Donald Trump zawiesza operację w Jemenie. Co aktualnie dzieje się na Bliskim Wschodzie?
Od amerykańskich ataków na jemeńskich Hutich, przez negocjacje pokojowe z Iranem, aż po serię szczytów dyplomatycznych w Turcji i zniesienie sankcji na Syrię – ostatnie tygodnie obfitują w istotne wydarzenia na Bliskim Wschodzie. O możliwych wariantach amerykańsko-irańskiego pokoju oraz aktualnym rozkładzie sił w regionie Stanisław Kopyta rozmawia z Filipem Dąb-Mirowskim, analitykiem i publicystą zajmującym się bieżącymi wydarzeniami międzynarodowymi.
W ostatnich tygodniach Stany Zjednoczone przeprowadziły ataki powietrzne na jemeńskich Hutich, o których w mediach zrobiło się głośno za sprawą ujawnienia zapisów rozmów najbliższych doradców prezydenta Trumpa na komunikatorze Signal. Skąd decyzja amerykańskiego przywódcy o atakach właśnie w marcu, niecałe dwa miesiące po objęciu urzędu?
Wydaje się, że Huti byli dla Trumpa łatwym celem. Mogli wydawać się poniekąd bezbronni wobec potęgi US Navy, łatwo było ich zaatakować i niszczyć z odległości, a tym samym można było pokazać swoją zdolność oddziaływania na Bliskim Wschodzie.
Innymi słowy naloty były narzędziem służącym do realizacji globalnej polityki, częściowo względem Izraela, choć głównie względem Iranu. Wydawało się, że skuteczny atak na nich, jako na irańskich proxy, połączony z przywróceniem żeglugi przez cieśninę Bab al-Mandab pokaże amerykańską sprawczość i siłę, jak również będzie stanowił czytelną sugestię, że takie same środki mogłyby zostać użyte przeciwko Iranowi. Z dzisiejszej perspektywy należy jednak powiedzieć, że ataki nie odniosły założonego skutku.
Co gorsza, sporo kosztowały one Amerykę – w nalotach użyto najbardziej zaawansowanych technologicznie środków, zaangażowano w nie dwie grupy bojowe lotniskowca, a na wyspę Diego Garcia na Oceanie Indyjskim przerzucono bombowce B-2 Spirit. Przez miesiąc intensywnego bombardowania Amerykanie zużyli uzbrojenie o wartości ponad 1 mld dolarów.
W efekcie tych działań zginęli co prawda bojownicy Huti oraz niektórzy ich dowódcy, ale ataki rakietowe prowadzone przez rebeliantów na Izrael i na statki płynące przez cieśninę Bab al-Mandab trwały dalej.
Na dodatek Huti pokazali, że są w stanie zagrozić US Navy, czego wyrazem była utrata przez Amerykanów dwóch samolotów F-18, z których jeden zsunął się do wody z pokładu lotniskowca, gdy statek musiał gwałtownie manewrować, aby uniknąć trafienia rakietą.
Jeśli wierzyć plotkom, to właśnie to wydarzenie skłoniło prezydenta Trumpa do zawieszenia operacji i rozpoczęcia negocjacji z rebeliantami z Jemenu, którzy przystali na zawieszenie broni. Zgodnie z jego postanowieniami, w zamian za ustanie nalotów mają oni zaprzestać uderzeń na międzynarodowe statki. Huti stale prowadzą jednak ostrzał rakietowy Izraela.
Porozumienie to stanowi zatem pierwszą dużą woltę Trumpa, który od samego początku był mocno proizraelski, a przede wszystkim pozytywnie nastawiony do premiera Netanjahu. Teraz sytuacja zaczęła się zmieniać, czego pierwszym sygnałem był właśnie rozejm z Huti, za którym podążyła zmiana całej linii politycznej USA, widoczna podczas niedawnej wizyty Donalda Trumpa na Bliskim Wschodzie.
Żeby zrozumieć znaczenie zmiany podejścia amerykańskich polityków do sytuacji na Bliskim Wschodzie, musimy bardziej szczegółowo przedstawić, kim są Huti. Ich działania, takie jak atak rakietowy na Izrael w odpowiedzi na interwencję w Strefie Gazy, odbiły się szerokim echem w światowej opinii publicznej. Z kolei uderzenia na statki należące do Izraela i jego sojuszników skłoniły większość armatorów do opływania Afryki, zamiast korzystania z Kanału Sueskiego. Kim są Huti i co łączy ich z Iranem?
Ojczyzną Hutich jest Jemen, który pogrążony jest w konflikcie między północną i południową częścią kraju, który to konflikt ma podłoże zarówno społeczne, jak też religijne i polityczne. To bardzo złożona sytuacja, która wydaje się patowa głównie ze względu na mocne irańskie poparcie dla Hutich, którzy od kilku lat kontrolują dużą część kraju, a zwłaszcza jego północno-zachodni rejon.
Huti są szyitami (zajdyci), tak samo jak Irańczycy, i to właśnie bliskość światopoglądowa stanowi fundament wzajemnej współpracy. Innym elementem są wspólne interesy, a zwłaszcza opór wobec Arabii Saudyjskiej, która, wspierając siły południa Jemenu, stanowi zagrożenie dla Hutich i jest równocześnie największym regionalnym rywalem Iranu.
Dzięki wspieraniu Hutich Iran może zatem szkodzić swojemu głównemu przeciwnikowi bez angażowania własnych sił, z kolei Huti otrzymują wsparcie, które pozwala im na utrzymanie swojej pozycji w Jemenie. Choć cele obu stron nie zawsze są całkowicie zbieżne, to jednak jest to relacja obustronnie korzystna.
Ponadto w ostatnim czasie ranga Hutich dodatkowo urosła, jako że wraz z upadkiem reżimu Baszara al-Asada Iran utracił swoją pozycję w Syrii. Z kolei w innych krajach Iranowi pozostają mało aktywne milicje w Iraku, osłabiony izraelskimi interwencjami Hamas oraz libański Hezbollach. Tymczasem Huti nie dość, że wciąż dominują na zajmowanym przez siebie terytorium, to jeszcze pokazali, że są zdolni postawić się nawet US Navy.
W dodatku nic nie wskazuje na to, żeby ich dominacja w północnym Jemenie miała zostać przerwana. Pomimo interwencji militarnej z 2015 roku, w której udział wzięły połączone wojska jemeńskiego rządu, grup partyzanckich z południa kraju oraz żołnierzy koalicji państw arabskich z Zatoki Perskiej na czele z Arabią Saudyjską, Huti utrzymali swoje pozycje.
Dowodzi to słuszności głoszonej przez ekspertów tezy, że konfliktu w Jemenie nie da się rozstrzygnąć z powietrza i morza tak jak próbowali Amerykanie, lecz konieczna byłaby pełnoskalowa interwencja lądowa, której jednak Amerykanie nie są skłonni się podjąć z uwagi na ogromne koszty i ryzyka.
Jak ewoluowała rola Arabii Saudyjskiej w jemeńskiej wojnie domowej po tej nieudanej interwencji z 2015 roku? Czy z planów omawianej w zeszłym roku normalizacji saudyjsko-irańskiej jeszcze cokolwiek zostało?
Według mojej wiedzy Saudyjczycy starają się obecnie możliwie minimalnie angażować w sprawy Jemenu, z całą pewnością nie zbrojnie. Można więc uznać, że ów układ między Iranem a Arabią Saudyjską względnie działa.
W trakcie wcześniejszych działań zbrojnych Huti atakowali instalacje naftowe i lotniska cywilne na terenie Arabii Saudyjskiej, co stanowiło bardzo duży problem. Choć nikt tego wprost nie powiedział, wobec takich działań Arabia Saudyjska musiała skapitulować i wycofać swoje siły z Jemenu. Niepisanym warunkiem dla drugiej strony było to, że Huti przestaną ostrzeliwać terytorium Arabii Saudyjskiej.
Jednak ten miecz Damoklesa stale wisi nad Saudyjczykami, którzy nie mogą się angażować w konflikt w Jemenie, chyba że byliby gotowi na otwarty konflikt z Iranem. Jak pokazują wydarzenia ostatnich lat, takiej gotowości w Arabii Saudyjskiej nie ma, a gdy w ostatnim czasie doszło do eskalacji na linii Iran-Izrael, to Saudyjczycy próbowali zachować jak najdalej posuniętą neutralność.
Choć Arabia Saudyjska zamknęła przestrzeń powietrzną nad swoim terytorium oraz w ograniczonym zakresie starała się strącać pociski wystrzelone z Iranu w stronę Izraela, to jednak czyniła to w na tyle ograniczony sposób, aby nie antagonizować Iranu.
Myślę zatem, że ten układ saudyjsko-irański nadal się utrzymuje – można powiedzieć, że mamy nieformalne zawieszenie broni. Iran posiada środki, by w razie czego ustawić Arabię Saudyjską do pionu, w związku z czym nie ma co liczyć na to, że Arabia Saudyjska zaangażuje się w jakiś konflikt.
Według informacji podanych przez „Jerusalem Post”, uznawany przez społeczność międzynarodową rząd Jemenu ma gromadzić wojska sięgające nawet 80 tys. żołnierzy w celu uderzenia na pozycje Hutich. Pierwszym celem ofensywy ma być odbicie portu w Al-Hudajdzie, kolejnym być może atak na jemeńską stolicę – Sanę, zajmowaną aktualnie przez Hutich. Czy można potwierdzić te doniesienia i czy oficjalnie uznawany rząd Jemenu jest w stanie skutecznie przeciwstawić się Hutim?
Na ten moment zdecydowanie nie. Rząd z południa Jemenu jest wprawdzie zdolny do małych ofensyw, ale gdyby był w stanie całkowicie pokonać Hutich, to już rozstrzygnąłby wojnę na swoją korzyść. Tymczasem nie doszło do tego nawet przy wsparciu wspomnianej już koalicji na czele z Arabią Saudyjską.
Plotki o gromadzeniu armii mogą być o tyle prawdziwe, że faktycznie zaczęto przygotowywać plany opisanych wyżej działań zbrojnych, jednak na ten moment bez konkretnego terminu ich wejścia w życie. Tego typu ofensywa mogłaby przypominać to, co stało się kiedyś w Afganistanie, gdzie amerykańskie jednostki specjalne działały wspólnie z lokalną koalicją zawiązaną przeciwko Talibom, mającą wsparcie lotnictwa i służb wywiadowczych.
Czy takie działania mogłyby skończyć się całkowitym pokonaniem Hutich? Najpewniej nie. Dużym osiągnieciem byłoby bez wątpienia odbicie portu w Al-Hudajdzie, jako że odcięłoby to Hutich od dostaw drogą morską z Iranu.
Był to plan maksimum, natomiast został on pogrzebany z chwilą, w której Donald Trump stwierdził, że dalsza walka z Huti nie ma sensu i należy zawrzeć rozejm. Teraz jesteśmy w newralgicznym punkcie, w którym wiele może się zmienić – wszystko zależy od tego, jak dalej będą układać się stosunki USA z Iranem.
Iran dostał ultimatum o denuklearyzacji, które zakończy się pozytywnie, jeśli uda się podpisać nową umowę z USA do końca maja. Jeśli nie, to według słów prezydenta Trumpa „stanie się coś złego”. Jeśli owo „coś złego” oznacza atak na irańskie instalacje nuklearne, to można się spodziewać, że Huti znów staną się celem amerykańskich nalotów.
Jeśli zaś dojdzie do jakiegoś układu z Iranem, to Huti będą w pewien sposób impregnowani na różne zagrożenia ze strony Amerykanów, jako że kontynuowanie walk z nimi groziłoby stabilności całej sytuacji na Bliskim Wschodzie.
Od początku wojny domowej Jemen jest pogrążony w – zdaniem niektórych – najbardziej dotkliwym kryzysie humanitarnym we współczesnym świecie. Po zredukowaniu pomocy ze środków USAID oraz podobnego funduszu prowadzonego przez Wielką Brytanię, kryzys prawdopodobnie dodatkowo się zaostrzy. Co możemy powiedzieć o jego przyczynach, aktualnej skali i realistycznych perspektywach na jego rozwiązanie?
Jemen jest obecnie państwem upadłym. Nie posiada systemu ochrony zdrowia ani mechanizmów dystrybucji pomocy humanitarnej. Przez długi czas tym drugim zajmowały się tylko pojedyncze organizacje pozarządowe, a do niedawna brak było spójnej akcji ze strony Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Choć likwidacja USAID wyraźnie podcięła skrzydła wszelkim staraniom mającym na celu pomoc ludności cywilnej w Jemenie i znacząco pogorszyła panującą w kraju sytuację, to trzeba ze smutkiem stwierdzić, że obecnie dużo jest innych, bardziej „medialnych” kryzysów humanitarnych.
Z pewnością najważniejszym z nich jest ten w Strefie Gazy, który niejako przykrywa to, co dzieje się w Jemenie, a do czego światowa opinia publiczna zdążyła się już w dużej mierze przyzwyczaić, jako że wojna domowa w tym kraju trwa praktycznie od początku Arabskiej Wiosny.
Moim zdaniem jedynym rozwiązaniem kryzysu humanitarnego w Jemenie może być stały rozejm. Próby zawarcia go były podejmowane wielokrotnie, a jeszcze w zeszłym roku istniała szansa, że strony dojdą do porozumienia. Wszystko zmieniło się jednak po 7 października 2023 roku, kiedy to Huti aktywnie opowiedzieli się przeciwko Izraelowi.
Od tej pory sprawa rozejmu w Jemenie jest w zawieszeniu. Myślę, że dopóki sytuacja w Gazie nie zostanie rozwiązana, dopóty sytuacja w Jemenie również nie ulegnie zmianie.
Wróćmy do trwających w ostatnich tygodniach amerykańsko-irańskich negocjacji w Omanie. Strona amerykańska żąda, aby Iran zaprzestał wzbogacania uranu do poziomu pozwalającego na zbudowanie broni atomowej, podczas gdy strona irańska stara się doprowadzić do złagodzenia sankcji nałożonych na swój kraj. Prezydent Trump grozi Iranowi poważnymi konsekwencjami, jeśli ten nie zgodzi się na porozumienie. Jak negocjacje irańsko-amerykańskie wpisują się w kontekst ostatnich wydarzeń na Bliskim Wschodzie?
Amerykanie najprawdopodobniej postawili ultimatum – denuklearyzacja w zamian za współpracę gospodarczą. Iran nie chce jednak odpuścić kluczowych dla siebie tematów. Sprawa rozbija się o to, czy Iran powinien nadal móc wzbogacać uran do wartości militarnych.
Sprawa jest teoretycznie otwarta – Teheran wysyłał sygnały, że mógłby usunąć ten już wysoko wzbogacony uran, choć z drugiej strony wirówki najpewniej cały czas pracują i uzyskują coraz to wyższy procent wzbogacenia, zbliżając się do poziomu umożliwiającego produkcję bomby atomowej.
Ciężko powiedzieć na ile jest to informacja potwierdzona, natomiast warto przywołać krążące ostatnio głosy, że w toku negocjacji Iran odmówił przystania na warunek rezygnacji z wzbogacania uranu do wartości potrzebnych do stworzenia broni nuklearnej. Jeśli ta informacja jest prawdziwa, to będzie stanowić poważną przeszkodę w negocjacjach, jako że Amerykanie byli w stanie zgodzić się wyłącznie na pozostawienie mniej wzbogaconego uranu na potrzeby energetyki i do celów cywilnych.
Drugim zagadnieniem, które miało okazać się centralnym punktem negocjacji, jest kwestia prac nad rozwojem pocisków balistycznych. Ze względów strategicznych Iran nie chce zobowiązać się do całkowitego zaprzestania rozwoju tego rodzaju uzbrojenia.
Jest to wszak jedyna karta militarna, która pozwala mu na zyskiwanie przewagi regionalnej. Dopóki Iran jest w stanie uderzyć na Izrael, jest także w stanie uderzyć na Arabię Saudyjską i każdego innego regionalnego aktora. Sytuacja wygląda zatem w tym zakresie na patową.
Z drugiej strony Donald Trump dąży do zawarcia pokoju i chce przedstawiać się jako osoba mogąca pogodzić zwaśnione strony. Wydaje się, że dla osiągnięcia tego celu jest on w stanie iść na daleko idące ustępstwa, byleby uzyskać jakikolwiek namacalny rezultat, nawet jeśli nie okaże się on specjalnie trwały.
Przykładowo – choć w przeszłości Trump kwestionował poprzednią umowę denuklearyzacyjną, JCPOA, którą z Iranem podpisał prezydent Barack Obama, to aktualnie próbuje podpisać coś bardzo podobnego. Sugeruje to więc, że dla Trumpa ważniejsze mogą się okazać korzyści wizerunkowe płynące z podpisania dokumentu i stwierdzenia, że oto zawarł pokój na Bliskim Wschodzie, niż dbałość o długofalową stabilizację.
Podobnie nakierowane na sukces były negocjacje z nowym rządem w Syrii. Uznanie prezydenta Abu Muhammada al-Dżulaniego Trump uargumentował stwierdzeniem, że dzięki temu w Syrii zapanuje spokój, a Stany Zjednoczone zyskają dostęp do syryjskich surowców. Trump chce pokazać, że z kraju udało się wyprzeć Iran, a stabilizacją sytuacji mogą zająć się teraz regionalni sojusznicy USA, tacy jak Turcja i Arabia Saudyjska.
Podobny wydźwięk miały amerykańskie propozycje szybkiego rozwiązania konfliktu w Gazie, które były jednak na tyle nierealistyczne, że do tej pory nie przyniosły żadnego skutku.
Niewiadoma w relacjach z Iranem polega jednak na tym, że Iran jest już zbyt blisko uzyskania broni jądrowej. Widząc rozpad dotychczasowego ładu międzynarodowego oraz spadek znaczenia przepisów prawa międzynarodowego nie ulega wątpliwości, że broń jądrowa pozostaje jedynym niezaprzeczalnym gwarantem bezpieczeństwa.
Ajatollahowie mogą obawiać się, że nawet po podpisaniu rozejmu nadal będą musieli zmagać się z niestabilną sytuacją wewnętrzną, przez którą Iran będzie podatny na różnego rodzaju rewolucje kwestionujące ich władzę.
W ostatnich latach zdarzały się w Iranie niepokoje społeczne, dochodziło do protestów, mieliśmy również dowody na to, że służby izraelskie bardzo mocno inwigilowały irańską władzę. Przywódcy Iranu mają się zatem czego obawiać, a wzmocnienie pozycji międzynarodowej poprzez uzyskanie broni jądrowej mogłoby przyczynić się również do stabilizacji nastrojów wewnątrz kraju.
Sytuacja ta stanowi zatem dla nich poważny dylemat – jeśli będą w stanie uzyskać broń atomową i postawić świat przed faktem dokonanym, to – jak pokazuje przykład Korei Północnej – nic szczególnego im się nie stanie ze strony zagranicznych partnerów, a będą dzięki temu bezpieczniejsi. Natomiast jeśli wycofają się z programu nuklearnego w ostatniej chwili i dadzą Stanom Zjednoczonym i Izraelowi szansę na reakcję, to niewykluczone, że przyjmie ona formę bombardowań lub inspirowanej z zewnątrz rewolucji.
Nie mamy wszystkich informacji, więc trudno nam w pełni ocenić, jak wygląda aktualny układ sił i szans, ale myślę, że Donald Trump byłby w stanie iść na duże ustępstwa. Skoro był w stanie uznać za prezydenta Syrii byłego dżihadystę z Al-Kaidy, a późnej Al-Nusry, oraz wyrazić gotowość spotkania się z Putinem, to może także spotkać się z ajatollahami.
Trump nie ma w sobie ideologicznych barier, które nie pozwalałyby mu na podanie im ręki i ogłoszenia „najwspanialszego pokoju”. Jestem to sobie w stanie wyobrazić, choć taki układ niekoniecznie może się opłacać Teheranowi. Ponadto jest jeszcze trzeci element – Izrael, który może sabotować te wszystkie próby.
Warto dodać, że pośrednikiem w rozmowach jest Oman – państwo, o którym mówi się niewiele, a które bardzo dba o swój wizerunek zaufanego mediatora. Podczas pierwszej serii rozmów, która odbyła się w sobotę 12 kwietnia, omański minister spraw zagranicznych osobiście przekazywał informacje pomiędzy delegacją irańską i amerykańską. Dlaczego Oman zdecydował się na rolę mediatora i jak to państwo orientuje się w aktualnej sytuacji politycznej na Bliskim Wschodzie?
Oman jest tradycyjnym regionalnym mediatorem. Graniczy z Jemenem, więc jest zainteresowany uspokojeniem sytuacji. Znajduje się na obrzeżach Półwyspu Arabskiego, z drugiej strony mając Iran, przez co także z tej przyczyny wolałby, aby w regionie zapanował pokój. Próbując go osiągnąć nie zamyka się na żadną ze stron sporu.
Wiele wynika z historii rodziny królewskiej. Poprzedni król Kabus ibn Sa’id był człowiekiem o szerokich znajomościach międzynarodowych i umiejętnościach dyplomatycznych, m.in. pełnił rolę pośrednika w rozmowach między Iranem a USA. Oman jest także wygodny geograficznie, gdyż jego położenie pozwala na spotykanie się bez zwracania na siebie nadmiernej uwagi, gdy sytuacja wymaga delikatności.
Jednocześnie warto wspomnieć, że w kontekście rozmów Iran-USA ostatnio aktywna była również Turcja, a niektóre spotkania odbywały się w Stambule. W tym samym czasie trwały tam też rozmowy ukraińsko-tureckie oraz nieformalny szczyt NATO. To były bardzo ciekawe wydarzenia, w świetle których Turcja urasta do rangi poważnego dyplomatycznego gracza i jednego z głównych rozgrywających nie tylko na poziomie lokalnym, ale i ponadregionalnym.
Kończąc przegląd sytuacji na Bliskim Wschodzie nie sposób nie zapytać o relacje amerykańsko-izraelskie, w których nastąpiło chwilowe ochłodzenie. Jeszcze do niedawna wydawało się, że trudno o bardziej proizraelskiego prezydenta Stanów Zjednoczonych niż Trump, który w czasie swojej pierwszej kadencji zdecydował się między innymi na przeniesienie ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy. Jak te relacje wyglądają obecnie i jakie są rokowania na przyszłość?
Są to wprawdzie jedynie domniemania, natomiast prawdopodobnie Trump poczuł, że Izrael chce go wmanewrować w wojnę z Iranem, zaś on uważa, że istnieje szansa na znalezienie porozumienia. Wydaje się ponadto, że nałożyła się na to kwestia osobistej urazy.
Mike Waltz, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, miał mieć zbyt bliskie bezpośrednie relacje z Benjaminem Netanjahu, które skłaniały go do podejmowania prób prowadzenia polityki bliskowschodniej na własną rękę, bez konsultacji z prezydentem.
Nie spodobało się to Trumpowi, który pamięta, jak w czasie pierwszej kadencji jego doradcy i administracja starali się izolować go od niektórych spraw. Mając na uwadze charakter i osobiste przywary Donalda Trumpa, starali się oni wówczas łagodzić jego pomysły, przekładając je na bardziej dyplomatyczne i długotrwałe rozwiązania.
W tej kadencji tego łagodzenia nie ma, dlatego wszystko wygląda zdecydowanie bardziej dynamicznie. Zaczynając od słynnego „Dnia Wyzwolenia” i wojny celnej, która wpłynęła bardziej na sytuację gospodarczą w samych Stanach Zjednoczonych aniżeli na świecie, widać, że Trump w drugiej kadencji może być nieobliczalny.
Netanjahu prawdopodobnie przelicytował mając nadzieję, że ukształtuje optykę Trumpa na sprawy bliskowschodnie w sposób korzystny dla siebie. Pamiętamy pierwsze komunikaty w sprawie Strefy Gazy, gdzie Izrael praktycznie dostał wolną rękę. Ogłoszono, że budowana będzie tam riwiera wypoczynkowa, a Palestyńczyków przesiedli się na przykład do Egiptu. Były to pomysły z pogranicza zbrodni przeciwko ludzkości, jednak tym pomysłom Izrael przyklaskiwał.
Tymczasem dziś mamy wspomniany już pokój z Huti, którego Izrael się nie spodziewał, a w dodatku Huti stale atakują Izrael. Wydaje się, że podczas niedawnej podróży na Bliski Wschód Donald Trump symbolicznie i faktycznie przeniósł najważniejsze interesy Ameryki w tamtym regionie do Arabii Saudyjskiej i Turcji. Wcześniej najważniejszym sojusznikiem był Izrael, który w tym momencie jest ze wszystkimi skonfliktowany.
W perspektywie geopolitycznej jeśli na Bliskim Wschodzie faktycznie ma zapanować pokój, niezbędne będzie ukrócenie ekspansjonistycznych zapędów Netanjahu. Izrael działał już w Libanie, teraz działa w Syrii, a ponadto naturalnie obecny jest też w Strefie Gazy oraz na Zachodnim Brzegu – innymi słowy Izrael mocno poszerza swoją strefę aktywności.
Taki stan rzeczy był dla USA dobry, jednak tylko do pewnego momentu. Trump chciałby teraz łagodzić konflikty, na co nie chce zgodzić się rząd Netanjahu, który składa się między innymi z radykalnych syjonistów dążących do ekspansji. Część z nich jest mocno szowinistyczna i nie chce dojść do porozumienia, lecz chce iść do końca, pokonując wszystkich, którzy mogą stać na drodze ich ambicjom.
Również Netanjahu chce pokazać, że to on będzie decydował do końca. Mamy teraz operację Rydwany Gedeona, która ma doprowadzić do ostatecznej okupacji Strefy Gazy. Wydaje się, że nie była ona konsultowana z Amerykanami.
Sądzę jednak, że pomimo tych przejściowych tarć Amerykanie ostatecznie powrócą do sojuszu z Izraelem. Połączenia polityczne obu krajów są mimo wszystko bardzo silne i sojusz z państwami arabskimi kosztem Izraela jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Obecna wolta jest próbą przywrócenia Netanjahu do porządku, a jej dalszy kształt jest ściśle powiązany z wynikiem rozmów amerykańsko-irańskich. Jeśli Iran przystanie na porozumienie, wtedy Izrael też będzie musiał złożyć broń i znaleźć drogę wyjścia.
Jeśli jednak Iran będzie grał na czas, tak jak aktualnie grają Rosjanie, Trump może się zniecierpliwić. Najbardziej zależy mu przecież na konkretnych zwycięstwach, retorycznych i politycznych, które może pokazać swoim wyborcom.
Zwycięstwach teraz – nie za pół roku albo za rok. Jeśli Teheran będzie dalej zwlekał, dojdzie do konfrontacji, a wtedy Izrael znów będzie potrzebny, gdyż będzie musiał wziąć na siebie rolę zderzaka, na co Netanjahu może się chętnie zgodzić.
Jesteśmy więc na rozdrożu – nie sposób powiedzieć, w którą stronę rozwinie się sytuacja. Gdybym miał dzisiaj zgadywać, powiedziałbym że dojdzie jednak do jakiejś formy porozumienia amerykańsko-irańskiego. Może się to zmienić w każdej chwili, na przykład jeśli Rosjanie nie będą chcieli przystać na amerykańskie warunki pokojowe na Ukrainie.
Cała ta układanka jest bowiem ze sobą połączona. Mamy w tej chwili mocny sojusz pomiędzy Moskwą, Teheranem, Pjongjangiem i Pekinem. Niewykluczone, że Amerykanie, zabierając się do aktualnej rozgrywki światowej, zaczęli ją od złej strony.
Przy większej asertywności względem Rosji i Iranu możliwe byłoby łatwiejsze regulowanie relacji z Chinami. Ponieważ jednak rozpoczęto od różnych ustępstw wobec tych pierwszych, Chiny nie poczuły się w obowiązku do ustępowania pod naporem wojny handlowej. Jeśli jednak jeden z elementów tego układu zostanie wyłączony, na przykład poprzez podpisanie umowy amerykańsko-irańskiej, wtedy jego pozostałe części zostaną osłabione, a Amerykanie wyjdą na swoje.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.
Stanisław Kopyta
Filip Dąb-Mirowski