Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Szczere wyznanie nauczycielki: nowoczesna edukacja? To przywilej dla elit

Szczere wyznanie nauczycielki: nowoczesna edukacja? To przywilej dla elit autor ilustracji: Rafał Jękot

Jako początkująca nauczycielka marzyłam o szkole pełnej dyskusji, wycieczek i żywego języka. Trafiłam do świata, gdzie wypracowania pisze sztuczna inteligencja, a podmiotowi lirycznemu „chce się r*chać”. I to najmniejsze z przewinień. W zderzeniu z polską szkołą nawet najlepsze idee potrafią się rozpaść.

Kilka miesięcy po 27. urodzinach i kilka lat po rozpoczęciu aktywności zawodowej w innych branżach, pełna ideałów i nadziei, że to ja właśnie zbawię polskie dzieci, poszłam nauczać języka polskiego w liceum sportowym. Chociaż moja placówka ma pewne plusy charakterystyczne dla szkół prywatnych, takie jak mniejsze klasy i nowy budynek, to opłacane z dotacji wypłaty nauczycielskie sprawiają, że boryka się ona, podobnie jak szkoły publiczne, z niskim wynagrodzeniem kadry.

Jako nauczycielka na progu swej pedagogicznej kariery zarabiam dwa razy mniej niż wynoszą przeciętne zarobki w Krakowie, a na rynku pracy przecież nie jestem świeżakiem. Mimo to przez lata karmiona misyjną pracą rodziców – ojca lekarza i matki nauczycielki – myślałam, że to się uda. Teraz – po dwóch latach nauczania – miewam momenty, że zaczynam w to wątpić.

Marzenie młodej idealistki

Jaki był mój pomysł na bycie nauczycielką? Edukacja poprzez doświadczenie i rozmowy. Lekcje w plenerze, podczas wycieczek do muzeów, bibliotek, kin studyjnych, teatrów… W końcu placówka mieści się zaledwie kilkanaście minut tramwajem od centrum Krakowa – miasta, które aż prosi, żeby skorzystać z jego oferty kulturalno-edukacyjnej.

Jeśli jednak trzeba będzie siedzieć w klasie, to lekcje będą przepełnione żywymi dyskusjami, otwartością na interpretacje niekoniecznie zgodne z podręcznikowymi schematami, nawiązaniami do popkultury i poszukiwaniami hipertekstualności. Chciałam, by każdy mógł wypowiadać swoje zdanie, by na lekcjach panowała atmosfera otwartości, żebyśmy wspólnie uczyli się polskiej kultury, a moi uczniowie – przyszli piłkarze, trenerzy personalni i studenci AKF-u – nabyli kompetencji wypowiadania się i poznali język polski od przydatnej im w przyszłości strony.

Bo przecież lekcje języka polskiego to nie tylko prezentowanie historii literatury, ale również nauka sposobu rozumienia świata, sztuki wyrażania myśli i emocji, argumentowania, wreszcie narzędzie komunikacji.

Planowałam, żeby licealiści współtworzyli ze mną nasze spotkania. By mogli wybrać, od czego zaczniemy, byśmy wspólnie decydowali także, jakie lektury uzupełniające przeczytamy. Sprawdziany miały być tylko pro forma.

Nie chciałam pytać bez zapowiedzi, a tym bardziej robić niezapowiedzianych kartkówek. Marzyłam, żebyśmy poznawali świat, kulturę, nauczyli się wysławiać poprawnie i bez lęku, pisać lekko o tym, co lubimy.

Oczywiście, przy okazji mieliśmy się przygotować do matury, stąd nacisk w przypadku sprawdzania wiedzy na wypracowania, testy czytania ze zrozumieniem, znajomość kluczowych motywów w obowiązkowych lekturach oraz poprawność językową – i tą przelewaną na papier, i tą wypowiadaną.

Chociaż sama wspominam szkołę dobrze, to na bazie tego, czego osobiście doświadczyłam, wiedziałam dokładnie, czego nie chcę na moich lekcjach – odwzorowania starego pruskiego systemu z naciskiem na hierarchię, posłuszeństwo dzieci i młodzieży, przekazywanie konkretnej wiedzy bez jej uaktualniania także o popkulturę, kucia na pamięć, krzyków, powtarzalnych i nudnych zadań, bo w końcu wszyscy już wiemy, że „Słowacki wielkim poetą był”.

Wtórny analfabetyzm to nie mit

Szybko powyższe marzenia okazały się mrzonką. Zapowiedzianych lektur nikt nie przeczytał, pomimo że zaczynaliśmy od przyjemnej mitologii, którą przecież częściowo omawia się także w szkole podstawowej.

Podczas pierwszego wypracowania klasowego dostałam pięć identycznych prac napisanych przez ChatGPT. Po głębszej analizie okazało się, że niemal każdy w klasie z niego skorzystał – w pracach pojawiały się identyczne sformułowania, nieznane uczniom słownictwo i powtarzające się błędy merytoryczne.

Pogadanki o prawach autorskich i próba nauczenia, jak korzystać z AI tak, by sztuczna inteligencja pomagała nam w pracy i w życiu, ale żeby nie zabrakło przy okazji czynnika ludzkiego i weryfikacji informacji, zakończyły się fiaskiem. Błędy wracają, bo przecież tak jest prościej – „zakuj, zdaj, zapomnij” zmieniło się w „kopiuj, wklej, zapomnij”.

Po co umieć się wysławiać? Pisać? Myśleć? Czy przeczytanie strony A4 to sukces? We współczesnych szkołach owszem. Szybko zaczęłam obserwować rozwój wtórnego analfabetyzmu, któremu próbuję nieskutecznie zapobiegać – zdania zaczynane małą literą, niekończące się kropką, wrogość do znaków interpunkcyjnych, powtórzenia, potocyzmy. Tekstom pisanym w szkole coraz bliżej do wiadomości prywatnych i komentarzy w mediach społecznościowych.

Bez groźby oceny niedostatecznej nikt nawet nie sięga po streszczenie, nie mówiąc o tekście właściwym, a domyślnym sposobem na zdobywanie ocen jest ściąganie – odpisywanie od siebie, klasyczne małe karteczki, ChatGPT i wiele, wiele więcej. Komentarz, co warto poprawić, nad czym popracować, a co zrobiło się dobrze nie ma większego znaczenia – liczy się tylko wystawiona w dzienniku cyfra.

Pierwszą kartkówkę z lektury po przeczytaniu (streszczenia) zrobiłam po kilku miesiącach. Wtedy zaczęłam robić też sprawdziany – zapowiadanie powtórek i wypracowań, które trzeba napisać na bazie wiedzy z lekcji, nie sprawdziło się. Nikt nie poświęcił nawet 5 minut w tramwaju, żeby się przygotować.

Co z rozmowami? Nie da się przeprowadzić wymarzonej dyskusji, jeśli brakuje podstaw. Wiem, że pracuję w specyficznej szkole, dlatego byłam przygotowana na podawanie wiedzy w formie wykładowej, znalezienie czasu na czytanie fragmentów lektur także na lekcjach, oglądanie filmów – tylko to wszystko nie ma sensu, jeśli brakuje chęci, żeby ten czas wykorzystać.

Tym samym witamy się z jedną z największych bolączek polskiej szkoły – pamięciówką. W końcu, skoro już trzeba się pouczyć, łatwiej wkuć kilka pojęć niż je rzeczywiście zrozumieć. Szkoda, że często owo zapamiętywanie bywa szczątkowe – groteska staje się tylko konwencją literacką, ale nie wiemy, jak ją rozpoznać, a epikureizm i stoicyzm to filozofie antyczne, ale ich nie rozróżniamy.

Młodzież licealna jest zepsuta latami nauki w szkołach podstawowych, które kończy z wieloma brakami, ale przecież łatwiej ją puścić dalej niż męczyć się z nią do osiemnastki. W liceach i technikach dalej wpadamy w ten schemat – test historyczno-literacki na maturze weryfikuje wiedzę z lektur, ale nikt nie potrafi o nich sensownie napisać, bo ich nie czyta.

Stopniowo obserwowałam także pauperyzację języka. Zawsze myślałam, że w domu mięsem rzuca tata – chirurg. Wulgaryzmu z ust matki – nauczycielki chemii – przez lata nie doświadczyłam, aż kilka lat temu coś się zmieniło. Mówi, że nauczyła się kląć w szkole od dzieci. Po rozpoczęciu pracy w szkole zrozumiałam, czemu w rodzinnym domu to matka częściej rzuca mięsem.

Na załamanie byłam wystawiona wielokrotnie – jednak coś we mnie pękło, gdy jeden uczeń zinterpretował erotyk Leśmiana, mówiąc, że podmiotowi lirycznemu chce się r*chać. Wiecie, jaka była moja pierwsza myśl? Nie ta, że dało się to powiedzieć w bardziej wysublimowany sposób. Byłam dumna, że ktoś w klasie wie, kim jest podmiot liryczny.

Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze

W erze postpiśmiennej wizja szkoły pełnej dyskusji, kreatywności i nowoczesnych rozwiązań to zabawa tylko dla elit, które stać na korepetycje, szkoły prywatne z alternatywnym programem nauczania, wyjściami na wycieczki i dobrze opłacanymi pedagogami.

Dlaczego? Ponieważ tam, gdzie są pieniądze na kadrę i infrastrukturę, można stwarzać warunki, które realnie wspierają edukację – mniejsze klasy, indywidualne podejście, przestrzeń na realizację swoich pasji także w placówce, nowoczesne zaplecze technologiczne, współpracę z instytucjami kultury, zatrudnianie osób kompetentnych i z pasją, zapewnianie szkoleń czy systemu motywacyjnego. Bo przecież dbanie o rozwój kadry, to dbanie o rozwój dzieci.

W publicznej szkole, zwłaszcza tej masowej, wszystko to jest luksusem – liczy się przetrwanie. Często słyszymy o pomysłach na reformę edukacji, jednak w praktyce sprowadzają się one do kolejnego żonglowania listami lektur i zagadnieniami. Brakuje w tym wszystkim wsparcia dla osób, które działają mimo przeciwności od lat. Brakuje także zaufania, że szkoła zatrudni osoby kompetentne, które nie muszą z każdej strony podlegać kontroli i same mogą decydować, czego i w jaki sposób uczyć.

Kiedy słyszeliście o realnych podwyżkach dla nauczycieli, które nie są wyrównaniem do najniższej krajowej? Kiedy o zmniejszeniu liczebności klas, żeby również Wasze dzieci mogły liczyć na indywidualne podejście? Kiedy o szkole, która zbudowana jest zgodnie z aktualną wiedzą na temat tego, co jest przyjazne młodemu człowiekowi?

Kiedy o systemie motywującym dla nauczycieli i realnej ścieżce awansu, która odpowiadałaby realiom rynku? Kiedy o nagradzaniu kreatywności inaczej niż poprzez certyfikat czy dyplom? Kiedy o mówieniu, że nadgodziny w postaci przygotowywania do konkursów czy wyjazdów na wycieczki są opłacane inaczej niż wpisem do CV?

Dlatego ambitna szkoła jest tam, gdzie są pieniądze – w prywatnych placówkach, gdzie uczy się już co 10 dziecko, i na prywatnych korepetycjach, gdzie jest ich jeszcze więcej. Skoro panuje zgoda, że dobra edukacja wymaga większych nakładów finansowych, dlaczego nie wprowadzamy tego w systemie publicznym?

Edukacja to nie tylko szkoła. Ona zaczyna się już w domu i to od najmłodszych lat. Elity (intelektualne) od najmłodszych lat karmią swoje dzieci kulturą – zabierają na spektakle dla najmłodszych, wystawy w muzeach, koncerty w filharmoniach. To od rodziców czerpiemy wzorce i wchłaniamy jak przez osmozę to, że warto czytać, chodzić do teatrów, brać udział w wyborach.

Szkoły te wzorce powinny uzupełniać, ale tak jak w przypadku rodzin – stać na to tylko te, które mają wystarczające zasoby finansowe i są zlokalizowane w dużych ośrodkach miejskich. Nie możemy winić dzieci, że nie lubią czytać, nie wiedzą, jak zachować się w teatrze i nie odnajdują się w bibliotece, jeśli nie widzą także w życiu prywatnym, że jest to wartościowe.

***

Mimo wszystko nie tracę nadziei. W trakcie pisania tego artykułu, w rzekomo wolny dzień, wysłałam kilka wiadomości do jednej z krakowskich instytucji kulturalnych z zapytaniem o możliwość wycieczki z moimi uczniami. To wszystko wbrew opinii, że nauczyciele mają wieczne wakacje i pracują tylko kilkanaście godzin tygodniowo – żałuję, że tak nie jest.

Ciągle staram się pokazywać, że edukacja nie musi odwzorowywać przestarzałego pruskiego modelu, ale czasami zmęczona brakiem szacunku – z każdej strony – zadaję sobie pytanie. Czy to ja nie pasuję do szkoły – czy szkoła do świata, w którym dziś żyjemy?

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.