Prof. Radosław Markowski nie jest inteligentem, bo nie dba o dobro wspólne
Inteligentem nie jest ktoś, kto – jak prof. Radosław Markowski – nazywa w gładkich słowach wyborców PiS-u nierobami. Nie jest nim również ktoś, kto próbuje Polaków moralnie szantażować, tak jak po pierwszej turze wyborów prezydenckich zrobił to prof. Michał Bilewicz. Czas, by przypomnieć, czym inteligencja była u swego źródła i odkurzyć zapomniany XIX-wieczny koncept, zaproponowany przez polskiego mesjanistę, Karola Libelta.
„Ja nie zostałem poinformowany, że całe życie na ramieniu będę miał rolnika i górnika”
Tak zwane liberalne elity z wielkich miast od dawna stanowią dla prawicowych intelektualistów wygodnego chłopca do bicia. Jest w tym z pewnością nieco przesady. Ciężko bowiem byłoby od np. Rafała Trzaskowskiego oczekiwać, żeby nie wykorzystał zasobów, jakie dało mu jego pochodzenie. Żeby w imię solidarności z masami zrezygnował z nauki języków i studiów na renomowanych uczelniach. Dostrzegam w niektórych złośliwych „prawackich” komentarzach szczyptę resentymentu. A ten nigdy nie jest dobrym doradcą.
Nie oznacza to jednak, że w prawicowym przekonaniu o pogardzie do „niewykształconego, ciemnego ludu PiS-owskiego” ze strony wielkomiejskich elit nie ma źdźbła prawdy. Pokazały to dość dobrze komentarze liberalnych intelektualistów po pierwszej turze wyborów.
Chyba najmocniejszym przykładem jest komentarz prof. Michała Bilewicza, psychologa społecznego z UW, autora skądinąd interesującej książki pt. Traumaland. W odpowiedzi na tezę Konrada Wernickiego, redaktora „Tygodnika Solidarność”, że wybór między Karolem Nawrocki a Rafałem Trzaskowskim to wybór pomiędzy „Polską solidarną” a „Polską liberalną”, napisał tak:
„Nie dajcie się zwieść. Wybór jest prosty: sprowadza się do tego, po której stronie stodoły w Jedwabnem staniesz. Czy z jej podpalaczami, dobijającymi ofiary siekierami i widłami? Czy może po stronie Antoniny Wyrzykowskiej, która ratowała Żydów, za co musiała uciec z miasta?”
Nie dajcie się zwieść. Wybór jest prosty: sprowadza się do tego, po której stronie stodoły w Jedwabnem staniesz. Czy z jej podpalaczami, dobijającymi ofiary siekierami i widłami? Czy może po stronie Antoniny Wyrzykowskiej, która ratowała Żydów, za co musiała uciec z miasta? https://t.co/eBemjA46Tf
— Michał Bilewicz (@Michal_Bilewicz) May 19, 2025
Już widzę jak wyborcy Karola Nawrockiego, Sławomira Mentzena i Grzegorza Brauna zaczynają uderzać się w pierś, uświadamiając sobie, że głosując na prawicę w pierwszej turze, stali się równi mordercom Żydów z Jedwabnego. Michał Bilewicz tak stawiając sprawę wcielił się w rolę stereotypowego purytańskiego pastora – tylko że w formę quasi-ewangelicznych „połajanek” wyłożył demoliberalną moralistykę.
Pomijając nieadekwatność zastosowanej przez niego analogii, sam sposób wyrażania myśli jest radykalnie nieprzyswajalny dla potencjalnych adresatów. Jeżeli nazywasz wyborcę PiS-u mordercą z Jedwabnego, to odbierasz mu w ten sposób godność. A nikt nie chce być świadomie poniżany.
Choć zakładam, że u prof. Michała Bilewicza mógł to być wypadek przy pracy, to wypadkiem przy pracy z pewnością nie była wypowiedź niezawodnego pod względem okazywania pogardy prof. Jana Hartmana: „Głosowanie na Nawrockiego w II turze nie jest głupotą, naiwnością czy niekompetencją. Jest po prostu czymś niemoralnym – jak oszustwo na wnuczka, kradzież w sklepie albo kopnięcie psa. Te wybory to test poziomu etycznego Polaków”.
Dla mnie jednak prawdziwą gwiazdą tej kampanii, którego słowa stanowią emblemat problemu opisywanego przeze mnie w tym tekście, jest prof. Radosław Markowski – socjolog. Najpierw po I turze powiedział: „Mamy jednego kandydata popieranego przez ciężko pracującą Polskę, która przyczynia się do PKB, ciężko pracującą Polskę, która ma sukcesy gospodarcze. I z drugiej strony jest Polska, klasy transferowe, która czeka na transfery budżetowe, która sobie nie radzi w gospodarce”.
Z kolei po drugiej turze w rozmowie dla „Super Expressu” skarżył się, że nikt go nie poinformował, że przez całe życie będzie zarabiał na emerytury górników, hutników i rolników:
Rolnicy, górnicy, hutnicy, … co wy byście zrobili bez tego profesorzyny⁉️🔥
➡️„W tych kategoriach trzeba patrzeć kto tu pracuje, gdzie idą transfery, i kto kogo utrzymuje…”🤡🤡🤡 pic.twitter.com/OCZNyu9I34
— jachcy🇵🇱 (@jachcy) June 3, 2025
Najmocniej w powyższym „noszeniu tych grup na ramieniu” uderza to, że Markowski kreśli obraz biednego profesora przygniecionego brzemieniem noszenia trudów gorzej sytuowanych grup społecznych. Jego zdaniem dotyka go w ten sposób niesprawiedliwość i krzywda. Znamienne.
Wyjaśnijmy sobie jedną kwestię. Nie jest problemem to, że ludzie – przynajmniej teoretycznie – bardziej świadomi świata, zasad ekonomii, historii – a więc tak zwani intelektualiści – mówią gorzką prawdę na temat kondycji społeczeństwa, w którym żyją (choć w mojej opinii wszystkie wyżej przytoczone twierdzenia brane całościowo są fałszywe).
Problem polega na tym, że w powyższych wypowiedziach nie dostrzegam troski o współobywateli. Dostrzegam pogardę, poczucie wyższości, brak nawet chęci zrozumienia.
W końcu dostrzegam ukąszenie neoliberalną wizją świata. „Jesteś kowalem własnego losu – nie wyszło ci, radź sobie sam i nie oczekuj, że pomocną dłoń wyciągną ludzie, którzy dzięki własnej zaradności osiągnęli sukces. Im więcej dokładasz do PKB, tym więcej znaczysz” – bo tak można sparafrazować wypowiedź profesora Markowskiego.
Choć wyżej cytowani panowie z pewnością są intelektualistami, być może są nawet w pewnym sensie członkami elit, to z pewnością nie są inteligentami. Co więcej, stanowią zaprzeczenie tej idei. Dlaczego? Powróćmy do źródeł.
Służba na rzecz wspólnego dobra
Wyczerpującą i dogłębną genealogię pojęcia „inteligent” wyłożył jakiś czas temu prof. Wawrzyniec Rymkiewicz, filozof z Uniwersytetu Warszawskiego i założyciel kwartalnika „Kronos”, w znakomitym eseju pt. Apologia Andrzeja Leppera.
Twórcą pojęcia „inteligent” jest Karol Libelt, XIX-wieczny polski filozof mesjanistyczny, działacz społeczny i „uszlachcony” syn szewca. Jednak nie „uszlachcony” w sensie dosłownym. „Chodzi o «uszlachcenie» w sensie społecznym czy – nawet – duchowym. Bo na tym w istocie polegał projekt inteligencki”.
Jak opisuje Rymkiewicz, polska inteligencja wyłania się z serii katastrof, które dotknęły Rzeczpospolitą (rozbiory, dwa przegrane powstania) i które przeorały polską rzeczywistość (konfiskata szlacheckich majątków, emigracja za granicę, zsyłki na Syberię).
Pozbawieni majątków i pozycji dawni posiadacze ziemscy emigrują do miast, podejmując pracę w wolnych zawodach, takich jak adwokaci czy nauczyciele. Jednocześnie pozostają jedyną świadomą politycznie i tożsamościowo warstwą społeczną na dawnych terenach Rzeczpospolitej. Dla powstania projektu inteligenckiego ważna jest zwłaszcza jedna kwestia: świadomość dawnej szlachty, że przegrana obydwu powstań była wynikiem braku poparcia ze strony chłopów.
I tak projekt inteligencji, rekrutującej się z dawnej szlachty i zyskujący swą teoretyczną samoświadomość w dziełach Libelta, Trentowskiego, polskich romantyków, a następnie polskich pozytywistów, polegał na próbie powszechnego „uszlachcenia” chłopów. Stworzenia wspólnoty równych sobie, świadomych tożsamościowo, kulturowo i narodowo ludzi.
Wolność była w tym projekcie rozumiana bardzo klasycznie, po „grecku”. Człowiek wolny to istota panująca nad sobą, szukająca szacunku innych wolnych ludzi. Niewolnik to ten, który szuka przyjemności, folguje samowoli. Wiele z tych cech niewolniczych chłopi rzeczywiście posiadali. Ciężko się dziwić, wszakże ich kondycja często opierała się przede wszystkim na walce o byt.
Jednak poczucie szlacheckości, które towarzyszyło inteligencji, nie było rozumiane jako mandat do wywyższania się ani tym bardziej panowania nad warstwami niższymi. Nie pchało jej do pogardy. Jest w tym pewien paradoks. Etos inteligencki wykluczał pogardę dla słabszych. Jak się okazuje często innymi gardzą ci, którzy wypierają swą słabość – co pokażę później.
Noblesse oblige. Samoświadomość posiadana przez inteligentów była uważana za zadanie i obowiązek wobec wspólnoty. Przede wszystkim zadanie było jedno: uszlachcić chłopów. Pokornie, z szacunkiem, nie z siłą i wyższością. Inteligencka tożsamość szlachecka była tożsamością inkluzywną. Miała służyć całemu społeczeństwu, a nie statusowym gierkom dawnej szlachty.
W projekcie inteligenckim – co podkreślał Rymkiewicz – u podstaw leżała wizja narodu jako organizmu, w którym poszczególne członki powinny współdziałać ze sobą w harmonii (późnej tę intuicję podejmie w Myślach nowoczesnego Polaka Roman Dmowski).
Inteligencja pełniła w tym ciele funkcję intelektu. Ale znów, tak jak świadomości nie da się umiejscowić jednoznacznie w mózgu, tak i inteligencja w znaczeniu społecznym miała się udzielać innym członkom narodu. Była to więc wizja daleka od koncepcji walki klas, a bliższa ponadklasowej solidarności narodowej.
Oczywiście, przy tak wzniosłej roli, zawsze istnieje ryzyko pychy i wywyższania się nad innych. Jednak przy zachowaniu zdrowych proporcji etos inteligencki oznaczał przede wszystkim świadomość niezasłużonego kulturowego przywileju i świadomość wynikającego z niego obowiązku. Inteligent to powołanie do służenia dobru wspólnemu, dobru wszystkich klas społecznych, dobru państwa.
Zawodami klasycznie inteligenckimi byli politycy, lekarze, nauczyciele, prawnicy, pozytywistyczni działacze społeczni czy wykładowcy akademiccy. Ich rolą była w pierwszej kolejności służba społeczności, nie zaś zysk czy poszukiwanie przywilejów. Tak więc istnienie inteligencji jest nierozerwalnie związane z koncepcją polityki jako roztropnej troski o dobro wspólne. Bez dobra wspólnego nie ma inteligentów.
W tym momencie aż nadto dobrze widać, jak bardzo słowa prof. Markowskiego, narzekającego na fakt, iż „musi utrzymywać” na swoim ramieniu górników i rolników, odbiegają od wyżej zarysowanego etosu inteligenta. Taka postawa przypomina, łajanych przez starotestamentalnego proroka Ezechiela, pasterzy Izraela. Elity ludu, które zamiast służyć narodowi – jak to określił prorok – „paśli samych siebie”.
Neoliberalizm zabija dobro wspólne
Co więc się stało, że mamy (pseudo)inteligencję taką, jaką mamy? Prof. Wawrzyniec Rymkiewicz we wspomnianym przeze mnie eseju przyczyn kryzysu tej warstwy upatruje w tym, co francuski myśliciel Pierre Legendre nazwał „urynkowieniem polityki”. Według francuskiego historyka prawa i psychoanalityka postępujące urynkowienie rzeczywistości społecznej doprowadziło do erozji społecznych mitów, będących rezerwuarem wartości obiektywizujących życie społeczności i jednostki oraz stanowiących fundament rozumienia dobra wspólnego.
Gdy odsunięto na bok obiektywizującą opowieść o świecie, zaś kwestie religijne czy aksjologiczne zostały w dużej mierze zepchnięte do sfery prywatnej, relacje pomiędzy jednostkami zaczęły być urządzane wedle uznania jednostek, na wzór kontraktu handlowego. Zaś kontrakt handlowy, jeżeli nie jest oceniany przez jakieś zewnętrzne kryterium lub arbitra, ma to do siebie, że faworyzuje silniejszych.
W połączeniu z kapitalistyczną gospodarką doprowadziło to do tego, że pozycję w społeczeństwie stopniowo zaczął wyznaczać nie wkład do dobra wspólnego, lecz zysk osiągany w ramach kapitalistycznej gospodarki. Siłą rzeczy uderzyło to w zawody inteligenckie, które są trudno przekładalne na wkład w PKB.
Jak zauważył niemiecki filozof Ernst Tugendhat, dziś zawody wnoszące najwięcej do dobra wspólnego – jak np. nauczyciele – zarabiają nieporównywalnie mniej od profesji, które do owego dobra dokładają się w bardziej ograniczonym stopniu – jak np. pracownicy branży IT.
Czy to sprawiedliwe? Z perspektywy republikańskiego postrzegania polityki zdecydowanie nie. Jednak, jeżeli ostatecznym punktem odniesienia są zasady kapitalizmu, to nie ma co się dziwić, że status społeczny jest wyznaczany przez generowany zysk.
Jak pisze Rymkiewicz, ten proces uderzył w polską inteligencję w momencie transformacji ustrojowej początków lat 90. Filozof mówi mocniej – polska inteligencja dokonała wówczas duchowego samobójstwa.
Poprzez transformację ustrojową polegającą na wprowadzeniu –bez żadnych zastrzeżeń – neoliberalnego modelu kapitalistycznego. W tym zaś modelu pozycję w hierarchii społecznej wyznacza przede wszystkim majątek i wkład do PKB. Wzorem w nowej rzeczywistości społecznej stał się nastawiony na zysk zaradny mieszczanin.
„Inteligent miał służyć wspólnocie. Mieszczanin zarabia pieniądze” – pisze Rymkiewicz. Dla filozofa symbolem nowego, neoliberalnego mieszczanina, nowego wzoru awansu społecznego jest postać prof. Leszka Balcerowicza. Syna czeladnika masarskiego, ekonomisty, który stał się jedną z najważniejszych postaci mitu założycielskiego III RP. Kogoś, kogo próbowano określać jako inteligenta właśnie.
Co jest emblematycznego w Balcerowiczu jako przedstawicielu nowej inteligencji? Wstyd z powodu własnego pochodzenia. Tak wychowujący się w Toruniu ekonomista wspominał dzieciństwo: „Nie byłem zachwycony, że tak odróżniamy się od sąsiadów” – posiadanie zwierząt w mieście było bowiem egzotyką.
I dalej: „Pamiętam, że raz jakaś ogromna maciora nam uciekła i pobiegła na przystanek tramwajowy, gdzie stało mnóstwo ludzi. Wtedy pierwszy raz odmówiłem prośbie mamy, żebym ją przegonił. Postawiłem się, to już było dla mnie nie do wytrzymania”.
Tak wywód Balcerowicza podsumowuje prof. Rymkiewicz: „Pouczę Leszka Balcerowicza: jego młodzieńczy wstyd był głupi. […] Nieumiejętność afirmacji własnego pochodzenia jest znakiem wewnętrznej słabości i prowadzi do sprzeczności, które rozsadzają oblicze profesora. […] Balcerowicz nie jest inteligentem. Być może należy do jakiejś nowej turbokapitalistycznej arystokracji, planetarnej kasty panów.
Zarazem, mimo młodzieńczego wstydu, nie wyzwolił się z najgorszych cech chłopstwa […]: z przekonania, że najważniejsze są pieniądze, z pogardy dla słabszych i nieporadnych życiowo [przypominam w tym punkcie prof. Markowskiego i Hartmana – CB], z braku instynktu wspólnotowego. […]
Im wyżej dźwiga się w społecznej hierarchii – stając się profesorem, premierem i planetarnym ekspertem – tym bardziej potęgują się w nim i z niego wyłażą siły, od których chciał się uwolnić: chciwość, poddaństwo, pańszczyzna, wstydliwa lokalna tradycja, haniebna polska przeszłość”.
Kończąc kreślenie portretu nowej mieszczańskiej „pseudointeligencji”, Rymkiewicz dobitnie i obrazowo opisuje „młodych wykształconych z wielkich ośrodków”, beneficjentów awansu, członków nowej wielkomiejskiej elity, którzy podążyli drogą wydeptaną przez Balcerowicza:
„Kiedy zaglądamy w serca tych ludzi znajdujemy często fanatyzm i wściekłą nienawiść. Do kogo? Do chłopów oczywiście. Do chrześcijaństwa jako religii przodków, do krzyża – znaku, który stoi na grobie babci i dziadka, a przecież to z nimi zwykle wiążą się najczulsze wspomnienia”.
Co dalej z inteligencją?
Postawę dzisiejszej (pseudo)inteligencji można więc tłumaczyć dwojako. Z jednej strony może ona wynikać z degradacji pozycji społecznej tej warstwy. W tej interpretacji pogarda dla „niedołężnych PiS-iorów” może być tak naprawdę ukrytym wołaniem o szacunek i uznanie. Być może tym właśnie jest krzyk niedocenianych przez kapitalistyczną rzeczywistość profesorów socjologii i nauk społecznych.
Z drugiej strony ta ich postawa może być wynikiem odcięcia się od wstydliwej, wiejskiej, chłopskiej przeszłości. Od religijnych tożsamości, które w liberalnej rzeczywistości wielkomiejskiej nie są w dobrym guście. W tym ujęciu są to ludzie nieświadomi swojego „chłopstwa” i swoim chłopstwem „gardzący”, a przez to – paradoksalnie – wikłający się w jego najgorsze cechy. Czyż prof. Radosław Markowski, wyrażający niechęć wobec „niższych” warstw – hutników, górników i rolników – nie podąża właśnie tą drogą?
Na koniec smutna konstatacja. Choć uważam, że powrót inteligencji, powrót do polityki rozumianej jako troska o dobro wspólne jest konieczny, to nie wierzę, że wydarzy się bez jakiegoś bolesnego politycznego i społecznego kryzysu.
Nie wiem, czym ów kryzys miałby być. Ten finansowy z 2008 roku nie podziałał. Pandemia Covid-19 też nie, ryzyko poważnego kryzysu ustrojowego (co pokazują szarże Romana Giertycha na X-ie) jak widać też nie daje elitom do myślenia. Polityka dalej toczy się swoim polaryzacyjnym rytmem, obliczonym na wzmacnianie popytu na ofertę polityczną danego ugrupowania.
Nie wierzę też, że w świecie, w którym nad rynkiem nie ma odpowiedniej ramy symbolicznej, mitu, który by rozsądzał pomiędzy partykularnymi interesami, polityka rozumiana jako troska o dobro wspólne ma szansę wrócić do łask. Tym jednak, którzy w ten sposób sprawy publiczne postrzegają, nie pozostaje nic innego, jak mrówcza praca u podstaw. Bo jaka jest alternatywa?
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.