Michael Gira i antykonsumpcjonizm bez kompromisów. Swans to zespół postchrześcijański?
Jest coś fascynującego w postaci Michaela Giry, lidera legendarnej, eksperymentalnej grupy Swans, który przed wejściem do kościoła pokornie ściąga swój kowbojski kapelusz. Oto rewolucjonista totalny, symbol buntu i muzycznej ekstremy, kieruje kroki do świątyni Boga, w którego nie wierzy, by pośród modlących się chrześcijan szukać ukojenia przed wszechogarniającymi mackami konsumpcjonizmu. Bo Michael Gira to nie tylko jeden z najciekawszych artystów naszych czasów, ale również żywa personifikacja głodu sacrum, który trawi społeczeństwa Zachodu. Lider Swans przypomina nam, że człowiek XXI wieku, który w teorii ma wszystko, w praktyce został okradziony z tego, co czyni jego życie prawdziwie wartościowym.
Michael Gira. Kowbojski kapelusz, ściana dźwięku, chrześcijański manuskrypt przywoływany na scenie, nawiązania do buddyzmu, opętańczy szał na koncercie. Hałas, mistyka, trans. Nie sposób osobie nieznającej muzyki Swans, opisać, kim jest Gira. Szufladki i definicje na nic się tu nie zdadzą. Noise rock? Post-rock? Muzyka eksperymentalna? Puste hasła, które niczego nie wyjaśniają. Spróbujmy więc inaczej.
W dokumencie na temat wydanej w 2012 roku monumentalnej płyty The Seer, jest taka piękna scena, którą ktoś wyciął i udostępnił w sieci pod wymownym tytułem Michael Gira wants it louder. To krótkie nagranie z przygotowań zespołu do koncertu, gdzie Gira instruuje techników, jak głośno ma być ustawiony dźwięk. „Dużo głośniej. Dużo głośniej. Do góry. Głośniej. Głośniej” – nieustannie powtarza wyraźnie nieusatysfakcjonowany muzyk.
Swans swego czasu określano mianem najgłośniejszego zespołu świata i nie było w tym żadnej kokieterii czy przesady. Michael Gira naprawdę lubi grać swoją muzykę głośno. Tak głośno, że ściany klubów zaczynają drżeć. Tak głośno, że ludzie w trakcie koncertów mają mdłości. Tak głośno, że trzeba nosić specjalne stopery do uszu, by wytrzymać cały występ legendarnych Łabędzi.
Twórczość Giry rodzi się w latach 80. jako bunt przeciwko ideologii reklamy i konsumpcjonizmu, jako bunt przeciwko redukowaniu człowieka do maszynki, której jedynym powołaniem jest kupowanie i konsumowanie. Muzyka Swans nie miała być ładna, nie miała królować na listach przebojów, jej celem było NIE-pasowanie do cukierkowej tandety wyskakującej z przemysłu teledysków, który w owej dekadzie zaczął święcić tryumfy.
Świat jest pudrowany przez telewizję? Będziemy grać absurdalnie brzydką muzykę. Królują piosenki o miłości? Będziemy śpiewać o upodleniu człowieka. Takie albumy jak Filth (1983), Greed (1986), czy Holy Money (1986) to noise rock w swym najbardziej bezkompromisowym wydaniu. Muzyczna doktryna szoku.
Psycho-faszyzm, czyli jak dolar wchodzi do twych żył
Jak stwierdza artysta, „jesteśmy gwałceni” przez obecny system, który zmusza nas do poświęcenia co najmniej 1/3 naszego życia na działania, które nie tylko w żaden sposób nie wykorzystują naszego potencjału, ale „wręcz nas dehumanizują”.
Jego zdaniem po drugiej wojnie światowej reklama i media zdobyły wpływy nieznane do tej pory w dziejach. „To był jeden z najstraszniejszych momentów w historii ludzkości” – ocenia autor „The Seer” w wywiadzie udzielonym dla Red Bulla.
Z kolei w rozmowie dla Wondering Sound Gira stwierdził, że wielcy tego świata uzyskali wprost nieprzyzwoity wpływ na losy państw i narodów, ale przede wszystkim zdobyli wgląd w ludzkie serca i umysły, tworząc całą klasę „zombie-chłopów” [zombified peasants]. – „Przejęli społeczeństwo, zmienili je nieodwołalnie” – ocenia lider Łabędzi. Te refleksje doskonale oddaje piosenka „Promise Of Water” z albumu jego pobocznego projektu Angels of Light:
Now they live in your head
And they travel your veins
Every word that you speak
Is a word they have made
„Matrix” konsumpcjonizmu ma charakter totalny. Jak to trafnie oddał niegdyś Mark Fisher w książce Realizm kapitalistyczny. Czy nie ma alternatywy?, kapitalizm „w sposób niezagrożony okupuje horyzont tego, co daje się pomyśleć”. Ludzie od reklamy zdobyli świat. Są w twych żyłach, są w twej głowie. Utwór kończą słowa:
And just as it was is just how it will be
For the promise of water
I walk on my knees
Sama obietnica wody, symbolu oczyszczenia, jest w dzisiejszych czasach warta pielgrzymowania na kolanach. I mimo że Gira docenia wiele darów rodzimej ziemi, to dostrzega, że to właśnie jego kraj jest źródłem zła, z którym walczy od dekad. Jak śpiewa w „God loves America”:
And all across America
The poison fires glow
And in the blood of our procreation
Annihilation grows
(…)
So God forgive America
The end of history is now
And God may save the victim
But only the murderer holds real power
Gira jest przeświadczony, że współczesny kapitalizm przeistoczył się w hybrydę „psycho-faszyzmu” (sic!), deprawując nasze umysły do tego stopnia, że wręcz przemienił ludzką naturę, tworząc z nas nową jakość wcześniej nieznaną w historii – typ konsumenta.
W rozmowie dla Decibel Magazine muzyk podkreśla, że w XX wieku „nastąpiła poważna zmiana antropologiczna”. „To, że to jest nasza jedyna rola, [tj. konsumpcja – JF] jako jednostek, jest dla mnie niewyobrażalną ludzką tragedią”
Gira de facto opisuje dokładnie zjawisko, które Herbert Marcuse określił mianem nastania „człowieka jednowymiarowego”, a Erich Fromm w swojej słynnej pracy Mieć czy być analizował w perspektywie modus posiadania, gdzie relacja ze światem opiera się na idei zawłaszczania a konsumpcja stała się wartością samą w sobie.
Obecny świat kształtuje jednostki potrafiące postrzegać rzeczywistość wyłącznie przez pryzmat opłacalności. Człowiek współczesny nie jest zdolny do buntu, do radykalnych zmian, nie potrafi się poświęcić żadnej idei. Konsumpcjonizm otumania. Jak śpiewa Gira w utworze „Parasite” z 2023 roku: „The more that you consume, the less you’ll ever know”.
Po co Michael Gira chodzi do kościoła?
To, co w refleksji Giry jest autentycznie interesujące, to jednak nie jego krytyka kapitalizmu, lecz wyrastający z jego antykonsumpcjonizmu autentyczny „głód sacrum” – potrzeba transcendencji w świecie handlu, pragnienie świętości w świecie sekularności.
Świat radykalnego kapitalizmu z samej swej zasady nie toleruje sacrum – sfery, która nie podlega logice opłacalności. Coś, czego nie da się spieniężyć, musi zostać wyeliminowane. I Gira, człowiek o poglądach ewidentnie lewicowych, krytyk zinstytucjonalizowanej religii oraz zadeklarowany rewolucjonista, nie może się pogodzić z tą sytuacją.
Ratunku szuka wszędzie, gdzie tylko znajdzie punkt oporu przeciwko systemowi – może być to buddyjska medytacja, muzyczna doktryna szoku, ale może to być również skromny kościół ulokowany na prowincji, z dala od zgiełku wielkiego świata. Bo tak, Michael Gira chadza do kościoła.
Chyba nie powinienem mówić o tym publicznie – stwierdza muzyk w rozmowie z „The Guardian” w 2015 roku chwilę po tym, jak przyznał, że zaczął uczęszczać na nabożeństwa. To prawda, nie powinien. Widok lidera Swans pokornie słuchającego kazania księdza byłby zapewne szokiem dla jego fanów. Ten obrazek nie przystaje do wizerunku muzycznego anarcho-rewolucjonisty, który nurza się w odmętach nihilizmu.
Muzyk przyznaje, że nawet dla niego samego jego powtarzające się odwiedziny w kościele okazały się „zaskakujące”. – Jakoś mnie to pociąga i interesuje. Nie dlatego, że zamierzam przetrawić credo bez analizowania go, czy kwestionowania. Jest coś w tych aspiracjach, co mnie ciekawi. (…)
Chodzę do normalnego, podmiejskiego kościoła…, ale jest w nim coś bardzo przejmującego, pięknego. Zacząłem czytać Biblię, nie oczekując, że będzie to dosłowne Słowo Boże. Ale wątki, które się w niej przewijają, jako dzieło literackie, są niesamowite, a aspiracje w niej zawarte piękne – stwierdza w rozmowie dla Wondering Sound autor „The Seer”.
Religia bowiem wyłamuje się z logiki konsumpcjonizmu, z logiki opłacalności. To, czy jest nośnikiem prawdy, pozostaje dla Giry już drugorzędne. Chrześcijaństwo jest prawdziwe w swej autentyczności, a nie nauce o zbawieniu. Wszystko, co potrafi się wyrwać z nieubłaganych kleszczy konsumpcjonizmu i dać ukojenie zbolałej duszy człowieka XXI wieku, jest godne szacunku.
Głośno, głośniej… sacrum
„Moje piosenki przyjmują dziś najczęściej formę modlitw” – mówił Gira w rozmowie dla Red Bulla. „Muzyka jest moją wiarą, przywraca mi spokój, daje powód do życia” – twierdził w wywiadzie udzielonemu „Gazecie Wyborczej”. „To, co staramy się osiągnąć, to dotarcie do sacrum” – dodawał w magazynie „Vice”. Takich wypowiedzi lidera Swans można by mnożyć. Muzyka jest ucieczką od „psycho-faszyzmu” naszych czasów. W świecie fałszu jest tym, co prawdziwe i czyste, jest tą obiecaną „czystą wodą”.
Od 2010 roku większość muzyki Swans powstaje na żywo podczas potwornie długich improwizacji. W czasie tras koncertowych zespół nie promuje najnowszej płyty, lecz spontaniczne i na żywo tworzy nowy album.
Czasami Swans, opierając się dosłownie o dwa akordy, wygrywa coś w rodzaju rockowej mantry. Czasami zaś grając jakąś kompozycję z przeszłości zaczynają rozciągać ją z 10 do 20, 30 albo 40 minut, tworząc w ten sposób zupełnie nowy utwór. Z koncertu na koncert pieśń ewoluuje, aż w końcu Gira ocenia, że nadszedł czas, aby zarejestrować ją na płycie.
„Podążamy za muzyką tam, gdzie ona nas prowadzi (…) nie zakładamy sobie, co chcemy za jej pomocą przekazać, czy gdzie ma nas doprowadzić” – mówił Gira, relacjonując proces powstawania nowych utworów, w jednym z cytowanych już wywiadów.
W rozmowie dla vice.com dodaje wręcz, że dźwięk to „samoistne stworzenie”, dla którego muzycy są jedynie kukiełkami. Muzyka jako taka staje się dla Giry sacrum, czymś mistycznym, już istniejącym w świecie, co artysta jedynie odkrywa.
„Tworzę muzykę po to, by znaleźć w niej jakąś prawdę. Nie mówię o prawdzie absolutnej, tylko o potrzebie znalezienia czegoś, co jest prawdziwe, autentyczne i może mnie ponieść. Ja tego nie wkładam w muzykę, to w niej jest” – stwierdza Gira.
Twórczość Swans, szczególnie ta prezentowana w ostatnich 15 latach, to długie, ciężkie utwory, z enigmatycznymi tekstami. Mantry mogące służyć za soundtrack końca czasów. Jest to sztuka abstrakcyjna, otwarta na interpretacje, ale też dająca możliwość wglądu w rzeczywistość prawdziwą, nieskalaną dolarem.
Bo to jest właśnie ostateczny cel Giry – dobrnąć do sacrum, przebić się przez brud codzienności. Chodzi o uchwycenie wiecznego „TERAZ”, o zatopienie się w danej chwili podczas wykonywania/tworzenia nowego utworu. To jedyna transcendencja i jedyna modlitwa, której się chwyta Gira.
Monumentalną, być może najlepszą w jego karierze, płytę To be kind otwiera utwór o wymownym tytule „Screen Shot”, w którym Gira snuje swoją mantrę: „nie ma bólu, nie ma śmierci, nie ma strachu, nie ma nienawiści, nie ma czasu” … Całość nieuchronnie zmierza do finału, gdy Gira już nie tyle śpiewa, co wyrzuca z siebie kolejne słowa: „Love! Now! / Breathe! Now! / Here! Now! / Here! Now!”. Uchwycić moment, zanurzyć się w hałasie. Życie prawdziwe jest dostępne jedynie w tej unikalnej chwili, którą właśnie przeżywamy i do której macki dolara nie mają dostępu.
„Będąc w środku tego doświadczenia [tj. koncertu – JF] zachowuję się inaczej niż w życiu, co myślę, że po części jest też kwestią czystej biologii, bo głośny dźwięk uwalnia przecież w ciele endorfiny. To doświadczenie jest tak intensywne, że codzienne życie wydaje się potem maluczkie” – przyznaje Gira
Opisując, co się dzieje z nim na scenie, podczas tych najbardziej intensywnych momentów, muzyk stwierdza, że czuje się, jakby ktoś mu „młotem wbijał energię w ciało”. Stąd też radykalny charakter koncertów Swans. Jak przekonuje Gira, „tylko fizyczność dźwięku prowadzi bowiem do transcendencji”.
Lider Swans wielokrotnie podkreśla, że chodzi mu jedynie o obcowanie z tą „wielką, pierwotną siłą”, o podążanie za nią i podporządkowanie się jej. Artysta przekonuje wręcz, że sam nie pisze swych utworów, a jedynie jest narzędziem w rękach tajemniczej persony imieniem Joseph.
Gira poświęcił tej postaci dwa utwory. Pierwszy to „Joseph’s Song” z repertuaru Angels of Light. Drugi utwór natomiast to monumentalna, niemal półgodzinna kompozycja „The Glowing Man” z albumu Swans o tym samym tytule z 2016 roku.
Lider Swans w rozmowie dla portalu Observer stwierdza, że Joseph to „rodzaj anioła”, który pochodzi z „niewysłowionego miejsca”, skąd biorą się słowa i inspiracje. Jak wspomina, w młodości był uzależniony od LSD, pod którego wpływem godzinami wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze, aż w końcu przestawał rozpoznawać własną twarz, widząc w zwierciadle jakąś nową postać obdarzoną własną osobowością. – „Może to właśnie był Joseph?” – zastanawia się muzyk.
Miłość, czyli ucieczka z matrixa
Dopytywany o swoje podejście do wiary, Gira przyznaje w wywiadzie dla serwisu Moo kid, że nic nie wie o Bogu, dodając jednak, że najbliżej Stwórcy był właśnie w tych momentach, w których grał muzykę. Jego zdaniem we wszechświecie jest bowiem obecna „intencja”, twórcza miłość, która wymyka się ramom społeczeństwa konsumpcyjnego i racjonalnemu osądowi.
Sacrum staje się to, co jest autentyczne. Świat nie sprowadza się wyłącznie do materialistycznej narracji i ma do zaoferowania o wiele więcej, niż widać na pierwszy rzut oka. „Ta twórcza siła przebija się do nas” – sądzi Gira – właśnie w formie muzyki, ale równie dobrze może objawić się pod postacią żarliwej modlitwy, albo tego, co artysta określa mianem „pięknego seksu”, gdy dwie osoby zapadają się w sobie nawzajem.
Bo Girę-indywidualistę nieustannie fascynuje idea rozpadania się jednostki, kwestionowania przez człowieka swego własnego istnienia oraz zanikania indywidualizmu pod wpływem tej wielkiej twórczej siły stojącej poza granicą tego, co widzialne. Dlatego też lider Swans określa swoją muzykę jako „akt bezgranicznej miłości”.
„Miłość jest aktem wymazywania siebie, oddawania się w całości, do cna, byciem w pełni otwartym na dane przeżycie” – twierdzi. Miłość w samym swym rdzeniu posiada pewien nieracjonalny pierwiastek i dlatego nie ulega logice konsumpcjonizmu – kochamy nie z jakiegoś konkretnego powodu, tylko robimy dane rzeczy właśnie przez sam fakt, że kochamy. Jak Gira śpiewa w „Finally, Peace”:
All creation is hollow and a picture’s a shadow
Just a symptom of love with a lack of a cause
Miłość jako taka jest bezprzyczynowa i zostaje nam po prostu nadana. Nie ma odgórnego celu, po prostu jest. W świecie bez sacrum, w świecie ruin i dolara, to właśnie miłość, akt „wymazywania siebie”, staje się ostatnią zaporą przed hegemonią konsumpcjonizmu. Kierując się jej mocą, pozostaje szukać sacrum w brudzie i hałasie codzienności, nawet jeżeli ostatecznie nasze poszukiwania są skazane na porażkę.
Bo przecież Gira nie wierzy w Boga, a w ostatecznym rozrachunku jego poszukiwania transcendencji tak naprawdę donikąd nie prowadzą. To nic. Czasami podążanie słuszną drogą jest wartością samą w sobie. Podróż jako taka może być celem, jeżeli w nasze życie wprowadza jakąś autentyczność.
W trakcie tej wyprawy po ziemskich bezdrożach Michael Gira poleca wziąć głęboki oddech i zatracić się w danej chwili. Przestać wszystko analizować, choć na chwilę zawiesić racjonalizm na kołku i pozostając otwartym na dobroczynne działanie miłości, zacząć żyć życiem prawdziwym – tu i teraz:
Love! Now!
Breathe! Now!
Here! Now!
Here! Now!
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.