Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Nadchodzi rewolucja prawa autorskiego. Przez AI będzie jak w średniowieczu?

Nadchodzi rewolucja prawa autorskiego. Przez AI będzie jak w średniowieczu? Ilustracja przetworzona przez Chat GPT na podstawie obrazu Thomasa Fearnleya "The Painter and the Boy"; domena publiczna.

Za sprawą materiałów generowanych przez sztuczną inteligencję zaciera się granica między tym, co stworzył człowiek, a tym, co wygenerowała maszyna. Ustalenie autorstwa w epoce internetu 4.0 przestaje być możliwe, co powoduje, że prawdopodobnie stoimy u progu kolejnej redefinicji w rozumieniu tego, co jest dziełem i kto jest jego twórcą. Obecne prawo autorskie jest zresztą wynalazkiem stosunkowo nowym, a przez większość historii cywilizacji to, że dzieło ma autora, pojmowano na zupełnie inne sposoby.

W początkach kultury nikt nie myślał o prawie autorskim

Przez długi czas cywilizacja nie rozpoznawała w ogóle takiej kategorii jak indywidualny twórca. Większość starożytnych dzieł, zarówno tekstów, jak i rzeźb i innych dzieł sztuki, nieprzypadkowo jest anonimowa. Nie uważano wówczas za istotne, aby je podpisać. Choć sporadycznie zdarzało się że prace pojedynczych wybitnych artystów były podpisane, to zazwyczaj wytwory kultury były traktowane w sposób kolektywny – jako wspólny dorobek danej społeczności.

Była w tym pewna logika – w końcu wiedza i umiejętności danego rzemieślnika czy poety wyrastały z podtrzymywanej przez pokolenia tradycji, a to społeczność zapewniała im możliwości tworzenia. Księgi, rzeźby czy malowidła były traktowane jako własność powszechna danego plemienia lub miasta, nad którymi pieczę sprawowali często kapłani.

Przekonanie o tym, że społeczność, w której się tworzy, jest równie ważna jak twórca, prowadziło do sytuacji będących odwróceniem nowoczesnego myślenia.

O ile dziś autorzy walczą o to, by nikt inny nie podpisał się pod ich dziełem, to starożytni pisarze celowo przypisywali swoje teksty innym osobom – głównie szanowanym w danej społeczności autorytetom. W ten sposób starano się zwiększyć prestiż danego dzieła i wskazać na to, że nawiązuje ono do wartości reprezentowanych przez danego władcę, proroka lub bohatera.

Przykładem może być choćby Kodeks Hammurabiego. Choć król Babilonu, któremu przypisuje się jego autorstwo, był zapewne inicjatorem projektu, to jego tekst napisała bliżej nieznana grupa skrybów i urzędników, która skodyfikowała obowiązujące w Babilonii tradycje prawne. Tego typu myślenie było powszechne także w innych częściach świata. Autorstwo chińskiej Księgi Przemian – I Ching przypisywano półlegendarnym władcom z dynastii Zhou, choć sama księga miała prawdopodobnie wielu autorów i była spisywana na przestrzeni stuleci.

Podejście do indywidualnego autora zaczęło się zmieniać dopiero w okresie starożytności klasycznej, kiedy pojawili się niezależni autorzy, piszący na własny rachunek. Działając samodzielnie, mogli przelewać na papier własne myśli, a ich prace zaczęły być rozpoznawalne jako wyraz ich osobistych przekonań i talentu. Poematy Horacego czy tragedie Sofoklesa są najprawdopodobniej ich autorstwa.

Wciąż jednak był to system daleki od tego, czym dysponujemy obecnie. Kopiowanie cudzych dzieł czy zapisywanie nie swoich słów nie tylko nie było źle widziane, ale wręcz uznawano je za formę pochlebstwa – na zasadzie: „twoja praca była tak dobra, że postanowiłem ją powielić”. Co ciekawe, oryginały wielu rzeźb ze starożytnej Grecji nie zachowały się do naszych czasów, a ich wygląd znamy jedynie z rzymskich kopii.

Proces powielania dzieł w epoce sprzed produkcji masowej był czasochłonny, kosztowny i wymagał dużych umiejętności. Ponieważ była to ręczna, indywidualna praca, to kopiujący nierzadko wnosił swój osobisty wkład w dane dzieło, zwłaszcza, że nie przywiązywano wówczas wielkiej wagi do wierności w stosunku do pierwowzoru.

Starożytne teksty mają wiele wersji, bo kopiści często dopisywali coś od siebie, zmieniali fragmenty albo pomijali te, które im się nie podobały. Nie przywiązywano szczególnej wagi do tego, że istnieje „oryginalny” tekst funkcjonujący w ustalonej, chronionej formie, przypisany konkretnemu autorowi. Jeśli ktoś zgadzał się z daną myślą, po prostu umieszczał ją w swojej pracy.

Granica między twórcą oryginalnej idei a osobą, którą je podawała dalej, była rozmyta, czego przykładem mogą być dialogi Platona. Zawierają one wypowiedzi Sokratesa, co do których do dziś nie jest jasne, czy ich autorem jest rzeczywiście Sokrates, czy jednak Platon. Dla starożytnych to rozgraniczenie nie miało znaczenia, bo liczyło się samo przekazanie danych idei, które przecież i tak wyrastały z jakiegoś szerszego kontekstu.

Swobodne podejście do autorstwa sprawiało, że niektóre dzieła ciągle zmieniały treść, zwłaszcza gdy były przekazywane ustnie. Jeśli jakiś twórca ułożył pieśń, a potem inni śpiewacy przekazywali ją dalej, to po drodze każdy z nich coś w niej zmieniał.

Dzięki temu dane dzieło „żyło” i ewoluowało w danej społeczności. Efektem tego procesu są pieśni ludowe, podania czy baśnie, których różne wersje kształtowały się przez pokolenia, a próby ustalenia ich autorstwa nie mają sensu.

Dzieła wybitnych twórców często powstawały również po ich śmierci

Pierwszą rewolucję pojęcia autorstwa w starożytnym świecie przyniosły Ewangelie. Były to bowiem teksty, które w wielu kwestiach zrywały z obowiązującymi tradycjami literackimi, a jednocześnie nie wolno ich było zmieniać „ani o jotę”.

Owocowało to wzrostem świadomości tego, że pierwowzór ma jakąś wartość, która może zostać z czasem zakłamana przez kopistów. Warto dodać, że choć tekst samej Ewangelii musiał być precyzyjnie ustalony, to badacze nie są do końca pewni, kto je pisał. Dla przykładu, postać św. Jana Apostoła, który miałby być towarzyszem Chrystusa i świadkiem Jego śmierci na krzyżu, a zarazem – w wieku blisko 100 lat – autorem czwartej Ewangelii, została, jak twierdzą niektórzy eksperci, wykreowana przez Kościół.

Nie zmienia to jednak faktu, że średniowieczni anonimowi mnisi starali się jak najwierniej kopiować nie tylko Biblię, ale też innych starożytnych autorów. Nie bez znaczenia była tutaj chrześcijańska pokora, według której mniej od punktu widzenia danego mnicha liczyła się praca na chwałę Bogu.

Jeśli chodzi o dzieła takie jak obrazy czy rzeźby, to aż do końca XIX wieku powstawały one w systemie warsztatów mistrzowskich. Malarz, będący właścicielem pracowni, uczył swoich czeladników jak tworzyć i wręcz wymagał od nich, by naśladowali jego styl. Do dziś nie ma pewności, które obrazy namalował na przykład Rafael, a które – ktoś z jego uczniów.

Było to konieczne, bowiem obrazy często powstawały zespołowo, a artysta, który firmował dzieła swoim nazwiskiem, pełnił funkcję koordynatora prac. Jego podpis był nakładany na dane dzieło, nawet jeśli zostało ono w całości stworzone przez któregoś z jego uczniów.

Był to więc raczej rodzaj logotypu lub znaku firmowego, a nie ślad indywidualnej inwencji artysty. Zdarzało się, że po śmierci znanych mistrzów malarstwa ich uczniowie dalej malowali i sprzedawali obrazy, korzystając z prestiżowej marki.

Miało to miejsce choćby w przypadku szkoły Rembrandta – do dziś historycy sztuki debatują nad autorstwem poszczególnych prac powstałych w kręgu mistrza. Samym klientom niepewność co do autorstwa nie musiała przeszkadzać. Ceniono rzemiosło, jeśli więc uczeń malował równie dobrze jak mistrz, to jego dzieło było równie wartościowe.

Oczywiście byli też twórcy, którzy tworzyli wyłącznie samodzielne prace. Jednak pracując sami, mogli produkować jedynie niewielką liczbę dzieł, więc ich działalność miała ograniczony zasięg. Zestawmy dorobek dwóch niderlandzkich malarzy – Vermeera, który własnoręcznie namalował za życia nieco ponad 30 obrazów, oraz warsztat Rubensa, z którego wyszło ich grubo ponad 1000. To ograniczenie zaczęło znikać za sprawą mechanizacji produkcji, a także technik graficznych w rodzaju drzeworytu.

Techniczna reprodukcja i nowoczesne prawo autorskie

Prawdziwą rewolucję w kwestii praw autorskich zaczął wynalazek druku. Od czasów Gutenberga po raz pierwszy w historii zaczęto powielać teksty nie tylko w sposób całkowicie wierny w stosunku do oryginału, ale i na masową skalę. Kopiowanie przestało być wysiłkiem przepisywacza i zaszczytem dla autora, a zaczęło być odbierane jako próba wzbogacenia się kosztem twórcy.

Początkowo pod ochronę trafiły prawa majątkowe drukarzy, a później także autorów tekstów. W XVIII wieku w Anglii i Francji zaczęto wprowadzać pierwsze przepisy, które przyznawały pisarzom kilkanaście lat wyłączności na publikację ich dzieł.

XIX wiek przyniósł umiędzynarodowienie tych konwencji, które za sprawą kolonializmu rozeszły się po całym globie. Początkowo przepisy te odnosiły się jedynie do prac drukowanych, ale z biegiem lat objęły też nowe dziedziny.

Tak jak druk zmienił całkowicie sytuację pisarzy, tak technologia zapisywania dzieł na nośnikach audio i wideo zmieniła całkowicie działalność artystów estradowych. Muzycy, którzy dawniej musieli wykonywać swoje utwory za każdym razem od nowa, dzięki fonografowi mogli nagrać swój pojedynczy występ, a następnie pozwolić, aby maszyna wielokrotnie odgrywała go za nich.

Kopie nagrania mogły rozejść się po całym świecie, a ponieważ były chronione prawem autorskim, to artyści, dzięki upowszechnianiu kopii swoich dzieł, mogli po raz pierwszy w historii stać się rentierami, a nawet milionerami – oczywiście pod warunkiem, że ich twórczość zyskała popularność.

Wraz z tym zjawiskiem pojawiło się też rozwarstwienie wśród artystów – pojedynczy twórcy, którzy osiągnęli sukces, zalewali świat kopiami swoich dzieł, co zmniejszało zapotrzebowanie na mniej zdolnych, lokalnych wykonawców.

Jeszcze w XIX wieku uliczni grajkowie byli zjawiskiem powszechnym, stanowiąc główne źródło muzyki rozrywkowej. W dużych miastach mogły być ich nawet setki, byli obecni praktycznie na każdym targu czy ruchliwszej ulicy. Wraz z pojawieniem się odtwarzaczy, zaczęli oni zanikać i obecnie stanowią rodzaj ciekawostki turystycznej.

Mechaniczne kopiowanie sztuki początkowo budziło jednak pewnego rodzaju wstręt, podobny do tego, który dziś odczuwamy względem „papki AI”. Uważano, że mechaniczny wydruk, nagranie czy odlew nie mają „duszy” i indywidualnego charakteru, jakim charakteryzowało się rzemiosło. Problem ten poruszał między innymi Walter Benjamin, pisząc, że reprodukowane masowo dzieła tracą swoją pierwotną „aurę” autentyczności, gdy zostają wyrwane z przestrzeni kulturowej, w jakiej powstawały.

Również film aż do połowy XX wieku był postrzegany jako prosta rozrywka dla mas, a za prawdziwą sztukę był uznawany teatr, jako że aktorzy grali na żywo. Podobnie było z grafikami – te drukowane masowo miały niższą wartość niż unikatowe, ręcznie malowane obrazy, nawet jeśli były technicznie gorsze.

Regulacje bronią Myszki Miki

Połączenie technik masowej produkcji z rewolucją prawa autorskiego sprawiło, że w XX wieku tworzenie kultury stało się intratnym biznesem. Przyczyniła się do tego globalizacja, która umożliwiła sprzedaż kopii pojedynczego dzieła milionom ludzi na całym świecie.

Nic dziwnego, że nową gałęzią gospodarki szybko zainteresowały się potężne korporacje i fundusze, które inwestowały w przemysł rozrywkowy, rozwijały wydawnictwa i wytwórnie filmowe, a także – lobbowały za kolejnym rozszerzeniem prawa autorskiego.

Znamiennym przykładem są tutaj prawa do Myszki Miki, które miały wygasnąć już kilkukrotnie, ale za każdym razem Kongres USA wydłużał ich okres ochronny. Zmiana z 1998 roku została wręcz pogardliwie nazwana Mickey Mouse Protection Act, jasno sugerując, że za jej wprowadzeniem stali ludzie od Disneya.

Współczesne korporacje zazdrośnie strzegą swojego majątku, co z jednej strony jest uzasadnione, bo inwestują w swoje produkcje setki milionów dolarów, ale z drugiej strony, niekiedy ogranicza dostęp do kultury. Dzieła inspirowane czy choćby nawiązujące do danej własności intelektualnej są usuwane z obiegu, nawet jeśli nie są nakierowane na generowanie zysku ani nie stanowią realnej konkurencji dla koncernu.

Niektóre portale medialne wykorzystują prawo autorskie jako narzędzie cenzury, wymuszając usuwanie  materiałów, w których ktoś wykorzystał fragment ich utworu, nawet jeśli miało to miejsce w ramach cytatu czy twórczej krytyki.

W prawniczej wojnie gubi się pierwotny sens wprowadzenia przepisów o prawie autorskim. Podczas gdy pozwy wielkich korporacji są ścigane z całą surowością, to indywidualni twórcy często zostają pozbawieni ochrony prawnej, gdyż nie mają zasobów finansowych, aby przeczesywać Internet w poszukiwaniu plagiatów i wysyłać pozwy na drugi koniec świata.

Internetowa szara strefa ma jednak też swoje plusy, bo umożliwia ewolucję utworów na wzór dawnych pieśni ludowych. Gdyby internauci ściśle przestrzegali prawa autorskiego, to nigdy byśmy nie doświadczyli zjawiska memów. Każda przeróbka czy powielenie mema wymagałyby dotarcia do pierwotnego twórcy i poproszenia go o zgodę.

Polska z opóźnieniem przyjęła nowoczesne prawo autorskie

W historii istniały też inne systemy praw autorskich. W okresie zimnej wojny, gdy po zachodniej strony żelaznej kurtyny rozwijał się biznes oparty o intellectual property, państwa komunistyczne wypracowały zupełnie inną politykę.

Choć artyści w PRL mieli prawa do swoich utworów, to byli rozliczani z tego, ile książek napiszą, a nie z tego, czy i w jakiej liczbie się one sprzedadzą. Gdy państwo robiło dodruk popularnych dzieł, pisarz nic już z tego nie miał, mógł co najwyżej liczyć na przyznanie nagrody literackiej.

Podobnie było z przemysłem filmowym – artyści cieszyli się, że w ogóle dostali przydział taśmy filmowej i możliwość tworzenia. Ponieważ jednak byli rozliczani za pracę, a nie zyski generowane przez ich dzieło, to zdarzało się, że nawet znani aktorzy czy reżyserzy żyli na poziomie przeciętnego robotnika.

Samo kopiowanie dzieł nie było ścigane, a jeśli ktoś miał wolną kasetę, mógł nagrać dowolny utwór z radia i podać go dalej. Aż do 1994 roku w Polsce nie obowiązywało międzynarodowe prawo autorskie, przez co całkowicie legalne było handlowanie kasetami z samodzielnie nagranymi filmami i muzyką.

Ukrócenie tego procederu, choć skierowało nas w stronę regulacji panujących na Zachodzie, okresowo zmniejszyło dostęp do kultury, gdy ceny nagrań skokowo wzrosły, będąc poza zasięgiem większości obywateli.

Prawo autorskie w dobie AI

Po tym, jak zachodnie wpływy objęły blok wschodni, wydawało się, że nastał „koniec historii” w kwestii praw autorskich. Jednak w ostatnich latach gwałtownie rozwijająca się sztuczna inteligencja zaczęła chwiać tym stabilnym układem.

Nowa technologia potrafi tworzyć utwory niemal bez udziału człowieka, jedynie „ucząc” się na dostarczonych jej bazach danych. Nie jest to proste replikowanie czy przerabianie istniejących dzieł, ale faktyczne tworzenie całkiem nowych prac w oparciu o istniejące wzory. Nie są to może wybitne dzieła sztuki, jednak ich poziom jest na tyle wysoki, że coraz trudniej je odróżnić od prac „ludzkich” artystów.

W XIX wieku aktor musiał każdorazowo odgrywać swoją rolę na deskach teatru, w XX wieku wystarczyło, że zagrał ją raz przed kamerą, natomiast w XXI wieku być może wystarczy, iż użyczy swojego wizerunku, a sztuczna inteligencja sama odegra jego rolę. Zapowiedź tej technologii już tu jest – na przykład w filmie Obcy: Romulus (2024), najnowszej odsłonie serii, wystąpiła postać „grana” przez aktora zmarłego trzy lata przed rozpoczęciem zdjęć.

Proces działania AI rodzi pytania natury filozoficznej. Kto jest bowiem twórcą wygenerowanego przez program obrazka, a co za tym idzie – komu należą się do niego prawa? Czy do autorów setek tysięcy prac, na bazie których trenowano model? A może większą zasługę mają inżynierowie, którzy opracowali uczący się algorytm? Czy też użytkownik końcowy, który wpisał prompt do modelu?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że największy wkład mają tutaj artyści, których dzieła „obejrzało” sobie AI, bowiem to oni włożyli faktyczny wysiłek w doskonalenie swojego rzemiosła. Sprawa jednak jest bardziej skomplikowana, bo modele bazują na milionach prac, z każdej czerpiąc zaledwie ułamek włożonej w nie inwencji.

Nawet w tak oczywistej sprawie, jak „stwórz obraz w stylu Ghibli”, nie da się jednoznacznie określić, w jakim stopniu dzieło korzysta z dzieł zespołu  Hayao Miyazakiego, bowiem ostateczny wynik jest wypadkową analizy zarówno produkcji słynnego studia, jak i tysięcy innych filmów anime, zdjęć i obrazów.

Sam styl danego artysty nie jest i nigdy nie był chroniony prawem autorskim. Inspiracje, nawiązania czy uczenie się na pracach innych od zawsze były podstawą rozwoju sztuki. Wydaje się więc, że podstawowy problem epoki AI leży w skali, w jakiej się to odbywa. Podobnie jak kopiowanie książek nie było problemem w średniowieczu, gdy pracę tę wykonywano ręcznie, to zaczęło wymagać regulacji, gdy za sprawą druku stało się procederem masowym.

„Ręcznie wykonane” dzieła będą cenniejsze od produktów AI?

Jak na razie, użycie AI w sposób twórczy dzieje się w szarej strefie, bo system prawny nie nadąża za zmianami. Modele AI uczą się na danych, na takich zasadach, jakby człowiek przeglądał internet w poszukiwaniu inspiracji. Firmy tworzące największe generatory AI działają trochę tak, jak gdyby oferowały zaawansowaną przeglądarkę z płatną subskrypcją. Nie płacą za korzystanie z baz danych, ale też nie roszczą sobie praw do tego, co zostanie wygenerowane z pomocą ich algorytmu.

Z kolei użytkownicy traktują wygenerowane prace, jak gdyby były ich własnością. Obecnie jednak system prawny nie obejmuje prac stworzonych z użyciem AI ochroną, ze względu na przesłankę o braku kreatywnego wkładu indywidualnego twórcy.

Ponieważ sztuczna inteligencja tworzy prace bazując na działalności nie samych jednostek, lecz na tworzonym przez pokolenia dorobku kulturowym, to być może czeka nas powrót do punktu wyjścia. Znajdziemy się w podobnej sytuacji, co w starożytności, kiedy artyści pozostawali zazwyczaj anonimowi, a dzieło było traktowane jako wspólne osiągnięcie całej społeczności. Z tą różnicą, że dziś zamiast pogańskich kapłanów mamy wielkie korporacje, które są depozytariuszami tych wytworów.

Kiedy weźmiemy pod uwagę skalę popularności AI, proces ten wydaje się nie do zatrzymania. Jeśli obecny trend się utrzyma, to w przyszłości większość reklam, etykiet, ikon czy tekstów będzie tworzona przez AI.

Nie oznacza to, że artyści znikną. Sztuczna inteligencja, nawet najlepsza, tworzy prace uśrednione – bazujące na tym, co już zna. Nie jest więc w stanie stworzyć czegoś realnie innowacyjnego lub nietypowego, a nie będąc człowiekiem, nie ma pierwiastka „duszy”.

Paradoksalnie, w dobie mechanizacji twórczości, coraz większą wartość mogą uzyskać prace wykonywane ręcznie, których oryginalność będzie polegać właśnie na tym, że mają w sobie błędy i niedoskonałości charakterystyczne dla ludzi.

Doświadczyliśmy tego już w przeszłości – równolegle z rosnącą dominacją masowej produkcji, coraz większą wartością cieszyło się rzemiosło: ręcznie robione meble, szyte na miarę ubrania czy unikatowe dzieła sztuki.

Choć więc sztuczna inteligencja zachwieje naszym obecnym światem i zmusi nas do redefinicji prawa autorskiego, to ostatecznie przyszłość nie musi być tak mroczna, jak rysują ją dystopie.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.