Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Turysta został zadomowiony w kulturze kapitalizmu. Potrzebujemy figury pielgrzyma

przeczytanie zajmie 10 min
Turysta został zadomowiony w kulturze kapitalizmu. Potrzebujemy figury pielgrzyma Piero della Francesca, Portret Federica da Montefeltro i jego żony, Battisty Sforzy. Galeria degli Uffizi, Florencja; autor zdjęcia: Jan Skoumal

Wenecja to ogromne muzeum, którego mieszkańcy sprowadzani są do roli żywych eksponatów. Jedyne, czego miastu brakuje, to bramki i opłaty za wstęp. Choć brzmi to jak współczesne malkontenctwo, dokładnie taką diagnozę postawił pod koniec XIX wieku amerykański pisarz Henry James, z nieukrywaną wyższością spoglądający na kręcących się po Piazza San Marco turystów. Jego słowa były prorocze: po zrealizowanym w 2024 roku pilotażu, od kwietnia bieżącego roku w życie weszły opłaty dla „jednodniowych turystów”, których miliony odwiedzają miasto kanałów. A to tylko wierzchołek góry lodowej problemów przeżartego przez kapitalizm współczesnego homo turisticus.

Przystańmy na rogu San Marco i w towarzystwie przytulonych do muru bazyliki tetrarchów rozejrzyjmy się po placu. Budy wypełnione pamiątkowym plastikiem i podróbkami znanych marek, uwieńczone koronami z piętrzących się ku niebu kapeluszy, toną w przewalającej się przez plac ludzkiej masie.

Widzimy smartfony, podnoszone co chwila, by zrobić zdjęcie. Widzimy szlaki, niczym tunele w mrowisku, wytyczone między drzwiami bazyliki, dzwonnicy, Pałacu Dożów i deptakiem z bujającymi się przy brzegu gondolami. Jeśli ktoś zatrzymuje się przy wspierających róg bazyliki czterech cesarzach, to najczęściej przywiedziony tam przez wzniesioną nad tłum parasolkę przewodnika. Kim w ogóle jest współczesny turysta?

Rok kieratu i tygodniowe all inclusive

„Jestem turystą, więc oglądam to, co spotkam”. Od takiego wyznania, przytaczając tekst piosenki Kwiatu Jabłoni, muszę zacząć. Żeby bowiem w pełni uczciwie pisać o turystach i turystyce, nie mogę snuć rozważań „o nich”, tylko „o nas”. Kim więc jesteśmy?

Dzisiejszy turysta zadomowił się – a raczej: został zadomowiony – w kulturze kapitalizmu. Składa się na nią pęd pracy, lokujący się o krok od pracoholizmu udział w ciągłym wyścigu. Toczy się on przy okazjonalnych finansowych sukcesach, przerywanych tęsknym spoglądaniem na wiszący nad biurkiem lub kuchennym stołem kalendarz, w którym każdy miesiąc ilustruje tropikalna wyspa lub popularny zabytek.

Współczesna kultura pracy zyskała wiele opracowań – zamiast więc analizować jej naturę, skupmy się na chwilach wytchnienia, na które możemy sobie pozwolić, czy też: na które się nam pozwala. Spróbujmy umieścić w tych chwilach nas, ludzi, których łączy pragnienie wyrwania się z rutyny i „oglądania tego, co się spotka”.

Jak podaje badanie Pollster „Polacy na wakacjach 2024”, statystyczny Polak pozwala sobie średnio na 11 dni urlopu w ciągu roku, z dominującym przedziałem od 8 do 14 dni (jak wskazywało 38% badanych w 2024 roku). Z kolei badanie CBOS za 2022 rok mówi o średnio 13,3 dniach (mediana: 10 dni). W skali roku mówimy więc o stosunkowo niewielkiej liczbie dni, jakie przeznaczamy na dłuższy niż weekendowy wyjazd.

Tymczasem potrzeba, z którą mierzymy się, gdy przychodzi nam wybrać formę i miejsce spędzenia urlopu, jest podstawowa: to wola odpoczynku. Stres, zmęczenie, pęd myśli i ciała, bóle kręgosłupa i karku, z którymi chodzimy do fizjoterapeutów: wszystko to musi znaleźć ujście, którego wielu upatruje w wakacyjnym leżeniu do góry brzuchem.

Naszym pierwszym wyborem są więc plaża i woda oraz spacery (kolejno 61,8% i 54,1% według ośrodka Badanie Opinii z 2018 roku). Tu zaś, niczym politycy oferujący rozwiązania problemów, które sami stworzyli, wkracza znów kapitalizm z jego bogatą ofertą wakacji all-inclusive.

Nie mam zamiaru ciskać gromów w osoby, które decydują się na tydzień lub dwa bezczynności pod hotelową parasolką – sam cenię sobie tę formę wypoczynku jako reset po pracowitym roku. Problem zaczyna się jednak, gdy wakacje takie awansują na pozycję jedynych w roku.

Reklamowane przez biura podróży oferty, w połączeniu z liczbą dni wolnych i wyjazdów na rok (CBOS mówi o medianie dwóch wyjazdów, na jakie pozwalaliśmy sobie rocznie w 2022 roku), wpychają nas w kapitalistyczną logikę wakacyjnego nie-miejsca.

Takim nie-miejscem jest hotel, do którego z lotniska docieramy autokarem, a który równie dobrze mógłby mieścić się w Grecji lub w Turcji, we Włoszech lub Hiszpanii, wszędzie bowiem obowiązuje ta sama logika totalnego wypoczynku.

Elementy takie, jak lokalne drinki, posiłki czy występ zespołu folklorystycznego są zaś jak tydzień włoski w Lidlu – w atmosferze nie-miejsca dają nam poczucie bliskości z kulturą, od której oddzieleni jesteśmy murami parasolkowego rezerwatu, czego nie jest w stanie zmienić jednorazowa wycieczka do pobliskich ruin lub większego miasta.

Daleki jestem do odbierania komukolwiek, w tym sobie, prawa do takiego wypoczynku – nie o to przecież chodzi. Posłużmy się jednak analogią literacką.

Czytanie książek, które nie wymagają większego wysiłku umysłowego i mają nam zapewnić dobrej jakości rozrywkę, nie jest samo w sobie niczym złym. Gdy jednak w ciągu roku pochłaniamy wyłącznie takie lektury, wątpliwe jest, czy poszerzymy nasze horyzonty i zbliżymy się do poznania prawdy o świecie.

A więc pomiędzy kolejnymi kryminałami Krajewskiego nie może zabraknąć nam czasu, by sięgnąć po wysokogatunkową prozę Myśliwskiego lub klasykę. Inaczej utkniemy w przyjemnościowym rezerwacie.

Turysta traktuje świat przedmiotowo, pielgrzym podmiotowo

Turysta – niekoniecznie współczesny, czego dowód w Godzinach włoskich dawał przywołany już Henry James, ale po prostu in genere – żyje w pogoni za przedmiotem. Chodzi tu zarówno o hotelowe nie-miejsce, jak i o miasto przeznaczone na weekendowy wypad lub wreszcie jedną z turystycznych Mekk, na które poświęca się mniej lub więcej dni.

Jako turyści szukamy obiektu. Może nim być zabytek – wnętrza budapesztańskiego parlamentu, zewnętrza ateńskiego Partenonu – bądź miejska wizytówka pokroju bolońskich Due Torri. Przyciągać może nas miejska instalacja, taka jak wieczny deszcz na lublańskim Prešernovskim trgu, czy też lokalny przysmak: canollo z kawiarni w klasztorze Santa Caterina w Palermo albo ciemne piwo w praskim U Fleků.

Turysta odczuwa zmysłami, pragnie tego, co wizualne, namacalne i – najczęściej – możliwe do uchwycenia na zdjęciu, wrzucenia na social media i fotograficznego zapamiętania. Pragnienia te ciągną nas także ku najsłynniejszym muzeom. Tam czeka nas stanie w kolejce do Mony Lisy, zadzieranie głowy w Kaplicy Sykstyńskiej czy robienie sobie zdjęć z ogromnymi płótnami Klimta i Jacques-Louis Davida w wiedeńskim Belwederze.

Jesteśmy przecież ludźmi: chcemy i mamy prawo doświadczać świata wszystkimi zmysłami. Ale czy to wszystko, na co nas stać? W opozycji do turysty postawić możemy figurę pielgrzyma.

Na pierwszy rzut oka on również podróżuje do miejsca – ma jednak inne motywacje. Pielgrzym szuka duchowego połączenia: komunii z obecnym w świętym miejscu Bogiem, styczności z ziemią, po której spacerował za życia święty, wspólnoty innych pielgrzymów i dzielenia z nimi przeżyć. Rzym, Jerozolima czy Santiago de Compostela od setek lat, a krócej – Fatima i Medjugorie, przywodzą ku sobie miliony takich ludzi.

Pielgrzymka nie musi mieć jednak wcale religijnego wymiaru. Pielgrzymować można bowiem do krain swoich przodków, do miejsc, z których się wywodzą i do ziemi, w której spoczęli. Ducha takich podróży odnajdujemy w zadumie nad niknącymi literami nagrobka i wystającymi z trawy fundamentami zburzonego domu.

Pielgrzymka wreszcie może nas wieść kolejami losu naszego ludu i narodu, może polegać na poszukiwaniu zrozumienia historii, w której mamy swój udział. Najważniejszy nie jest tu wymiar religijny, tylko niejako duchowy, a dokładniej – podmiotowy.

Pielgrzym pragnie relacji z podmiotem: wyższym bytem, duchami przodków, ucieleśnioną w ludzkich żywotach historią. Pragnienie podmiotu odróżnia go od goniącego za przedmiotem turysty i nadaje jego odkrywaniu świata głębszy sens.

Na drodze ku syntezie pielgrzyma z turystą

Gdzie w tym wszystkim jest więc miejsce dla nas? Dość klasycznie, bo gdzieś pomiędzy, w półcieniu. Turysta to, jak za amerykańskim filozofem Stephenem Ericksonem stwierdził Jarosław Kupczak OP, zagubiony pielgrzym (misplaced pilgrim). Zagubiony w cieniu ma jednak szansę z niego wyjść – pytanie brzmi, jak, oraz, co równie ważne, w jakim stopniu.

Czy żądam od siebie i innych, by porzucili wszystkie opisane wyżej turystyczne przyjemności za cenę zatopienia się w pielgrzymim uniesieniu? Absolutnie nie. Tym, czego potrzebuje każdy turysta, jest spotkanie z podmiotem. Wymaga ono wiedzy, namysłu i otwarcia.

Wycieczka do obrazu Caravaggia musi stać się pielgrzymką ku emanującemu z płótna geniuszowi wielkiego artysty. Zwiedzanie ulic Florencji niech będzie dla nas stąpaniem po bruku „światłowładnej pani”, jak pisał Dante o mieście, którego „imię głośne jest w otchłani”. W asyskiej katedrze poświęćmy zaś jak najwięcej czasu na podziwianie rewolucyjnego kunsztu Giotta.

Bo przecież celem naszej wędrówki, choćby w ostatnim przypadku, może być zarówno grób św. Franciszka, jak i mistyka twórczości wielkiego artysty. Wiedza iść tu musi w parze z poszukiwaniem ducha, podmiotu emanującego z przedmiotu, przed którym stoimy.

Być pielgrzymem kulturowym nie oznacza jednak rezygnacji z doczesności przedmiotu – oznacza nadanie temu, co turystyczne, roli służebnej, ale nie marginalnej. Oznacza radosne robienie zdjęć i spacerowanie wzdłuż weneckich kanałów, które ostatecznie wiedzie nas ku intymnemu spotkaniu z podmiotem – duchowym pięknem i nieznaną wcześniej siłą tycjanowskiej Assunty w kościele Santa Maria Gloriosa dei Frari.

Nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy po ochłonięciu i wyjściu na zewnątrz wmieszali się w tłum na Piazza San Marco, by mrówczymi ścieżkami wydeptanymi przez turystów – od których zacząłem ten tekst – spacerować między straganami i przymierzać kapelusze.

Przeżywajmy. Cieszmy się tym, co w przedmiocie. Czujmy się onieśmieleni i zachwyceni tym, co w podmiocie. Ten drugi zawsze poradzi sobie bez pierwszego – ale nie uwzględniwszy podmiotu, nigdy nie ujrzymy pełnego obrazu przedmiotu, którego obecność przeżywamy.

Na stojącego w półcieniu pielgrzyma kulturowego czeka jednak wiele pułapek. Jedną z nich jest czas. U Jamesa czytamy o zaglądaniu za kotary kościołów na uboczu i kontemplowaniu ich ustronnych, sennych wnętrz. Kupczak idzie dalej: stwierdza, że po wizycie w muzeum, a nawet przed jednym obrazem, nie powinniśmy zagłuszać doznanych wrażeń kolejnymi punktami turystycznego programu.

Należycieprzeżyć – oznacza więc poświęcić dużo czasu na sam kontakt, a jeszcze więcej – na przetrawienie i ochłonięcie po spotkaniu z podmiotem. Postulaty te nijak mają się do kapitalistycznej logiki city-breaków, wypadów na weekend lub kilka dni, które często są jedynym, na co sobie pozwalamy.

Ciężko nie ulec pokusie ułożenia naładowanego wrażeniami planu zwiedzania, podsycanego świadomością, że nieprędko – jeśli w ogóle – wrócimy do danego miejsca. Ciężko poświęcić weekendowy pobyt w Rzymie wyłącznie na muzea watykańskie i spacer, gdy Wieczne Miasto woła nas głosem nowego podmiotu na każdym kroku.

Ideał pielgrzymki kulturowej pozostaje w zasięgu osób takich, jak James, długie miesiące pomieszkujących w miastach najważniejszych dla europejskiej kultury i tradycji. Większości z nas zostaje startowanie z pozycji turysty, któremu łatwo popaść we frustrację.

Nigdy bowiem nie uda nam się zobaczyć i doświadczyć wszystkiego. Każda próba porzucenia turystycznego pędu na rzecz dłuższych chwil zadumy tylko oddali nas od ilościowego sukcesu, liczonego w odwiedzonych miejscach, przespacerowanych muzeach i zrobionych zdjęciach.

Przeciwko dyktaturze smartfonów i snobizmu

Już jednak poświęcenie kilkudziesięciu minut więcej na zabytkowy kościół, a godziny na muzeum, pozwoli nam wyjść z cienia. Zatrzymywanie się na dłużej przy obrazie, studiowanie ruchów pędzla stojących za jego liniami. Kontemplowanie wielkiej rzeźby w Galerii dell’Accademia i talentu artysty.

Jeśli chociaż przysiądziemy na moment na ławce, by podziwiać architekturę osuwającego się ku morzu miasteczka, by zostało ono z nami nie tylko na zdjęciu, ale też w pamięci – w ten sposób możemy zapewnić sobie moment kulturowej pielgrzymki.

To mogą być zaś pierwsze kroki do przewartościowania w odkrywaniu świata. Gdy raz dozna się tego duchowego, czasowego i przestrzennego wyłączenia z codzienności, weźmie się udział w rytuale obcowania z podmiotem emanującym z przedmiotu, pragnie się więcej, pragnie się coraz to nowych zdziwień. „Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce” – to Ryszard Kapuściński i jego Herodot, podmiot, który towarzyszył mu w reporterskich pielgrzymkach.

Największa pułapka, jaka czeka na kulturowego pielgrzyma, leży jednak w nim samym. Bo przecież gdy my przystajemy w obcowaniu z podmiotem, wszystko wokół toczy się dalej: błyskają ekrany smartfonów, co kilkanaście sekund zmienia się widownia przed danym obrazem, ludzie mijają obojętnie przedmioty, dla których głębi my próbujemy znaleźć choć chwilę w ogromnym muzeum, jakim jest nie tylko rozpoczynająca ten tekst Wenecja, ale cały świat dostępny dla tych, którzy go odkrywają.

Łatwo poczuć się wyobcowanym, innym, lepszym od tych, którzy w naszych oczach zaczynają się jawić jako ignoranci. Tak rodzi się grzech snobizmu, obecny już, o czym wspomniałem na wstępie, u Jamesa.

Podsycane nim chwile kulturowej pielgrzymki pozbawiają nas szczerości w relacji z podmiotem i sprawiają, że nasze starania mijają się z celem. Snobizm stawia nas w nieprawdziwej opozycji wobec tych, których do bardziej powierzchownego odkrywania świata skłania to samo pragnienie poznania.

Czwarte spośród praw podróżowania, wskazanych przez ks. Michała Hellera, brzmi: „Choćby cię nie wiem ile podróż kosztowała, choćbyś się nie wiem jak zapożyczył, i tak do domu powrócisz bogatszy”. Przyjąć bogactwa, jakie oferuje nam kulturowa pielgrzymka, możemy jednak tylko z niezbędną ku temu pokorą.

Pokora uchowa nas od snobizmu, a wyposaży w czułość zarówno wobec podmiotu emanującego z celów naszych pielgrzymek, jak i tego obecnego w towarzyszącej nam społeczności turystów i współpielgrzymów.

Pokora pozwoli nam zrozumieć, że żadne pokłady frustracji nie przebiją wielkości świata, jaki przyszło nam zwiedzać – że najlepsze, co możemy zrobić, to pogodzić się z faktem, że nie zobaczymy i nie przeżyjemy wszystkiego. I pielgrzymować.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.