„Państwo z kartonu” łatwiej płonie. Kto ma interes w istnieniu państwa polskiego?
Magnetyzacja obu biegunów politycznej polaryzacji przez siły antypaństwowe blokuje realizację wielkich projektów rozwojowych. Aby ochronić polską suwerenność i stworzyć warunki rozwojowego skoku, potrzebujemy mobilizacji grup interesu, które zaczną działać w kierunku przeciwnym. Grupy te zaś mogą uruchomić elektorat propaństwowy i prospołeczny, porzucony dziś przez główne partie.
CPK, atom, strategia przemysłowa – dlaczego nie będzie na to pieniędzy?
Makiawelista, doradca kolejnych prezydentów, chyba najbardziej wpływowy amerykański dziennikarz XX wieku i człowiek, który wymyślił pojęcie „opinii publicznej”, Walter Lippmann napisał w środku wielkiego kryzysu:
„W czasach takich jak te, nie tylko bardziej godne, ale także sprytniejsze jest, gdy polityk po prostu robi rzeczy, które muszą zostać zrobione. Ludzie nie zaufają komuś, kto potrafi schlebiać opinii publicznej. Zaufają tylko wtedy, gdy będą mieli dowód, że potrafi realizować publiczny interes.”
Słowa te powinni sobie zapisać w kajetach spece od opinii publicznej, którzy próbowali – nieskutecznie – wygrać ostatnie wybory prezydenckie. Wynik tych wyborów nie gwarantuje jednak wcale, że polscy politycy zaczną w końcu robić „rzeczy, które powinny zostać zrobione”.
Co powinno zostać zrobione? Budowa CPK, elektrowni atomowych, silnej armii, sprawnych podstawowych systemów społecznej odporności (od obrony cywilnej po służbę zdrowia i bezpieczeństwo żywnościowe). Także: narodowa strategia przemysłowa, która przesunie nasze firmy na wyższe miejsce w globalnych łańcuchach wartości.
W obecnym układzie politycznym się to nie wydarzy. Nie tylko tylko ze względu na wzajemną blokadę biegunów polaryzacji. Oba bieguny polityczne są bowiem magnetyzowane przez wyłaniający się „biegun” trzeci – nastawiony antypaństwowo.
Utrzymanie podatkowych przywilejów dla układu bankowo-deweloperskiego i rentierów na tzw. dochodzie pasywnym gwarantuje, że na te wszystkie projekty niezbędne dla rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego Polski pieniędzy nie ma i nie będzie.
O czym powinni więc myśleć dziś państwowcy i solidaryści wszystkich opcji? Praca nazywania węzłowych punktów, dziś obsadzonych przez, jak to nazwał Paweł Musiałek, „antyrozwojowe grupy interesu cieszące się nieuzasadnionymi przywilejami ”, została już w dużej mierze wykonana.
Jednak te węzłowe punkty przepływu nie zostaną odblokowane, jeśli nie wykonamy pracy identyfikacji (a w drugim kroku: mobilizacji) grup interesu, które – odpowiednio zorganizowane – mogą zacząć działać w kierunku przeciwnym.
Kto cię obroni, Polsko?
Niektórzy nadal uważają, że stać nas na to, by było po staremu, by Polska dalej znajdowała się w rozwojowym dryfie, i by (mówiąc Brzozowskim) nie „budzić Polaków z bezpaństwowej drzemki”.
Przyzwyczailiśmy się zakładać, że niepodległe państwo polskie trwać będzie siłą rozpędu. Zakładamy, że czynny patriotyzm rodaków, ich identyfikacja z państwem polskim jest nieodwołalna, ugruntowana pracą pokoleń działaczy ludowych, patriotyczno-socjalistycznych i narodowych przełomu XIX i XX wieku.
Zakładamy więc najczęściej, że w wypadku mniej lub bardziej hybrydowego ataku na nasze państwo nie tylko nasze elity „nie uciekną do Rumunii, jak kiedyś” (jak śpiewał Kazik Staszewski w wizyjnym Mars napada), ale także zwykli obywatele pozostaną na posterunku.
Liczymy na to, że Polacy zachowają się jak świeżo przeszkoleni Ukraińcy z przedmieść Kijowa, którzy, broniąc swoich domów i rodzin, w kluczowym momencie utrzymali linię obrony stołecznego lotniska przed rosyjskimi siłami specjalnymi, do czasu przybycia posiłków, uniemożliwiając Rosjanom przerzucenie wojsk drogą powietrzną i zdobycie ukraińskiej stolicy.
Kiedy rozważamy scenariusze uderzenia w Polskę (niekoniecznie bezpośredniego ataku militarnego), przypomnijmy sobie trzeźwiące słowa Marka Budzisza, do którego po spotkaniach autorskich podchodzi wiele osób, pytając, czy nie warto na wypadek niebezpieczeństwa zainwestować w nieruchomość w Hiszpanii, by przeczekać tam wojnę, a może lepiej zawczasu przeprowadzić się jak najdalej od ojczyzny.
Budzisz mówi także o potencjalnie dezerterskich postawach osób, których zdecydowanie nie stać nie tylko na mieszkanie w Hiszpanii, ale przede wszystkim na własne mieszkanie w Polsce. Jeśli ojczyzna nie gwarantuje własności-ojcowizny – kiedyś własnego kawałka pola, a dziś własnego kawałka podłogi – to trudno domagać się od jej mieszkańców bycia obywatelami, którzy zaryzykują w ostateczności życie swoje i swoich rodzin.
Państwo możemy porównać do banku: istnieje bo obywatele inwestują w nie zbiorowo swoje zaufanie. Ufają, że ich oszczędności (przyszłość) są tam bezpieczne. W sytuacji paniki, gdy wiara ta zostaje zachwiana, a wystarczająco duża grupa klientów (obywateli) biegnie wyciągnąć swoje oszczędności, zanim zrobią to inni, wierząc w strategię indywidualnego przetrwania – państwo-bank imploduje.
Ojciec konserwatyzmu Edmund Burke mówił, że państwo-ojczyzna jest czymś więcej niż spółką handlową, z której wycofujemy nasze aktywa, gdy ryzyko staje się wysokie lub gdy uznajemy, że przestaje się nam to opłacać. Państwo jest idącą poprzez pokolenia wspólnotą, należącą nie tylko do Polaków dziś żyjących, ale też tych umarłych i tych jeszcze nienarodzonych.
Po latach antypaństwowego wychowania, przedstawiającego państwo jako – z definicji – złodzieja, siłę obcą i wrogą, nie jesteśmy strukturalnie daleko od sytuacji, z którą miała do czynienia propaństwowa inteligencja w II połowie XIX wieku, kiedy musiała przekonać mieszkających na terenie Polski ludzi do istnienia państwa polskiego.
Istnieje jednak ryzyko, że wychowawczy, propaństwowy wysiłek nie wystarczy, jeśli państwo polskie nie udowodni swojej mocy sprawczej – np. wprowadzając zmiany, które otworzą „zwykłym Polakom” realny dostęp do kluczowych dóbr, takich jak mieszkania.
Dla bezpieczeństwa nas i naszych dzieci, oraz z wierności naszym przodkom, którzy za Polskę walczyli, powinniśmy rozważyć, jak zmniejszyć ryzyko utraty suwerenności lub co najmniej sterowności państwa polskiego. Jeśli do tej sytuacji dopuścimy, wzrośnie ryzyko, że nasze dzieci będą musiały wybierać między następującymi „ścieżkami kariery”: emigranta, a więc obywatela drugiej kategorii w obcych krajach; konspiratora, a w ostateczności kolaboranta.
Trudno z całą pewnością wykluczyć scenariusz, w którym Polska staje się kondominium zarządzanym przez miejscowych społecznych darwinistów z nadania rosyjskiego imperium, do spółki z rewizjonistami z obecnie drugiej pod względem popularności partii w Niemczech. Partii, która uważa Wehrmacht za formację bohaterską i odmawia używania polskich nazw miast na Ziemiach Odzyskanych, a z którą nasi rodzimi socjaldarwiniści pozostają w europarlamentarnym, ponadnarodowym, ideologicznym sojuszu.
Profesjonalna służba publiczna…
Wspomniałem o konfiguracji sił i interesów niezbędnej do zminimalizowania ryzyka opisanego scenariusza. Warunkiem zmiany instytucjonalnej jest organizacja grup interesów. Wymienię tylko dwie z nich. Oczywiście nie jest to pełna lista. Można wskazać więcej prorozwojowych środowisk.
Na przykład część grup proobronnych, które widzą największe zagrożenie dla niepodległości w uległości wobec Rosji. Lub ambitniejsze – nastawione na eksport i innowacje – segmenty polskiego biznesu, które wiedzą, że w świecie wojen handlowych i rywalizacji bloków geoekonomicznych Polski nie stać już na „business as usual” z podręczników ekonomii lat 90.
Skupiam się tu na grupach, z którymi mam okazję współpracować, a które mogą przyczynić się do stworzenia minimum organizacji prorozwojowych sił i grup interesu, początkowo zapewne peryferyjnych.
Pierwsza to inteligencja dążąca do awansu, zwłaszcza pochodząca z prowincji. Wielu takich ambitnych – lub, jeśli ktoś chce, arywistycznych – pracowitych, zdolnych i oddanych Polsce ludzi można spotkać na niższych i średnich szczeblach administracji. Szczególnie w instytucjach najbliższych prawdziwej, niepartyjnej służby cywilnej.
Przez administrację rozumiem nie tylko formalnie rozumiane urzędy państwowe, ale także ośrodki analityczne, takie jak Ośrodek Studiów Wschodnich. Ośrodek ten, we współpracy ze stowarzyszeniami polskiego biznesu i środkowoeuropejskimi think tankami, przygotował niedawno raport Electric Shock: The Chinese Threat to Europe’s Industrial Heartland, analizujący, jak Polska powinna pozycjonować się w „podwójnej rewolucji” na rynku samochodów elektrycznych.
W tej grupie widzę średnią i młodą kadrę nie tylko ministerstw, ale także wspomnianego OSW, Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Polskiego Funduszu Rozwoju, Polskiego Instytutu Ekonomicznego, Instytutu Pileckiego czy Instytutu Zachodniego im. Zygmunta Wojciechowskiego. Te dwie ostatnie instytucje są szczególnie istotne w kontekście zagrożenia zakorzenianiem się rewizjonistycznych narracji w Niemczech. Dodać można także merytoryczne kadry Banku Gospodarstwa Krajowego czy PKN Orlen.
Młodzi pracownicy tych instytucji, pracujący na swoich ministrów i szefów departamentów, stanowią zalążek grupy instytucjonalnej, przypominającej Rooseveltowski „Trust Mózgów”. Lub nieformalną grupę średniej kadry, którą – ponad prostymi ideologicznymi podziałami – organizował przed II wojną światową młody urzędnik Ministerstwa Rolnictwa, Jerzy Giedroyć. Bez takich kadr reforma państwa nie będzie niemożliwa – jak pokazał Piotr Zaremba w książce Demokracja na krawędzi, opisując „moment Rooseveltowski” z perspektywy interesów młodej administracji.
Ta grupa, nieograniczająca się wyłącznie do sektora publicznego, rozumie potrzebę przebudowy Polski – z kraju „kartonowego” w Polskę „murowaną” – jeśli nie od razu w Polskę „z krzemu i stali”. Potrafi ona także dobrze artykułować najistotniejsze z punktu widzenia przełamania dryfu rozwojowego problemy swojego pokolenia. Przede wszystkim „kwestię mieszkaniową”, z którą, podobnie jak ich znajomi pracujący w sektorze prywatnym, sama się zmaga.
…i średni gospodarze
Druga kluczowa wiązką sił i interesów to zorganizowany świat pracy, a zwłaszcza jego „arystokracja”. W polskich realiach, obok związków zawodowych – które, wobec ciążenia obu głównych partii w stronę polityk antypracowniczych, staną przed rosnącą trudnością politycznej reprezentacji swoich interesów tradycyjnymi kanałami i będą musiały szukać kanałów nowych – są to przede wszystkim rolnicy.
To grupa przypomina dawną szlachtę zagrodową i posesjonacką: niezależna, przyzwyczajona do pracy bez szefa – „Janusza” – nad głową. Dzięki temu rolnicy są odważniejsi, mają silniejszą tradycję protestu od innych pracowników.
Jednocześnie ich status jest niepewny. Zagrożeniem dla stabilności dochodów rolników, oprócz zmiany klimatu, jest presja zagranicznego kapitału w handlu i przetwórstwie oraz konkurencja taniej żywności sprowadzanej w ramach dominującego paradygmatu wolnego handlu.
Nie chodzi tu o rolników z sielanek, hodujących krowy na łące. To głównie średni, zadłużeni gospodarze, którzy żyją z rolnictwa. Wśród nich są młodzi liderzy niedawnych protestów, zrzeszeni w środowiskach takich jak Stowarzyszenie PTR (Partia Twitterowych Rolników) czy Młoda Izba przy Krajowej Radzie Izb Rolniczych.
Ci rolnicy, dzięki swojej zamożności, są liderami lokalnych społeczności. Oddziałują na swoich sąsiadów nie utrzymujących się już z rolnictwa: pracowników fizycznych, drobnych przedsiębiorców, część pracowników administracji na prowincji. Zaś produkcja strategicznego zasobu – żywności – daje im, szczególnie po niedawnych protestach, silną legitymizację moralną w społeczeństwie, także wśród klasy średniej większych miast.
Z powodu niepewnej przyszłości rolnicy są skłonni do przynajmniej okresowej, przebiegającej zrywami samoorganizacji. Domagają się też silniejszego państwowego protekcjonizmu dla swojego sektora, co szczegółowo opisał Bartosz Mielniczek w raporcie Czas protekcjonizmu. Ku nowej strategii suwerenności żywnościowej.
Jest to w końcu grupa przywiązana do odziedziczonej po przodkach własności – warsztatu pracy, którego nie traktuje po prostu jako towaru do „flipowania”. I którego nie porzuci w sytuacji zewnętrznego zagrożenia.
Przekroczenie kulturowej bariery między miejską klasą ekspercką, która swoje ambicje i kariery chce realizować, służąc państwu, a liderami prowincjonalnej Polski wydaje się warunkiem koniecznym – choć niewystarczającym – wzmocnienia realnego zainteresowania Polaków istnieniem swojego państwa.
W podobnej sytuacji Polska znajdowała się w 1918 roku. Odzyskanie niepodległości poprzedziła praca nad stworzeniem wspólnych instytucji i kulturowych punktów odniesienia dla dwóch grup, które rozpoznały swój interes w odbudowie państwa polskiego.
Pierwszą była miejska inteligencja, w dużej mierze wywodząca się ze szlachty. Nie znajdowała ona ścieżek awansu w biurokracji państw zaborczych. Drugą grupę stanowili robotnicy, którzy uwierzyli, że niepodległa Polska będzie dla nich lepszym domem niż mocarstwa zaborcze.
W 1918 roku, w momencie rewolucyjnym, władza leżała na ulicy. Polska oligarchia, wygodnie spolegliwa wobec zaborców, była zbyt ospała, by ją podnieść. Wtedy właśnie koalicja aspirującej inteligencji – często po przeszkoleniu wojskowym w Legionach – oraz przedstawicieli świata pracy podniosła władzę i polską flagę z ziemi.
Koalicja „rzeczy nowych”?
Obie opisane przeze mnie grupy, istniejące w dzisiejszej Polsce, są oczywiście rozrywane sprzecznymi impulsami. Na przykład środowiska rolnicze bywają podatne na rosyjską dezinformację klimatyczną. Jak wskazuje raport NATO (Climate Change and Security Assessment 2024), nasz wschodni sąsiad przeznacza na nią znaczne środki.
Mówimy tu jednak – na początek – o świadomych mniejszościach. Mniejszościach kształtujących swoje bezpośrednie otoczenie społeczne, a następnie kluczowe, niezagospodarowane propaństwowo segmenty elektoratu. Takimi świadomymi i zorganizowanymi mniejszościami byli przecież jeszcze 10 lat temu organizujący dziś pole polityczne socjaldarwiniści.
Natura nie znosi politycznej próżni. Systematyczne „zmentzenienie” obu głównych partii pozostawia bez reprezentacji bardziej prosocjalny i propaństwowy elektorat – po obu stronach duopolu.
Podobnie jest w dogasającej Trzeciej Drodze. Nie wszyscy jej wyborcy będą popierali Mentzena. Dobrze rozumie to minister Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, która kieruje prorozwojową agendę ku „Polsce powiatowej”.
Zaś obie istniejące stronnictwa lewicowe mają ograniczony potencjał przekroczenia wspomnianej kulturowej bariery między światem biur dużych miast a światem zakładów pracy i gospodarstw – bo trudno dopatrzeć się na ich plakatach i listach wyborczych pracowników fizycznych czy rolników.
Pustkę wytworzoną przez rywalizację głównych partii, zabiegających o poparcie atomizujących społeczeństwo sił, mogłaby wypełnić siła propaństwowa, patriotyczna i prorozwojowa. Zakorzeniona w prowincji. Niechętna skrajnościom w sferze obyczajowej. Nie byłaby to siła dominująca, ale bez niej trudno wyobrazić sobie reformy niezbędne dla budowy silnego i skutecznego państwa polskiego.
Czy taka koalicja „rzeczy nowych” – powiedzmy „Rerum Novarum 2.0” – powstanie? To nie kwestia teoretyczna, lecz kwestia uruchomienia najpierw ideowych, a potem organizacyjnych zasobów. Być może rację ma Maria Libura, pisząc, że jeśli nowa PPS-Frakcja Rewolucyjna powstanie – to raczej przy parafii niż w kawiarni.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.