

„Chrześcijaństwo jawi się jako najbardziej kompletna, najbardziej rozbudowana spośród dostępnych dzisiaj odpowiedź na nieodłączny tragizm ludzkiego życia […], jest odpowiedzią na tragizm, ale odpowiedzią, która tragizmu nie pudruje, nie odkształca, nie obiecuje, że się tu i teraz uda go zniwelować. Jest odpowiedzią, która nie tylko nie unieważnia pytania, lecz przeciwnie – podkreśla jego adekwatność” – pisze Tomasz Stawiszyński, filozof niewierzący.

Nie wylewajmy więc dziecka z kąpielą. Przepracujmy religijność, zamiast ją usuwać.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.