Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Kapitalizm kanibalistyczny i nieskończoność z Ali Express

Kapitalizm kanibalistyczny i nieskończoność z Ali Express Autor ilustracji: Bruno Dziadkiewicz

Albo śmieciowa materia, albo duchowość rodem z Ali Express. Kapitalizm robi naprawdę wiele, aby zaklajstrować nasze metafizyczne pożądania. Kończy się to jednak jedną wielką fuszerką. Tak, że zostaje nam już tylko pewien internetowy klasyk: „Panie, kto panu tak to spi*rdolił?!”.

Człowiek to istota z duchową dziurą w sercu. Tę podstawową antropologiczną prawdę podzielają ze sobą katolicyzm i kapitalizm. I to właśnie z niej wypływa ich sekretne, głębinowe powinowactwo.

A także wspólny, fundamentalny cel, o którym zbyt często i zbyt głośno się nie mówi: wypełnienie oraz zasklepienie tej ssąco-gryzącej metafizycznej dziury. Aby w ten sposób zrealizować największe z pragnień wpisanych w samo centrum ludzkiej natury: pożądanie nieskończoności, która wyrwie nas z ciążącej nam człowieczej śmiertelności.

Wychylony ku Bogu/wychylony ku nieskończoności

Nie ma więc zaskoczenia, że właśnie o tej palącej namiętności wieczności przeczytamy w paragrafie otwierającym pierwszy rozdział Katechizmu Kościoła Katolickiego: „Pragnienie Boga jest wpisane w serce człowieka, ponieważ został on stworzony przez Boga i dla Boga”. Dlatego też przyszło nam wieść nasze ziemskie żywoty jako istoty wychylone ku transcendencji, jako ci, którzy w głębi swych dusz pożądają nadprzyrodzonego.

Lapidarnie, ale jakże celnie te człowiecze szarpaniny z nienasyceniem podsumował w Wyznaniach św. Augustyn: „Jakże wielki jesteś, Panie. […] Stworzyłeś nas bowiem jako skierowanych ku Tobie. I niespokojne jest serce nasze, dopóki w Tobie nie spocznie”. Bóg jest Wielkim Majstrem – dopiero On sam zdolny będzie w całości zaklajstrować naszą duchową dziurę w istnieniu.

„Człowiek to zoon metaphysikon: zwierzę metafizyczne, które znaczną część swojej egzystencji wiedzie w przestrzeni symbolicznej mającej formę nieskończoności” – taką charakterystykę kondycji ludzkiej kreśli na początkowych kartach książki Król liczb Bartosz Kuźniarz. Nie trzeba więc wcale chodzić co niedzielę do kościoła, aby patrzeć na człowieka przez pryzmat pragnień i namiętności wykraczających poza materialny wymiar naszej egzystencji.

Konfesyjna definicja człowieczeństwa jako capax Dei, człowieczeństwa otwartego na przyjęcie Boga, splata się tutaj z filozoficznym obrazem człowieka, który pożąda rzeczy duchowych i niewidzialnych. Największy wspólny mianownik to pragnienie nieskończoności – bez osobowego Boga lub za Jego pośrednictwem.

Kuźniarz idzie dalej, lokalizując te nasze duchowe nadmiarowe potrzeby w dziedzictwie ewolucji. Jego zdaniem „metafizyka jest koniecznym projektem ludzkiego umysłu mniej więcej na tej samej zasadzie, jak aktywność fizyczna jest koniecznością wynikającą z prehistorycznej roli odgrywanej przez ludzkie ciało. Kto nie ćwiczy, ten choruje”.

Autor Króla liczb stronę dalej przywołuje książkę popularnego psychologa, Paula Blooma, pt. Przyjemność. Wniosek, jaki można wyciągnąć z jej lektury, jest jasny: świadomość pozostaje istotniejsza od materii, a człowiek od wieków żyje przede wszystkim tym, co niewidzialne.„Ważniejsze niż to, co jest, jest to, w co wierzymy, że jest” – rekapituluje tezy Blooma sam Kuźniarz. Pełnowartościowa prawda zawsze dalece wykracza poza jednowymiarową materialność.

Człowiek-wąż pożera własny duchowy ogon

W tym elementarnym dla ludzkiej natury pożądaniu wieczności jesteśmy rozrywani przez paradoksalną podwójność. Po jednej stronie równania metafizyczny naddatek, płomienne pragnienie przekroczenia naszej śmiertelnej i doczesnej kondycji. Po drugiej stronie równania nieustanny niedobór duchowych sił oraz fundamentalna niezdolność do pełnego zaspokojenia pragnienia nieskończoności.

Po jednej stronie równania wizja zmartwychwstania i przebóstwienia, które wyrywają nas ku wieczności. Po drugiej stronie równania grzech pierworodny bezlitośnie ściągający człowieka ku ziemi. Tak wygląda nasz antropologiczny wąż Uroboros. Ludzka natura wydaje się pożerać własny duchowy ogon.

Z tego powodu życie doczesne rozumiane jest w katolicyzmie w kategoriach agonu. Naszym człowieczym losem pozostaje nieustanne duchowe wojowanie. Katolicki egzystencjalizm otwarty na perspektywę osobistej świętości i transcendencji – to jest właśnie ta najwyższa stawka. Niczym w biblijnej opowieści o Jakubie, który całą noc mocował się z aniołem, aby finalnie otrzymać upragnione Boże błogosławieństwo.

Nieprzypadkowo na drugą, niekonfesyjną nóżkę przywołuję właśnie pracę autorstwa Bartosza Kuźniarza. Jej podtytuł brzmi bowiem: Szkice z metafizyki kapitalizmu. Kuźniarz – analizując prace teoretyków kapitalistycznej gospodarki – wydaje się identyfikować analogiczną antropologiczną podwójność w sercu współczesnej ekonomii.

Homo oeconomicus jest istotą tragiczną, a w samym środku tego specyficznego kapitalistycznego egzystencjalizmu lokuje się cierpienie wywołane pojęciem kosztów alternatywnych. Człowiek pragnie bowiem wszystkiego, wszędzie, naraz, ale jednocześnie pozostaje fundamentalnie ograniczony samą swoją psychofizyczną kondycją. Musi więc nieustannie wybierać, rezygnując z części stojących przed nim możliwości, które kapitalizm z metodyczną konsekwencją niemiłosiernie mnoży. Wodząc raz po raz nasze zgnębione dusze na pokuszenie.

To już nie grzech pierworodny stanowi problem, lecz czas i przestrzeń. Człowiek balansuje na granicy niespełnienia z powodu własnej śmiertelności oraz „ustawień fabrycznych” własnego ciała niezdolnego do „przeprocesowania” tej mnogości pożądań przeszywających bez ustanku ludzkie serca i umysły.

„Zostaliśmy wygnani z raju. Nie mamy ani wiecznego życia, ani nieograniczonych środków osiągania zadowolenia. Dokądkolwiek się zwrócimy, jeśli wybierzemy jedną rzecz, musimy zrezygnować z innych, z których w innych okolicznościach nie chcielibyśmy zrezygnować” – Kuźniarz cytuje jednego z ekonomicznych teoretyków.

Koszty alternatywne stają się więc centralną kategorią duchową kapitalistycznej antropologii, jej funkcjonalnym odpowiednikiem grzechu pierworodnego, który zamyka człowieka w pułapce nienasycalności. Z jedną, ale za to jakże fundamentalną różnicą wobec swojego konfesyjnego odpowiednika.

Kapitalizm zatrzasnął wrota do zaświatów, a klucz wyrzucił na środku oceanu. Od teraz nie ma już transcendentnego Boga, a duchowa perspektywa została zawężona li tylko do perspektywy doczesności. Tak wygląda kamień węgielny i ostateczny horyzont kapitalistycznej opowieści o nieskończoności.

Nie oznacza to bynajmniej rezygnacji z gry w spełnianie niespełnialnego. Kapitalizm modyfikuje po prostu jej zasady. Duchowa dziura w sercu niezmiennie pozostaje fundamentem ludzkiej natury. Nawet jeśli od teraz próby jej zaklajstrowania mają odbywać się innymi środkami i poza murami katolickich świątyń.

Lekcje eucharystycznej transmutacji

Corpore et anima unus – jeden ciałem i duszą. Jesteśmy integralnymi istotami cielesno-duchowymi. Jak możemy przeczytać w Katechizmie Kościoła Katolickiego, „duch i materia w człowieku nie są dwiema połączonymi naturami, ale ich zjednoczenie tworzy jedną naturę”.

Stąd właśnie te nasze człowiecze zmagania z pragnieniem rzeczy wiecznych rozgrywają się w nierozerwalnym splocie tego, co materialne, i tego, co duchowe. Pożądając nieskończoności, czynimy to za pośrednictwem zarówno materii, jak i ducha.

Tę fundamentalną prawdę w sposób symboliczny oddaje katolicka nauka o sakramentach. „Znak widzialny łaski niewidzialnej” – taka lapidarna definicja sakramentu z czasów przygotowania do przyjęcia I Komunii Świętej wciąż pozostaje w mojej pamięci.

Podobnie na sprawę patrzy Bartosz Kuźniarz piszący, że katolickie sakramenty można „intepretować jako rytuały stanowiące materialne znaki wydarzeń zachodzących w przestrzeni symbolicznej. To materialne czynności, które w niedoskonały sposób naśladują, a przy okazji sygnalizują przemiany w niewidzialnym porządku prawdy”.

Jeszcze pełniej to integralne połączenie widzialnego i niewidzialnego realizuje się w sakramencie Eucharystii. Tajemnica przeistoczenia oznacza przecież przemianę ziemskiej materii w Ciało i Krew Chrystusa.

Boga odpowiedzialnego za kosmiczny skandal wcielenia – szalone w swej metafizycznej karkołomności połączenie wieczności ze śmiertelnością. „Ogień krzepnie, blask ciemnieje/ Ma granice – Nieskończony”, jak śpiewamy w popularnej kolędzie.

W konsekwencji katolicyzm staje się religią napędzaną podwójną eucharystyczną dynamiką, Bogo-człowieczym sprzężeniem zwrotnym. Religią, w której dochodzi do jednoczesnego uduchowienia materii oraz materializacji ducha, jak pisał o tym aforystycznie John Senior w pracy Upadek i odbudowa kultury chrześcijańskiej.

Bóg działa niczym profesor McGonagall, ucząc ludzi trudnej sztuki metafizycznej transmutacji – przeistaczania materialnego świata, w którym przyszło nam żyć, w duchową drabinę prowadzącą nas ku wieczności.

Cyfrowy bóg-zwodziciel

Całość konstrukcji wyglądała niczym cybertabernakulum. Podwieszona pod sufitem, na honorowym miejscu w zagraconej pracowni, jej osobliwy kształt naturalnie przyciągał wzrok. W środku tego paratabernakulum znajdował się procesor-hostia, symboliczne Ciało i Krew Cyfry.

W miniaturowym przedmiocie zamknięte były prawdziwie boskie moce, które umożliwiały Maxowi – głównemu bohaterowi filmu Pi Darrena Aronofsky’ego – podejmowanie codziennych prób wklepywania kodu-przeistoczenia. Robił to z niesłabnącą nadzieją na odkrycie metafizycznej tajemnicy rzeczywistości.

Kiedy był dzieckiem, doświadczył czegoś na kształt religijnej iluminacji. Tak długo wpatrywał się w słońce – symbol duchowego oświecenia – aż stracił wzrok. Kiedy go odzyskał, jego oczy zaczęły dostrzegać w otaczającym go świecie ślady i tropy kosmicznego ładu. Porządku istnienia, które zdaniem Maxa wyrażało się w matematycznych formułach.

Ezoteryczna wiedza, gnosis, zamknięta w cyfrach. Dawne misteria pitagorejczyków powróciły do świata kapitalizmu finansowego z jego giełdowymi rytuałami i rosnącymi mocami obliczeniowymi komputerów.

W efekcie główny bohater Pi rozpoczął duchowe w swej istocie poszukiwania sekretnego wzoru. Liczby, w której zamknięta jest rzekomo pełnia boskiej wiedzy o człowieku i kosmosie. Nic więc dziwnego, że bardzo szybko jego ezoteryczno-naukowymi wysiłkami zainteresowali się ludzie bardziej religijni.

Max otrzymał propozycję cokolwiek osobliwej współpracy. Dla żydów-kabalistów Cyfra także znajduje się w samym centrum metafizycznych poszukiwań. Jak tłumaczył Maxowi jeden z rabinów, całą Torę można przetłumaczyć na ciąg liczb. Wśród nich ukryte zaś jest sekretne imię boga.

Tylko znając Imię-Liczbę, najwyższy z kapłanów może wkroczyć do Świętego Świętych, aby odzyskać utraconą przed wiekami więź z absolutem. I to właśnie Max-wybraniec z jego ezoteryczną matematyczną wiedzą oraz procesorem-hostią zdolny jest odkryć prawdziwe imię żydowskiego boga kabalistów.

Jak łatwo się domyślić, całe te duchowe podchody z bóstwem Cyfry nie mogły skończyć się dobrze. Z upływem czasu bohater filmu Aronofsky’ego osuwa się w szaleństwo gargantuicznego liczenia. Matematyczna tajemnica istnienia, której łapczywie pożąda i gorączkowo poszukuje, okazuje się ostatecznie niczym więcej niż uwodzicielskim złudzeniem.

„To, co nazywa się kapitalizmem, jest w istocie wczesnym i niezwykle żywiołowym stadium mutacji metafizycznej, która zmieniła dotychczasową topograficzną i jakościową strukturę nieskończoności, nadając jej formę liczenia” – pisał w początkach partiach swojej książki Bartosz Kuźniarz.

Nieskończoność jako metafizyczna tabliczka mnożenia okazała się dla Maxa ślepą uliczką. Ale niekoniecznie dla kapitalizmu i jego konsekwentnych prób zaklajstrowania duchowej dziury w sercu człowieka. Symboliczną walutą tego kapitalistycznego liczenia do nieskończoności jest oczywiście pieniądz.

Pieniądz, który rodzi samego siebie

Kabaliści pragnący dostąpić bożego objawienia nie byli jedynymi, którzy odwiedzali nieco klaustrofobiczne mieszkanko Maxa. Efektem ubocznym podejmowanych przez niego metodycznych prób rozszyfrowania porządku istnienia była zdolność przewidywania giełdowych wyników. I to do ostatniego miejsca po przecinku.

Nic więc dziwnego, że jego nadzwyczajną wiedzę do celów pragmatycznych chcieli zaprzęgnąć przedstawiciele tajemniczego biura maklerskiego albo innej kapitalistycznej organizacji. Liczenie do nieskończoności ma bowiem dzisiaj bardzo wiele wspólnego z ezoteryką giełdowych kursów.

Czy pieniądz może rodzić pieniądz? Takiego zdania był choćby Benjamin Franklin, który ubrał to przekonanie w iście poetycką metaforę: „Kto zabije lochę, niszczy całe jej potomstwo, aż do tysięcznego pokolenia. Kto morduje koronę, niszczy wszystko, co z niej można by wyprodukować aż do całego stosu funtów”. Po upływie ponad 250 lat ta ekonomiczna prawda nabrała jednak kształtu, który zaskoczyłyby pewnie i samego wynalazcę piorunochronu.

Zdaniem Josepha Vogla, autora książki Widmo kapitału, był to jeden z najkrótszych, a zarazem najbardziej wpływowych artykułów w historii wiedzy ekonomicznej. W 1971 roku na zlecenie giełdy towarowej Chicago Mercantile Exchange Inc. Milton Friedman przygotował zestaw rekomendacji w obliczu dogorywającego właśnie systemu z Bretton Woods.

Kluczowy problem wynikający z upadku powojennego globalnego ładu ekonomicznego wiązał się z nieustannymi wahaniami kursów dewiz, co uderzało w międzynarodowy obieg towarów i kapitału. Z jednej strony destabilizując całość gospodarki, z drugiej zaś zwiększając koszty ubezpieczeń transakcji.

Odpowiedź Friedmana zakładała stworzenie nowego, spekulacyjnego rynku instrumentów finansowych, głównie w postaci kontraktów terminowych (ang. futures). „Niestabilne kursy walutowe zostaną zabezpieczone kontraktami terminowymi lub hedgingiem, różnice w cenie, jakie mogą wystąpić, można ubezpieczyć, obstawiając możliwe różnice cenowe” – tak pomysły Friedmana streszczał Joseph Vogl.

Wkrótce do kontraktów w formie futures dołączył cały zestaw nowych instrumentów pochodnych, takich jak forwards, optionsswaps. Handel derywatami bardzo szybko nabrał kolosalnego znaczenia dla całości gospodarki, a „surogaty pieniądza stały się środkami płatniczymi drugiego rzędu”.

Rynek ten na początku lat 70. wart był zaledwie kilka milionów dolarów. W 1990 r. jego wielkość skoczyła już do poziomu 100 mld dolarów, aby na przełomie tysiącleci wejść na niebotyczną wysokość 100 bln (!) dolarów. Oznaczało to, że handel derywatami osiągnął trzykrotną wartość światowego obrotu towarami konsumpcyjnymi.

Bierzcie i wydawajcie: oto Ciało i Krew Kapitału

Cała ta gigantyczna rewolucja ostatnich dekad, która nadała kształt współczesnemu kapitalizmowi finansowemu, nie byłaby możliwa bez jednej, brzemiennej w skutkach decyzji związanej bezpośrednio z rezygnacją z systemu z Bretton Woods – odejścia od parytetu złota. Vogl określa ten moment jako niewyobrażalne wcześniej zerwanie z liczącą sobie bagatela 2500 lat historią pieniądza, jako prawdziwy „postmodernistyczny przełom”.

Złoto (i każdy inny kruszec) wiązało bowiem pieniądz z czymś materialnym, policzalnym, ograniczonym i skończonym. Parytet złota stanowił rodzaj praktycznego zakotwiczenia waluty w empirycznym świecie. Postmodernistyczny przełom zapoczątkowany artykułem Friedmana doprowadził do „spirytualizacji” pieniądza, procesu jego stopniowego wypłukiwania z materialności.

Vogl analizując rozwój rynku derywatów, podkreśla, że instrumenty pochodne stały się celem samym w sobie. Nie odnoszą się już wcale do realnego handlu konkretnymi towarami i usługami. „Ceny płacą za ceny” – jak pisał autor Widma kapitału.

Gargantuiczny kapitalizm finansowy oderwał się od swojej materialnej bazy. Na jego najwyższych piętrach pieniądz rodzi pieniądz w sposób, o którym Benjamin Franklin nie mógł nawet marzyć. Ta nowa cyfrowa waluta stała się czystym symbolem, rzeczą zasadniczo z porządku natury duchowej.

„Pieniądz może odtąd reprodukować sam siebie w nieskończoność poprzez uczestnictwo w prostej grze przelewów i pozycji obrachunkowych, rozczepiając i pomnażając nieustannie własną abstrakcyjną substancję” – pisał Jean Baudrillard w książce Wymiana symboliczna i śmierć. Podkreślając, że to, w czym dziś uczestniczymy, to nic więcej niż „frenetyczna cyrkulacja znaku pieniężnego”.

Pozbawiony zakorzenienia w materialności świata nowy cyfrowy pieniądz przeistoczył się w informację. „O ile ceny na rynkach finansowych zarazem wyznaczają informacje o przyszłości cen, to w obrocie płatnościami informacje o pieniądzu są ważniejsze niż sam pieniądz” – zwracał uwagę Vogl.

To ten moment, kiedy współczesny kapitalizm przecina się z filmem Aronofsky’ego. Skoro kluczowe znaczenie ma dostęp do informacji, do giełdowej gnosis, to żadne zaskoczenie, że dominuje na niej tzw. handel wysokich częstotliwości (ang. high frequency trading).

Handel posthumanistyczny, obsługiwany przez sztuczną inteligencję, gdzie szybkość przeprowadzanych transakcji liczy się już w milisekundach. Ezoteryczna wiedza Maxa o tajnikach Cyfry dzisiaj zdeponowana jest w „czarnych skrzynkach” programów komputerowych.

Giełda ma w swej istocie charakter sakramentalny. „Znak widzialny łaski niewidzialnej” albo „materialny znak wydarzeń zachodzących w przestrzeni symbolicznej” – dla zapominalskich przypominam wcześniejsze definicje sakramentu. Całe to giełdowe, technologiczne oprzyrządowanie, materialna i widzialna infrastruktura, odsyła nas do porządku niewidzialnego i symbolicznego.

Giełda to rytualne miejsce, w którym cyfrowy, bezcielesny, gnostycki z charakteru pieniądz-informacja pęcznieje i namnaża się w modelu 24/7 w oderwaniu od materialnych podstaw gospodarki. Giełda to świątynia, gdzie bóstwo Kapitału obdarza finansową łaską swoich wiernych wyznawców.

Jedną z podstawowych funkcji Eucharystii jest pośrednictwo. Tak jak na głos kapłana chleb i wino przemieniają się w Ciało i Krew Chrystusa, tak my spożywający świętą hostię możemy w konsekwencji przemieniać siebie i otaczający nas świat. Czyniąc to zarówno w wymiarze materialnym, jak i duchowym. Eucharystia pośredniczy w naszej ziemskiej drodze do życia wiecznego w komunii z Bogiem.

Podobną rolę w kapitalistycznej opowieści o nieskończoności odgrywa cyfrowy, postmaterialny pieniądz, Ciało i Krew Kapitału. Wydając-spożywając tę finansową hostię zdeponowaną na naszych bankowych kontach, możemy nabywać materialne produkty, które we współczesnym kapitalizmie przeistaczają się w symbole z porządku metafizycznego. Uduchowienie materii i jednoczesna materializacja ducha. Kapitalizm w tej podwójnej eucharystycznej dynamice próbuje naśladować Kościół.

Harry Potter i Książę Półmaterii

„Ten pan jest chory i zbiera to wszystko dla samego zbierania. Raz na kilka miesięcy przyjeżdżają służby miejskie i wywożą te graty na śmietnisko” – pewnie mniej więcej tak brzmiały słowa mojego ojca, kiedy jako dzieciak pierwszy raz przechodziłem z tatą obok domu tamtego mężczyzny.

Od tego spaceru minęło już ponad 20 lat, ale podwórko jednego z wolnostojących domów przy ul. Kilińskiego w Mielcu wciąż pozostaje tak samo zawalone (aż na wysokość kamiennego płotu) przypadkowym zestawem pordzewiałych blach i resztek zniszczonych sprzętów domowych.

Dopiero niedawno zdecydowałem się skorzystać z popularnej wyszukiwarki internetowej, aby sprawdzić, czy mój ojciec miał rację z tą chorobą. I faktycznie, istnieje zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne określane mianem syllogomanii, zespołu Diogenesa albo patologicznego zbieractwa.

Nie mam specjalnych wątpliwości – współczesny kapitalizm cierpi właśnie na syllogomanię. Jego chorobliwa potrzeba produkowania gargantuicznej masy nadmiarowych i zasadniczo zbytecznych produktów podpada już pod kulturowy rodzaj zaburzenia obsesyjno-kompulsyjnego.

Kapitalistyczny zespół Diogenesa przejawia się w rozbudowanej internetowej infrastrukturze, która ma przed sobą tylko jeden cel – skupić na moment naszą rozproszoną uwagę i przekonwertować nasze kliknięcia w sprzedawane produkty. Badacze ukuli już odpowiedni termin na zdefiniowanie tego nowego modelu biznesowego – to kapitalizm kognitywny.

Dla tej nowej postaci ekonomii sposobem na uzyskanie rentowności jest praca na informacjach oraz wiedzy osób korzystających na co dzień z sieci. Istotą kapitalizmu kognitywnego jest rejestrowanie ruchu użytkowników, maksymalna jego intensyfikacja, a następnie monetyzacja za pośrednictwem reklam.

Konsekwencje tego kompulsywnego nadmiaru rzeczy są paradoksalne. Jak pisał filozof – Walter Benjamin – dorastający na przełomie XIX i XX wieku: „Gdziekolwiek spoglądałem, widziałem otaczające mnie ekrany, poduszki, lamperie, które łaknęły mojego obrazu, jak cienie w Hadesie łakną krwi ofiarnego zwierzęcia”.

Dzisiaj tych demonicznych cieni jest jeszcze więcej, ale jednocześnie są one jeszcze mocniej wypłukane z cielesności. Kapitalizm z syndromem syllogomanii stworzył nam bowiem „śmieciową materialność” na obraz i podobieństwo „śmieciowego żarcia” z fast foodów.

Produkty jednorazowego użytku, projektowane, aby zostać jak najszybciej wyrzucone i zastąpione kolejnymi. Niekończąca się pętla produkcji-konsumpcji, gdzie rzeczy są już tylko pretekstem do zaspokajania pragnień wywoływanych 24 h/7 dni w tygodniu. Kapitalizm tak bardzo nadmiarowy w biegunce wypuszczanych produktów, że aż tracący swoją cielesną powłokę i przepoczwarzający się stopniowo w Wielkiego Ducha Konsumpcji.

Ostatecznie lądujemy razem z bohaterami J.K. Rowling w skrytce rodziny Lestrange w Banku Gringotta, gdzie Lord Voldemort postanowił ukryć jeden ze swoich horkruksów. Odnalezienie pucharu Helgi Hufflepuff okazało się prawdziwym wyzwaniem, bowiem magiczny przedmiot został obłożony podwójną klątwą. Zaklęcie Flagrante sprawiało, że puchar przy dotknięciu zaczynał niemiłosiernie parzyć, a Gemino powodowało – również za sprawą dotyku – niekończące się mnożenie zduplikowanych pucharów.

Tak wygląda doskonała metaforyczna opowieść o współczesnym kapitalizmie pełnym „śmieciowej materialności”. Tutaj właśnie dziś jesteśmy, nigdzie indziej. W kapitalizmie, którego celem pozostaje nieustanna multiplikacja zdegradowanej materii zamkniętej w nadmiarze oferowanych nam przedmiotów, momentami wręcz od siebie nieodróżnialnych. Świat tak mocno przesycony gargantuiczną produkcjo-konsumpcją, że aż ta nabrzmiała „śmieciowa materia” zaczyna nas parzyć niczym w Banku Gringotta.

Kapitalistyczny Slenderman, który pożera nasze dusze

Kapitalizm już dawno przestał być prostą opowieścią o złym materializmie, który odciąga ludzi od szlachetnych spraw ducha. Analogicznie do definicji człowieka, zaczerpniętej z Katechizmu Kościoła Katolickiego, kapitalizm przemienił się w istotę cielesno-duchową. Dlatego dzisiaj dysponuje mocą eucharystycznego przeistaczania materialnych przedmiotów w symbole niewidzialnego, metafizycznego wręcz porządku.

Współczesny kapitalizm zadłużył się bowiem intelektualnie u Karola Marksa z jego pojęciem fetyszyzmu towarowego, które produktom nadaje fałszywą wartość quasi-sakralną. Tak jak choćby w przypadku Steve’a Jobsa – najwyższego proroka i kapłana kultu „nadgryzionego jabłka”.

W dzisiejszym kapitalizmie nie sprzedaje się już produktów jedynie ze względu na ich wartość użytkową i jakość wykonania. Handluje się jednocześnie określonym stylem życia, który dany produkt ma sobą reprezentować. Sprzedaje się poczucie wartości, konkretną tożsamość – wolny rynek zaczyna pełnić funkcję współtwórcy ludzkiej osobowości. Wkraczając jednocześnie w sferę ludzkiej natury.

Czym bowiem, jeśli nie przeistaczaniem fundamentalnej dla człowieka potrzeby relacyjności w niekończący się strumień kapitału, jest choćby rosnąca w ostatnich latach w tempie geometrycznym branża internetowej prostytucji, dla niepoznaki nazywana pracą seksualną? Czym bowiem, jeśli nie eksploatacją duchowych potrzeb człowieka, jest choćby popreligijność spod znaku kultury terapii?

W tej gospodarce rabunkowej, której ofiarą jest nasza ludzka natura, nie ma żadnego przypadku. Skoro bowiem kapitalizm operuje w rzeczywistości po „śmierci Boga”, gdzie nie mamy już dostępu do zaświatów, to jedyne, co nam pozostaje, to kopać we własnej duszy. Eksploatacja zasobów naturalnych oraz eksploatacja ludzkiej natury to awers i rewers tej samej ekonomiczno-duchowej maszynerii.

Dla współczesnego kapitalizmu metafizyczne potrzeby człowieka stały się odpowiednikiem metali ziem rzadkich. Drenaż, drenaż i jeszcze raz drenaż! Metafizyczne górnictwo to jednak dopiero pierwszy krok. Kapitalizm nie tylko akumuluje zasoby pomieszczone w ludzkiej naturze, ale sztucznie preparuje i namnaża nasze materialno-duchowe namiętności.

Temu właśnie służy cała rozbudowywana z imponującą pieczołowitością infrastruktura algorytmów, które działają niczym gabinet luster – raz po raz podsuwają nam kolejne iteracje tych samych konsumpcyjnych pożądań.

Wydawanie-spożywanie pieniężnego Ciała i Krwi Kapitału nie może mieć końca. Parafrazując Kisielewskiego, można stwierdzić, że kapitalizm to ustrój bohatersko zaspokajający ludzkie pragnienia, które sam wcześniej wykreował.

„Najważniejsze pytanie […] nie brzmi: «Co jest zakazane», ale «Czym pragniemy się stać?». A ponieważ niebawem możemy być zdolni modyfikować nasze pragnienia, prawdziwe pytanie brzmi: «Co pragnęlibyśmy pragnąć?». Ci, których to pytanie nie napawa lękiem, zapewne niedostatecznie je przemyśleli” – przestrzega prorok dataizmu, Yuval Harari.

Tak wygląda przerażająca fałszywa nieskończoność materialno-duchowego kapitalizmu XXI wieku – żarłocznego bóstwa, które drenuje i pożera nasze dusze. Nieskończoność bez twarzy, nieznajdujące spoczynku pożądania bez konkretnego imienia, parzące nasze serca pragnienie wszystkiego i zarazem niczego. Kapitalizm to Slenderman – bohater miejskich legend, stwór pozbawiony twarzy, który hipnotyzował swoje ofiary, zanim odebrał im życie.

Elżbieta Błyszcząca tak rozpaczliwie pragnie życia wiecznego

Cały ten film ogląda się niczym estetyczno-symbolicznie nasterydowany do granic możliwości teledysk do popularnej niegdyś piosenki Call on me Erica Prydza. Substancja to jednocześnie opowieść o duchowej autoeksploatacji, o pożeraniu własnego człowieczeństwa.

To wreszcie historia współczesnego kapitalizmu, który oferuje nam syntetyczną wieczność z próbówki. Tylko z jednym drobnym, drobniuteńkim „ale” – musimy w tym celu stać się kanibalami.

Na honorowym miejscu w luksusowym apartamencie wisiał monstrualnych rozmiarów obraz przedstawiający jej własne – Elizabeth Sparkle – wyidealizowane oblicze. Główna bohaterka, telewizyjna supergwiazda programów pilates, swoją gigantyczną sławę zawdzięczała własnej cielesności zredukowanej wyłącznie do wymiaru seksualnego.

Ten obraz wyglądał jak żywcem wyjęty z kościelnego ołtarza. Specyficzna ikona, która nie odsyła już wcale do transcendentnego Boga jak w prawosławnej duchowości, lecz jej kapitalistyczny, sekularny ersatz.

Elżbieta Błyszcząca oddawała cześć już tylko samej sobie. Cielesno-duchowy onanizm niczym w słynnej scenie z filmu American Psycho, w której główny bohater, uprawiając seks, patrzył na swoje lustrzane odbicie. Tak jakby kochał się właśnie z samym sobą, a partnerka była tylko narzędziem patologicznego, hipernarcystycznego zaspokojenia.

Kiedy więc kariera Elżbiety Błyszczącej wydaje się kończyć, postać grana przez Demi Moore decyduje się zażyć tytułową substancję. Pierwsza scena filmu przedstawia nam powstanie tego tajemniczego preparatu. W wielkanocnej ikonografii jajko jest symbolem życia, przejścia ze śmierci do zmartwychwstania.

W scenie otwierającej Substancję żółtko zostaje potraktowane strzykawką, a my oglądamy narodziny syntetycznego, sklonowanego istnienia. To laboratoryjnie wypreparowanie życie jest następnie sprzedawane i dostarczane bogatym wybrańcom za pośrednictwem infrastruktury przypominającej paczkomaty InPost.

Moment pierwszego zażycia substancji przez Elisabeth jest najbardziej wstrząsającą sceną w całym filmie. Na naszych oczach dochodzi do bluźnierczego antyporodu. Tak jak biblijny Bóg powołał człowieka do życia na swój obraz i podobieństwo, stworzył go z prochu ziemi, a Ewę „ulepił” wokół żebra wyjętego z ciała Adama, tak bohaterka Substancji wydaje na świat swojego sobowtóra, który wychodzi z jej rozerwanego kręgosłupa.

„Jesteś matrycą. Wszystko pochodzi od ciebie i jest tobą” – tak swój produkt reklamowali twórcy tytułowej substancji. Czego więc byliśmy właśnie świadkami? Elisabeth urodziła własną siebie, klona, doppelgangera o imieniu Sue, granego przez Margaret Qualley. Od teraz oglądamy jedno istnienie w dwóch ciałach.

Samo ciało Sue to cielesność sfabrykowana, istniejąca poza czasem wieczna młodość. Cielesność pornograficzna w najwyższej możliwej rozdzielczości i z wszystkimi filtrami z Instagrama zastosowanymi jednocześnie. Elisabeth, która nie potrafiła pogodzić się z przemijaniem, postanowiła oszukać własną śmiertelność. I tchnąć życie w ikonę własnej siebie wiszącą w jej salonie.

Eksperyment kapitalistycznej, syntetycznej nieśmiertelności, w której człowiek rozpaczliwie stara się sam siebie na swój własny obraz i podobieństwo powołać do wiecznego życia, kończy się oczywiście fiaskiem. W dalszej części filmu oglądamy symboliczne pożeranie ciała i człowieczeństwa Elisabeth przez jej sobowtóra.

Bohaterka grana przez Demi Moore pragnie za wszelką cenę zachować własną młodość i sławę, bo tylko one dają jej poczucie duchowego spełnienia. Specyfika działania substancji sprawia jednak, że Elisabeth musi stopniowo składać w ofierze swoje istnienie, aby Sue mogła coraz łapczywiej czerpać przyjemności ze swojej pornograficznej cielesności.

W pewnym momencie seansu dostrzegamy przerażającą prawdę – Coralie Fargeat nakręciła film o kapitalistycznym kanibalizmie. O metaforycznym zjadaniu przez człowieka samego siebie – własnej cielesności oraz własnej ludzkiej natury. Byle tylko podtrzymać iluzję wieczności zamkniętej w doczesności.

Substancja to dzieło, które pokazuje ostateczne konsekwencje kapitalistycznej wizji nieskończoności, w której człowiek musi nieustannie przekraczać ograniczenia własnego ciała i własnej śmiertelności. Przekraczać je aż do pełnej autodestrukcji.

***

Tutaj właśnie jesteśmy, przed takim dylematem właśnie stoimy. Możemy spożywać Ciało Boga, który złożył swoje ziemskie życie w ofierze, abyśmy mogli żyć wiecznie. Albo możemy zjadać samych siebie w akcie kapitalistycznego kanibalizmu. Kapitalizmu, który pożera nasze człowieczeństwo, aby (nie) zaspokoić ludzkie pożądanie nieskończoności.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, uzyskanych z dopłat ustanowionych w grach objętych monopolem państwa, zgodnie z art. 80 ust. 1 ustawy z dnia 19 listopada 2009 r. o grach hazardowych.

Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o zachowanie informacji o finansowaniu artykułu oraz podanie linku do naszej strony.