Skrajna prawica w rządzie Netanjahu dąży do ludobójstwa Palestyńczyków? Co się dzieje w Strefie Gazy?
Katastrofa humanitarna w Strefie Gazy pogłębia się i osiąga niespotykany wcześniej poziom. Izrael sprawnie przykrywa ten fakt, atakując Iran i wchodząc w kolejne konflikty z sąsiadami. A to wszystko po to, aby Netanjahu mógł dalej utrzymać się przy władzy, obsługując interesy izraelskiej skrajnej prawicy. O tym, co naprawdę dzieje się teraz w Strefie Gazy rozmawiają Michał Steć i Karolina Wójcicka, ekspertka od Bliskiego Wschodu i publicystka „Dziennika Gazety Prawnej”.
Wojna między Izraelem a Hamasem w ostatnim czasie zniknęła z pierwszych stron gazet. Tymczasem Izraelczycy dalej obracają Strefę Gazy w pył. Czy oficjalny cel Izraela – zniszczenie Hamasu – dalej obowiązuje?
Narracja Izraela ciągle podtrzymuje, że ich nadrzędnym celem jest zniszczenie Hamasu. „Chcemy zniszczyć Hamas i uwolnić zakładników, uprowadzonych 7 października 2023 roku” – to mniej więcej komunikuje rząd Binjamina Netanjahu. Tymczasem z dnia na dzień umierają kolejni zakładnicy.
Niedługo nie będzie już kogo ratować. Mimo to Izraelczycy przekonują, że ataki militarne na cele w Strefie Gazy i presja wywierana na Hamas poprzez blokowanie pomocy humanitarnej jest najlepszym sposobem na osiągnięcie powyższych celów.
Jednakże pod oficjalną narracją rządu, kryje się powszechnie wiadomy fakt, że Netanjahu musi balansować pomiędzy interesami różnych grup politycznych. Istnienie jego koalicyjnego rządu jest uzależnione od wsparcia ze strony skrajnej prawicy, która grozi opuszczeniem koalicji, jeśli tylko Izrael zdecyduje się tę wojnę przerwać.
Nie są to czcze groźby. Kiedy w styczniu doszło do wejścia w życie trwającego 2 miesiące zawieszenia broni, to w tym samym dniu Itamar Ben Gwir, minister bezpieczeństwa wewnętrznego i lider skrajnie prawicowej partii Żydowska Siła, wycofał się z rządu.
Wówczas rząd Netanjahu zachował większość w Knesecie. Jednak, jeśli koalicję opuściłby jeszcze Becalel Smotricz – minister finansów, wywodzący się z prawicowo-syjonistycznej partii Żydowski Dom – to premier Izraela miałby poważny problem.
Ostatecznie w momencie wznowienia działań zbrojnych Ben Gwir powrócił do rządu. Jednakże cała ta sytuacji pokazuje, jak bardzo działania Netanjahu są uzależnione od tych dwóch, skrajnie prawicowych polityków. Dlatego jeśli premier Izraela chce się utrzymać u władzy – a to jest jego najważniejszy cel – to nie ma dla niego nic ważniejszego od kontynuowania wojny.
Netanjahu tak naprawdę nie interesuje los zakładników. Ignoruje on protesty ich rodzin, formułowane niemalże codziennie pod adresem władz Izraela. W tej chwili wojna jest kontynuowana przede wszystkim po to, aby Netanjahu mógł uniknąć przyspieszonych wyborów. Gdyby wybory odbyły się dziś, to Netanjahu najprawdopodobniej straciłby władzę.
A jak to wygląda z perspektywy Hamasu? Czy on także chce kontynuować tę wojnę?
Hamas pewnie byłby bardziej skłonny do zakończenia tej wojny, lecz pod pewnymi warunkami. Podstawowym warunkiem jest trwałe, a nie chwilowe, zawieszenie broni.
2 miesiące zawieszenia broni tego warunku nie spełnia. Hamas chce, żeby Izrael całkowicie wycofał się ze Strefy Gazy. Na to rząd Binjamina Netanjahu nie chcę się zgodzić i proponuje pośrednie rozwiązania, jak zaprzestanie ostrzału np. na miesiąc w zamian za uwolnienie przez Hamas izraelskich zakładników.
Co ważne, w tej chwili ci zakładnicy to jedyna karta przetargowa w rękach Hamasu w rozmowach z Izraelem. Innej siły negocjacyjnej właściwie już nie mają.
W związku z tym Hamas nie zgodzi się na jakiekolwiek porozumienie, które by zobowiązywało ich do uwolnienia zakładników. Gdyby to zrobili, wydaliby się na łaskę i niełaskę Izraela, który będzie mógł bez żadnej presji i w dowolnym momencie tę wojnę wznowić.
Tymczasem Palestyńczycy nie chcą tej wojny, część z nich ma też dość rządów Hamasu. Oczywiście, wciąż uważają Izrael za największego wroga i za głównego winowajcę całej tej tragedii, która ich spotyka. Natomiast nie jest tak, że każdy znajdujący się w Strefie Gazy Palestyńczyk uwielbia Hamas.
Zresztą przed rozpoczęciem wojny Hamas rządził Strefą Gazy w sposób despotyczny. Mieli oni zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Przywódcy Hamasu zdają sobie sprawę, że im dłużej trwa ta wojna, tym bardziej wśród wielu Palestyńczyków będzie rosła niechęć wobec tej organizacji. Co jest na rękę Izraelowi.
W ostatnim czasie pojawiły się doniesienia, że rząd Netanjahu finansuje różnego rodzaju szajki i grupki bandyckie w Strefie Gazy, które mają wzmagać chaos, destabilizować sytuację i wskutek tego osłabiać pozycję Hamasu.
Wracając – gdyby Izrael wycofał się z Gazy, Hamas mógłby zgodzić się na porozumienie. Natomiast nie jest to na ten moment możliwe ze strony Izraela, bo skrajna prawica w rządzie Netanjahu tego nie chce. Wręcz przeciwnie, oni chcą, żeby Strefę Gazy trwale okupować, przesiedlić z niej Palestyńczyków, a na terytorium Gazy wybudować izraelskie osiedla.
Skoro już dotykamy skrajnej prawicy, to porozmawiajmy o ostatniej decyzji rządów Wielkiej Brytanii, Kanady, Australii, Nowej Zelandii, w sprawie nałożenia sankcji na Smotricza i Ben Gwira. Czy w ten sposób ci izraelscy politycy zostali postawieni na równi z oligarchami Putina czy zbrodniarzami wojennymi?
Na poziomie symbolicznym – tak. Wszakże, jest to nałożenie sankcji na ministrów państwa sojuszniczego dla większości, jeśli nie wszystkich państw zachodnich.
Natomiast to się o tyle różni od przypadku rosyjskich oligarchów, że ci mieli realny interes, żeby przebywać na Zachodzie. Chcieli tam kształcić swoje dzieci, robić interesy, posiadać kluby sportowe. Mieli pieniądze w różnych zachodnich instytucjach finansowych.
Z ministrami Izraela historia jest o tyle inna, że oni nie mają żadnego interesu w tym, żeby podróżować na Zachód, prowadzić konta w zachodnich bankach etc. Zamiast Zachodu wolą się wybrać do Gazy, ewentualnie Libanu, może Syrii. Dlaczego? Bo uważają, że te terytoria należą się Izraelowi. Tak więc decyzja o sankcjach ani finansowo, ani egzystencjalnie ich nie dotyka.
Oprócz sankcji ze strony wspomnianych państw, w ostatnim czasie Unia Europejska rozpoczęła przegląd umowy handlowej z Izraelem. Problem w tym, że na przeglądzie się skończyło. Szansa na to, że umowa zostanie zerwana jest zerowa.
Wielka Brytania z kolei wstrzymała rozmowy z Izraelem w sprawie nowej umowy handlowej. Tylko, że pomiędzy tymi krajami obowiązuje wcześniejsza umowę handlowa, na którą wspomniane wstrzymanie rozmów w żaden sposób nie wpłynie. W najgorszym wypadku Izrael wyjdzie po prostu na zero. Działania Zachodu są więc pozorne.
Czy Zachód naprawdę nie chce zrobić czegoś więcej? A może po prostu nie może?
Jedyne co robią państwa Zachodu to symboliczne grożenie palcem. A to na Izrael nie działa. Wiedzą to wszyscy zachodni przywódcy. Co więcej, Izrael widząc, że nic z tego nie wynika, będzie miał przekonanie, że może swobodnie działać dalej, robić to, co robi, bo broń i tak będzie do nich płynąć – czy to z Niemiec, czy ze Stanów Zjednoczonych, bo to te dwa państwa są głównymi dostawcami broni dla Izraela.
Od początku wojny właściwie nie było sytuacji, w której te dostawy broni byłyby zagrożone. Przez chwilę Biden pogroził rządowi Netanjahu palcem, nawet wstrzymał niewielką część dostaw, ale finalnie nie wpłynęło to w żaden wymierny sposób na sytuację. Zachód wysyła więc komunikat: „jesteśmy zaniepokojeni sytuacją” – co jest ulubionym sformułowaniem dyplomatów – natomiast nic za tym realnego nie idzie.
Ale przecież Emmanuel Macron czy Keir Starmer zagrozili Izraelowi deklarując, że uznają Palestynę jako państwo. Nawet Amerykanie za plecami Izraela negocjowali z Iranem wstrzymanie programu nuklearnego. Może więc poparcie dla Izraela zaczyna na Zachodzie stopniowo słabnąć?
Zacznijmy od kwestii uznania Palestyny jako państwa przez społeczność międzynarodową. W zeszłym roku na taki ruch zdecydowały się Norwegia, Irlandia i Hiszpania. Oczywiście zbulwersowało to Izrael. Padły rytualne oskarżenia o antysemityzm. Jednak w praktyce nic to nie zmieniło. To kolejny przykład pozornych działań państw zachodnich: uznajemy Palestynę, ale tak właściwie to co z tego wynika?
Jeśli chodzi o poparcie Izraela na Zachodzie, przykład Stanów Zjednoczonych jest bardziej skomplikowany. W ostatnim czasie Trump pokazał, że nie do końca liczy się ze swoim „przyjacielem”, Binjaminem Netanjahu.
Sojusz między nimi był dość silny. Wydawałoby się nawet, że nierozerwalny. Przypomnę, że to właśnie za pierwszej kadencji Trumpa w Białym Domu, prezydent USA przeniósł ambasadę Stanów Zjednoczonych do Jerozolimy, co miało ogromne znaczenie symboliczne i realne konsekwencje, bo również inne państwa zaczęły przenosić swoje ambasady do Jerozolimy.
W tej chwili jesteśmy w sytuacji, kiedy to Donald Trump leci na Bliski Wschód, spotyka się z nowym prezydentem Syrii, znosi wobec tego kraju sankcje i rozmawia z Iranem za plecami Izraela na temat rozwoju programu nuklearnego przez ten kraj.
Rządowi Netanjahu to się nie podoba. Izrael najchętniej zastosowałby wobec Iranu opcję militarną i po prostu ostrzelał tamtejsze obiekty nuklearne. Postępowanie Trumpa wskazywałoby na to, że prezydent USA uznał, że być może droga dyplomatyczna jest lepszą opcją [rozmowa została przeprowadzona przed atakiem Izraela na Iran – red.].
Tak więc rzeczywiście, relacje pomiędzy Donaldem Trumpem a Binjaminem Netanjahu nieco się pogorszyły. Nie zmienia to jednak faktu, że Trump pozostał politykiem bardzo proizraelskim.
Jak ta proizraelskość ma się do faktu, że USA równolegle robi wielomiliardowe interesy z wrogiem Izraela, jakim jest Arabia Saudyjska?
Sama się nad tym zastanawiałam przez jakiś czas. Rozważałam czy możliwy jest scenariusz, w którym przywódcy państw Zatoki Perskiej – z którymi Trump się świetnie dogaduje – będą próbowali wpływać na politykę USA względem Izraela.
Jestem w stanie sobie wyobrazić, że te państwa stawiają następujące ultimatum: „Dobra, Donaldzie, damy ci kolejny samolot, ale w zamian za to ogranicz wsparcie dla Izraela albo wymuś na nim zakończenie wojny w Strefie Gazy”.
Nic z tego się na razie nie wydarzyło. Co prawda po tym, jak Trump odwiedził bogate stolice Zatoki, Netanjahu zgodził się na wznowienie dostaw pomocy humanitarnej do Strefy Gazy, ale ta pomoc jest minimalna. W praktyce więc Trump puścił oczko do przywódców państw Zatoki Perskiej, natomiast realnie nic to nie zmieniło.
Wrócę w tym miejscu do twojego pytania o poparcie Zachodu dla Izraela. Na pewno jest tak, że traci on poparcie ulicy. Ludzie na całym świecie, także w Polsce, przez to jak dużo mówimy o tym, co się dzieje od 2023 roku w Strefie Gazy, zainteresowali się tą sprawą i zaczęli mieć podejście krytyczne wobec Izraela. Nie zmienia to faktu, że władze wszystkich tych państw swojego stanowiska nie zmieniają.
Widzieliśmy to również w Polsce, przy okazji rocznicy wyzwolenia obozu w Auschwitz, gdy Andrzej Duda, a następnie premier Polski zadeklarowali, że nie zamierzają – pomimo wydania takiego nakazu przez Międzynarodowy Trybunał Karny – aresztować Binjamina Netnjahu, gdyby ten zdecydował się uczestniczyć w uroczystościach.
To było totalnie niepotrzebne, bo premier Izraela w ogóle nie zamierzał do Polski przyjeżdżać. To dość dobry i obrazowy przykład tego, że przywódcy państw europejskich wciąż stoją mocno za Izraelem i nawet gdy go krytykują, to robią to tak, by za mocno nie uderzyć.
Społeczne oburzenie wobec działań rządu Binjamina Netanjahu dotyczy szczególnie niewpuszczania do Strefy Gazy pomocy humanitarnej i celowego głodzenia jej mieszkańców przez IDF. Nawet były premier Izraela Ehud Olmert stwierdził ostatnio, że jego kraj popełnia zbrodnie wojenne. Ma rację?
Najpierw trzeba pewne rzeczy uporządkować. Do zagłodzenia, Palestyńczyków na śmierć dąży obecna w rządzie skrajna prawica ze Smotriczem i Ben-Gwirem na czele. Chcieliby, żeby mieszkańcy Strefy Gazy opuścili te tereny. Prawdopodobnie nie mieliby nic przeciwko, żeby dopuścić się wobec nich ludobójstwa.
Z kolei Netanjahu jest cynikiem. Nie sądzę, że jego wielką ambicją jest zagłodzenie Palestyńczyków. Premier Izraela słucha się skrajnej prawicy, bo chce utrzymać się u władzy.
W efekcie Palestyńczycy są rzeczywiście głodzeni, niezależnie od tego, jakie kto ma intencje. Mieszkańcy Strefy Gazy nie mają dostępu do żywności, dwa miesiące żyli w sytuacji całkowitej blokady pomocy humanitarnej, do enklawy nie wjeżdżały żadne ciężarówki z pomocą. Zresztą, nawet gdy na poprzednich etapach wojny ciężarówek wjeżdżało znacznie więcej niż obecnie, to wciąż było jej za mało by wyżywić wszystkich Palestyńczyków.
W kwestii pomocy humanitarnej w Strefie Gazy wydarzyło się coś dziwnego. Do niedawna całym systemem zarządzała ONZ. Teraz został on przejęty przez Gaza Humanitarian Foundation – nieznaną organizację z siedzibą w Szwajcarii.
Generalnie nikt nie wie, o co chodzi. Wiemy, że kieruję nią Amerykanin, mówi się, że zwolennik Donalda Trumpa. Natomiast politycy opozycji w Izraelu twierdzą, że cały ten projekt powstał właśnie w Izraelu i że to rząd wymyślił sobie taką fundację, a następnie próbował zatuszować, że ma z nią coś wspólnego. W tym wszystkim chodzi o to, że Izrael nie chce brać na siebie odpowiedzialności za pomoc Palestyńczykom, ale chce mieć pełną kontrolę nad tym co i kiedy wjeżdża do Strefy Gazy.
W czasie, gdy to ONZ koordynowało pomoc humanitarną, w Strefie Gazy funkcjonowało około 400 punktów dystrybucji żywności. Jak na obszar mniejszy od Warszawy, można było uznać, że nie był to najgorszy wynik. W tej chwili, w systemie zarządzanym przez Gaza Humanitarian Foundation, takie punkty są 4, z czego 3 z nich są na południu Gazy, 1 jest w centrum. Na północy nie utworzono żadnego.
Ilość pożywienia w tych w punktach kończy się błyskawicznie. Niektórzy Palestyńczycy, żeby do nich dotrzeć idą po osiem godzin w jedną stronę w bliskowschodnim upale. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że izraelscy żołnierze od jakiegoś czasu zaczęli strzelać do ludzi, którzy stoją w kolejkach po jedzenie.
Dlaczego strzelają? Ci ludzie wywołują zamieszki, atakują żołnierzy?
W punktach pomocy humanitarnej panuje ogromny chaos. Ciężko się dziwić. W kolejkach stoją tłumy głodnych ludzi, którzy próbują dostać niewielki pakunek z żywnością, który ma im wystarczyć na kilka dni. Co gorsza, nie ma opracowanego żadnego systemu dystrybucji tego jedzenia. Jedyne, co zostało skoordynowane to na jakiej drodze ci ludzie mogą stać, żeby się dostać do punktów.
I ci stojący w kolejkach, są po prostu zastrzeliwani. To się dzieje każdego dnia. Wystarczy otworzyć Reutersa czy Guardiana i jest pewnym, że na czołówce przeczytamy informację o tym, że w Gazie zginęło kilkanaście lub kilkadziesiąt osób, stojących w kolejce po jedzenie.
Jeden z opozycyjnych polityków w Izraelu powiedział ostatnio, że zabijanie dzieci w Gazie to hobby Izraela. Na co były szef IDF-u odpowiedział mu, że to nie jest hobby, tylko polityka państwa(sic!).
Patrząc na to wszystko, próbuję sobie samej odpowiedzieć na pytanie: czy to faktycznie jest to celowa polityka państwa czy może wynik chaosu w izraelskiej armii i braku koordynacji? Faktem jest, że w żołnierzach izraelskich obecne są duże pokłady agresji. Oni rzeczywiście chcą się mścić za 7 października (dzień ataku Hamasu – przyp. red.), czują nad Palestyńczykami wyższość.
Być może to upust agresji wynikający z całkowitej dezorganizacji działań wojsk izraelskich, braku podporządkowania i dowodzenia, którego konsekwencją jest to, że niektórzy żołnierze przekraczają swoje uprawnienia.
Chciałabym wierzyć, że tak jest. To by przynajmniej oznaczało, że państwo jako-tako trzyma się jeszcze pewnych zasad. Natomiast obawiam się, że może mamy rzeczywiście do czynienia z celową polityką państwa, której celem jest – poprzez zagłodzenie Palestyńczyków – wymuszenie porozumienia korzystnego dla Izraela.
Jaka jest rola Hamasu w katastrofie humanitarnej w Strefie Gazy? W mediach można znaleźć doniesienia mówiące o tym, że członkowie tej organizacji rozkradają pomoc humanitarną, albo kierują ją tylko do swoich ludzi.
Rozmawiałam na ten temat z wieloma analitykami izraelskimi, którzy te kwestie bardzo dokładnie śledzą i każdy mówi, że co do zasady nie ma dowodów na to, że to Hamas rozkrada żywność. Jeśli coś takiego ma miejsce, to są to pojedyncze przypadki. Nie ma dowodów na to, że dzieje się to na większą skalę.
Natomiast najczęściej tę pomoc rozkradają wspomniane przez mnie gangi zatrudniane przez Izrael. Są na to faktyczne dowody. Natomiast tak ogólnie, Hamas życia cywilom nie ułatwia. To jest organizacja terrorystyczna, nie ma tutaj żadnej dyskusji.
Hamas rządzi Strefą Gazy bardzo despotycznie, a na próby buntu Palestyńczyków reaguje egzekucjami. Jednak, jeśli mówimy o kwestii głodu to tu odpowiedzialność spada jednoznacznie na Izrael.
Czyli obie strony uprawiają wojnę informacyjną naginając rzeczywistość do potrzeb politycznych? Wiemy, że Izrael nie dopuszcza korespondentów zachodnich mediów do strefy walk.
Dla zachodnich mediów konflikt ten najczęściej relacjonują Palestyńczycy, mieszkańcy Gazy. To są ludzie, którzy często od lat współpracowali z New York Timesem, czy z innymi anglosaskimi dziennikami. Jednak co do zasady na palcach jednej ręki można zliczyć historie dziennikarzy, którzy dostali się do Strefy Gazy.
Najczęściej były to wyprawy dużych telewizji, jak CNN. Tego typu wjazdy nie odbywały się bez asysty żołnierzy izraelskich. Tak więc na ile było to niezależne dziennikarstwo, jest to kwestią dyskusyjną.
Mimo tego, że tam nie ma dziennikarzy, my to wszystko obserwujemy na bieżąco. To jest wojna tik-tokowa. Konflikt w Strefie Gazie jest relacjonowany za pomocą rolek nagrywanych przez mieszkańców. To jest dziwny, ale jednocześnie bardzo ciekawy fenomen.
Niestety, co trzeba też jasno powiedzieć, musimy ostatecznie opierać się głównie na danych, które dostarczają nam obie strony wojny, Izrael i Hamas. Żadnej z nich nie można w pełni wierzyć. Nie jesteśmy więc w stanie obiektywnie policzyć, ile osób zginęło, ilu członków Hamasu Izrael zabił, ilu zginęło cywilów. Tego wszystkiego tak naprawdę nie wiemy.
ONZ, która weryfikowała przy okazji poprzednich konfliktów dane przedstawione przez Hamas, zawsze uznawała, że liczba ofiar śmiertelnych podawana przez tę organizację była rzetelna. W tej chwili Hamas mówi o 57 tys. ofiarach śmiertelnych. Bez rozróżnienia na walczących i cywilów.
A jakie liczby podaje Izrael?
Jakiś czas temu rząd Izraela podawał, że zabił 15 tys. bojowników Hamasu. Jeśli więc porównamy to do liczby 57 tys. podawanej przez Hamas, to wciąż mamy 37 tysięcy ofiar cywilnych. Czy ta liczba jest większa?
W tej puli znajdują się ludzie, którzy zginęli w ataku itd. Natomiast mamy też do czynienia z klęską głodu. Ludzie umierają na choroby, które są bezpośrednim wynikiem trwającej wojny albo np. braku dostępu do leków.
W rezultacie liczba ofiar, które w pośredni sposób zginęły podczas tej wojny, może być większa. Te 57 tysięcy ofiar można uznawać za pewnik. Tak samo zresztą jak można uznać, że Izraelowi faktycznie udało się zabić około 15 tys. bojowników Hamasu.
Niemniej, jak wskazywał Antony Blinken, tylu bojowników Hamasu, ilu Izrael zastrzelił, tylu nowych członków na przestrzeni tej wojny Hamas zrekrutował. Więc ostatecznie Izrael wychodzi na zero. A ludność Palestyny cierpi.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
Karolina Wójcicka
Michał Steć