Wybory prezydenckie zapowiedzią zmierzchu duopolu? To nieprawda. Polaryzacja ma się dobrze
Hołubiona wysoka frekwencja stanowi w naszych realiach funkcję polaryzacji. Rosnący odsetek biorących udział w kolejnych wyborach odpowiada jej postępom, bo motywację do głosowania wyborcy znajdują przede wszystkim w sprzeciwie wobec obecnej władzy. Takie motywy zdradzał badany elektorat ówczesnej opozycji w 2023 roku, z takiej oceny rządu Donalda Tuska bierze się także tegoroczna porażka Rafała Trzaskowskiego.
Po pierwszej turze wyborów prezydenckich wiele głosów ze słabo zamaskowaną nadzieją ogłosiło początek końca polaryzacji. Kandydaci tzw. duopolu otrzymali bowiem historycznie niski wynik. To bezprecedensowe osłabienie sił, które definiują polską politykę od blisko dwóch dekad.
Prof. Bartłomiej Biskup mówił w rozmowie z Interią: „Coraz bliżej historycznego wyniku. W PiS i PO przecierają oczy”. Jeszcze tuż przed pierwszą turą wieszczył, że polaryzacja otrzymała poważny cios, bo „jest najmniejsza od 20 lat”.
Politolog twierdził, że: „Coś się właśnie na naszych oczach kończy. To koniec wielkiej przewagi dwóch największych formacji nad resztą stawki”. Wskazywał na historycznie niskie poparcie dla przedstawicieli popieranych przez dwie najważniejsze partie.
„Suma głosów oddana na kandydatów ugrupowań Kaczyńskiego i Tuska osiągnęła niewiele ponad 60%. W poprzednich wyborach było to odpowiednio 68-78%”, przez co „istnieje duża szansa, że polaryzacja zmieni swoje oblicze” – pisał prezes Klubu Jagiellońskiego.
Entuzjazm w oczekiwaniu końca wyjaławiającej emocji polaryzacyjnej jest zrozumiały. Jednak do wyniku wyborów trzeba podejść z większą wstrzemięźliwością. Trzy zjawiska bowiem – podobieństwo kandydatów, minimalne przepływy głosów pomiędzy ich „blokami” oraz wysoka frekwencja – wskazują raczej na krzepnący charakter polaryzacji niż jej tajanie.
Głosujemy na katechonów
Główna dynamika polaryzacyjna w naszym systemie politycznym ma charakter negatywny. W pierwszej kolejności wyborcy oddają głos „przeciwko” jakiejś sile. Historycznie pierwszą osią tego sporu jest emocja antyprawicowa, a jej ostrze po 2005 roku było skierowane przeciwko Prawu i Sprawiedliwości.
Wybory parlamentarne w 2023 roku czytelnie jest rekonstruować jako wielką mobilizację społeczną przeciwko rządom prawicy. Preferencje znacznej części liberalnych wyborców najlepiej obsługuje ten, kto daje wiarygodną perspektywę odsunięcia PiS od władzy.
Kiedy Platforma Obywatelska nie spełniła swojej najważniejszej obietnicy bycia antypisowskim katechonem i znalazła się w kryzysie, to w końcówce 2015 roku jej miejsce w sondażach i funkcję przejęła czasowo Nowoczesna Ryszarda Petru.
Przekładając to na język rzeczywistości politycznej 2025 roku: dopóki wszystkie partie koalicji rządzącej stanowią jeden blok, którego priorytetem zdaje się być „rozliczanie PiS-u”, a najważniejszą funkcją „niedopuszczenie PiS-u do władzy”, dopóty wyników kandydatów koalicji rządzącej nie można traktować całkowicie osobno.
Potwierdza to także sama struktura elektoratów. Wynikające z regularnych badań CBOS niewielkie czy zaledwie estetyczne różnice poglądów między wyborcami Platformy Obywatelskiej, Lewicy i Trzeciej Drogi wskazują, że wyborcy głosują nie tylko na konkretne osoby, ale również na jeden „metabyt” polityczny Koalicji 15 października.
Nie może być zatem zaskoczeniem, że analiza przepływów poparcia od kandydatów z I tury z exit pollu IPSOS ilustruje bardzo wyraźny układ blokowy. Choć nie znamy liczby niegłosujących w drugiej turze, to jednak ci wyborcy, którzy zdecydowali się pójść do urn, w niezwykle zdyscyplinowany sposób przenieśli swoje poparcie na bliższego z dwóch pretendentów do prezydentury.
Wyborcy Magdy Biejat zagłosowali w ponad 90 proc. na Rafała Trzaskowskiego, zaś elektoraty Szymona Hołowni i Adriana Zandberga w odpowiednio ponad 86 i 83 proc. poparły prezydenta Warszawy. Po drugiej stronie podobnie – wyborcy Sławomira Mentzena i Grzegorza Brauna przenosili swój głos na Karola Nawrockiego z odpowiednio 92 i 88 proc. częstotliwością.
Niewielkie przepływy między blokami liberalno-lewicowym i konserwatywnym to efekt i miara polaryzacji. Wśród kandydatów z zauważalnym poparciem (niech wybaczą mi to określenie wszyscy wyborcy niedoszłego wójta Kąkolewnicy) tylko wyborcy Krzysztofa Stanowskiego podzielili swoje głosy niemal po połowie na każdego z kandydatów.
Jeśli nie jest to błąd zbyt małej próby exit polla, to Krzysztofowi Stanowskiemu udał się ostatni żart w tych wyborach, niwelując znaczenie swojego startu niemal do zera.
Więcej wyborców, więcej emocji
Ostatnim sygnałem silnej polaryzacji jest liczba oddanych głosów. Akcje profrekwencyjne w wyborach prezydenckich okryły się ostatnio złą sławą, pokazując jednak tym samym głębszą przewrotność związaną z wysokim udziałem w głosowaniu.
Hołubiona wysoka frekwencja stanowi w naszych realiach funkcję polaryzacji. Rosnący odsetek biorących udział w kolejnych wyborach odpowiada jej postępom, bo motywacje do głosowania wyborcy znajdują przede wszystkim w sprzeciwie wobec obecnej władzy.
Takie motywy zdradzał badany elektorat ówczesnej opozycji w 2023 roku, z takiej oceny rządu Donalda Tuska bierze się także tegoroczna porażka Rafała Trzaskowskiego. Wszyscy poszukiwacze bardziej racjonalnej, mniej strybalizowanej polityki, powinni raczej wzdychać do nudnej i bezpiecznej 50 proc. frekwencji niż tej wynoszącej 71,63 proc. – rekordowej dla wyborów prezydenckich w Polsce.
Również sam wynik wyborów nie zbliża nas do depolaryzacji. Paweł Musiałek w swoim tekście wieszczy raczej upadek koalicjantów Donalda Tuska niż jego samego, który będąc jedną z dwóch janusowych twarzy polaryzacji, zapewne nie porzuci tego sprawdzonego paliwa politycznego.
Po stronie prawicowej sytuacja jest mniej jednoznaczna. Rośnie w siłę nowa prawica w postaci Konfederacji i jej zbuntowanej radykalnej młodszej siostry – Grzegorza Brauna.
Wciąż zagadkowa jest również rola, jaką przyjdzie odegrać nowemu prezydentowi. Mimo to oba główne ośrodki opozycji wobec rządu, tj. parlamentarna reprezentacja Prawa i Sprawiedliwości oraz nowa kancelaria Karola Nawrockiego, zapowiadają twardą grę wobec gabinetu Donalda Tuska.
Nowa nadzieja sił prawicy, rozbudzona przez utrzymanie Pałacu Prezydenckiego w rozgrywce z liberalnym rządem, będzie zapewne kolejnym motorem utrzymującym polaryzujący system w ryzach. Jak słusznie wskazują przenikliwsi komentatorzy, obie główne partie polskiego porządku politycznego potrzebują się wzajemnie, by utrzymać zbudowany duopol.
Ruch czy bezruch?
W języku filozofii politycznej to zjawisko opisuje pojęcie stasis. Dla Greków oznaczało ono gorący i zajadły konflikt w ramach jednej wspólnoty politycznej. Językowi polskiej publicystyki przywrócili to pojęcie Tomasz Stefanek i Piotr Szlagowski w tekście „Stásis w Polsce – czyli o wojnie domowej nad Wisłą” wydanym przez Teologię Polityczną.
Intuicja językowa trafnie odkrywa w tym pojęciu pewien paradoks. Grecy zaczerpnęli słowo z języka fizyki, gdzie stasis (stan spoczynku) jest przeciwieństwem kinesis (ruchu). Nam, milenia później, wyobraźnia językowa również podpowiada, że stasis, jak staza, stacja czy zastój, opisuje raczej bezruch.
Tymczasem wszystko można powiedzieć o polityce napędzanej polaryzacją, ale nie to, że brakuje jej dynamiki. Emocje w debacie publicznej płoną przecież jasnym ogniem; politycy prześcigają się w licytacji na coraz to bardziej spektakularne działania; komentatorzy zaś mobilizują obywateli do aktywności, karmiąc ich wizjami rychle nadchodzącego końca świata.
A jednak grecka myśl polityczna raz jeszcze udowadnia swoją siłę opisywania współczesnej rzeczywistości. Jak piszą Stefanek i Szlagowski:
„[Grecy] dostrzegali, że niekiedy w polityce dzieje się na pozór niesłychanie wiele, ale w istocie nie dzieje się nic. Kiedy dwa stronnictwa polityczne pozostają w nieustannym wzajemnym zwarciu, mnożą się akty wrogości, a temperatura sporu sięga zenitu, polis jako całość pozostaje w rzeczywistości w całkowitym bezruchu, bowiem konflikt uniemożliwia zmianę (a więc także rozwój) i czyni wspólnotę polityczną doskonale niezdolną do działania”.
Jak dodają: „dramat stásis polega właśnie na tym, że równowaga sił zwalczających się obozów gwarantuje względną stabilność sytuacji, co całej wspólnocie obywatelskiej grozi długotrwałą stagnacją”.
Polaryzacja opiera się więc na doskonałym balansie. Wróg zawsze pozostaje wystarczająco silny, by jawić się jako niebezpieczny i umożliwiać dalszą mobilizację własnego stronnictwa. Przewaga uzyskana przez jedną ze stron może obrócić się łatwo przeciwko niej.
Zapewne ofiarą takiej właśnie władzy padł Donald Tusk, kiedy otrzymał w swoje ręce stery polskiego rządu. Zamiast jednak wykorzystać potężny potencjał egzekutywy, wybrał remedium niezmienne, bez względu na swoje miejsce w ławach sejmowych – konfrontację z Prawem i Sprawiedliwością.
W tym sensie zwycięstwo kandydata popieranego przez PiS, a także wiatr w żagle, który opozycja otrzymała po tych wyborach, wychodząc tym samym z poważnego kryzysu, musi premiera cieszyć. Jeśli bowiem jako lider ustoi zawirowania we własnym obozie, będzie mógł wrócić do politycznej gry, którą zna jak nikt inny.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.