Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Rzeczy Nowe w Dniach Ostatnich. Kościół w epoce Leona XIV

Rzeczy Nowe w Dniach Ostatnich. Kościół w epoce Leona XIV źródło: wikimedia commons; CC BY-SA 4.0

Będzie to pontyfikat, podczas którego osiągnięta być może zostanie „Technologiczna Osobliwość”, gdy Nowe Nienazywalne ostatecznie zerwie się z ludzkiej smyczy. Pontyfikat już nie manifestów, ale konkretnych realizacji posthumanistycznej utopii. Coraz śmielszych prób pokonania śmierci przez najbogatszych ludzi świata. Lata, w których techno-panowie coraz odważniej zaczną tytułować się bogami. I z równą otwartością zaczną traktować resztę przedstawicieli ich gatunku jak zwierzęta. Pontyfikat zwątpienia w człowieczeństwo jakie znaliśmy, jak dotąd (w epoce nowożytnej) przywykliśmy je rozumieć.

Prawa człowieka? Czyli właściwie kogo? Jak kostki domina upadać będą kolejne dogmaty nowożytnego świata – mit demokracji, wolnej woli, racjonalizmu, wolnego rynku, bożek wiecznego wzrostu gospodarczego.

Jeśli skądś mogą tym „dniom ostatnim” wyjść na spotkanie Rzeczy Nowe, to tylko z wnętrza Kościoła. Depozytariusza Objawienia, tego co Wieczne. Wiecznie młode. Wieczyście odporne na ducha każdej epoki. Jej mody, trendy, ekscytacje i lęki. Tchnące tą samą świeżością, atmosferą przełomu i rewolucji.

Ona, czyli Krwawiąca

Nie wiedziała, kim On jest. Znała tylko imię, ale w tym przypadku nie zdradzało ono zbyt wiele. Dużo więcej mówił tłum, który Go zawsze otaczał. Tłum tych, którzy czegoś chcą i wiedzą, że tu właśnie, nigdzie indziej, mogą to dostać.

Słowa? Tak, na nie też czekano, ale  dopiero w dalszych rzędach. Ci pierwsi, najbardziej namolni, przeciskający się najbliżej, byli żądni przede wszystkim znaków. Na ich własny użytek, do nich tylko skierowanych.

Przyszli tu coś wyszarpać, załatwić; w razie konieczności – wybłagać. Dla siebie albo swoich najbliższych. Jak choćby ten człowiek, który właśnie wybiegł zza zakrętu. Właśnie umiera mu córka – w takich chwilach żadne działanie nie jest przypadkowe. Jest czas tylko na to, co najważniejsze.

Więc jeśli i on tu idzie, to znaczy, że się nie pomyliła. Ten, którego otacza tłum, ma w sobie moc. Nie musi nawet na nią spojrzeć, wystarczy, że Go dotknie. Albo chociaż skrawka jego szaty.

Od jej trwającego dwanaście lat cierpienia oddziela mnie podwójnej grubości mur. Po pierwsze, jej historia wydarza się dwa tysiące lat temu, po drugie – co ważniejsze – jest kobietą. A uporczywy upływ krwi z dróg rodnych tę jej kobiecość de facto unicestwiał.

Justyna Melonowska w Pismach jakubowych pisz: „To upośledzenie obejmuje całą jej osobę. Nie jest to bowiem kobieta o – dajmy na to – źle uformowanej ręce, kiedy to można by powiedzieć «p o z a t y m jest całkiem powabna», gdyż w przypadku Krwawiącej powab zostaje niejako unicestwiony w zaraniu”.

Ta krew wypływała z rany zadanej w najczulsze miejsce. Ta krew czyniła ją też nieczystą. I nie tylko ją samą, ale też wszystko, czego dotknęła.

Każde krzesło, na którym usiadła. Każdy przedmiot, jaki znalazł się w jej dłoniach. I każdy mężczyzna, który by jej dotknął. Razem z krwią wypływało z niej życie. Nie tylko jej własne. Także to, które mogła w sobie nosić.

Jej ciało obróciło się przeciwko niej; wydało ją na pastwę tłumów takich jak ten, do którego się właśnie zbliża. To, co powinno być źródłem dumy, stało się przyczyną niekończących upokorzeń. Zamiast skarbu – przekleństwo. W miejsce rozkoszy – ból. Żyła w swoim ciele jak wewnątrz okrutnej drwiny. Czy nie myślała już o tym, by ją przerwać?

Zwietrzały Duch Dziejów

Krwawiąca, Nieczysta. Tradycyjnie utożsamiana z Weroniką – tą, która otarła chustą krwawiącą twarz Chrystusa, zatrzymała na niej Jego odbicie. Krew, upokorzenie, tłum, przez który trzeba się do Niego przedrzeć.

Objawienie – jak wszystko co piękne i sprawiedliwe – uwielbia symetrię. Będę więc ją nazywał tym imieniem. Weroniką. Kobietą, która bardziej od jakiejkolwiek innej biblijnej postaci przypomina Kościół ostatnich kilkudziesięciu lat.

Pewien zakonnik opowiadał mi kiedyś o tym, jak odchodzą z kapłaństwa jego współbracia. Podobno na końcu piszą do tych, których opuszczają list. I zazwyczaj jest on utrzymany w podobnym tonie. Zawiera ten sam sylogizm. Kościół jest zły. Ja, będąc w jego wnętrzu, zarażam się tym złem. Odchodzę, by się oczyścić.

Ecclesia – kobieta, której dotyk zaraża nieczystością. Skandali, brudu, zwątpienia. Krwawiąca, z której wypływa życie. I to w sposób, który dookoła budzi odrazę. Wytykana palcami. Niepłodna, niepotrafiąca dać nowego życia.

Weronika. Poszukująca kogoś, kto uwolni ją od przekleństwa i hańby. I podobnie jak tamta, jak każdy odpowiednio zmęczony cierpieniem, nie jest zainteresowana tożsamością Uzdrowiciela, ale jego mocą.

A o tej najlepiej, najbardziej przekonująco świadczy otaczający obiekt i źródło jej nadziei tłum. W jego środku zaś – ten, którego nawet nie ciała, ale ubrania wystarczy dotknąć, by wyszła zeń moc.

Ecclesia ostatnich kilkudziesięciu lat to Weronika, która się pomyliła. Tym razem tłum nie miał racji. W jego centrum nie znajdowała się żadna żywa osoba, ale przeczucie. Które finalnie okazało się być złudzeniem.

Ci, który tłoczyli się wokół pustki podawali sobie z ust do ust różne imiona. Nazywano uzdrowiciela „Duchem Dziejów”, „Znakiem Czasów”, „Współczesnością”. Miał wszystko zmienić, przynosił podobno całe mnóstwo dobrych nowin.

Wystarczyło podążać jego śladem, przeciskać się przez – rzedniejący z czasem – tłum. A kiedy Krwawiącej wreszcie się to udało, okazało się, że w środku nikogo nie było. Została sama.

Drugie ciało Roberta Prevosta

Leon XIV wstępuje na papieski tron po końcu Czasów Nowożytnych. Podobnie jak kilku poprzednich papieży. Ale w przeciwieństwie do nich, dużo trudniej będzie mu ignorować ten fakt.

Ma więc szansę stać się pierwszym papieżem nowej epoki, który zda sobie z tego sprawę. Imię które przyjął, sposób w jaki ten wybór uzasadnia, nie może nie wzbudzać wielkich nadziei. O wielkości równej chyba tylko niebezpieczeństwu, które przed nami. Takie jest prawo symetrii.

A właśnie – przyjął. Imię, podobnie jak papieski urząd, zostały przez kardynała Prevosta przyjęte. Wykorzystajmy wspaniałą wieloznaczność tego słowa dla wyjaśnienia pewnej kluczowej kwestii. Owszem, można wyciągać daleko idące wnioski na podstawie samego wyboru imienia Ojca Świętego.

Przyjąć – a więc przychodzące z zewnątrz uznać za własne. Za swoją nową tożsamość. Przyjąć, a więc przyswoić. Oddać się. Jak oblubienica oblubieńcowi. Jak Ecclesia Chrystusowi.

Od 8 maja Robert Prevost, Amerykanin posługujący się również peruwiańskim paszportem, człowiek o konkretnych poglądach, dokonaniach i zainteresowaniach, przyjął na swoje fizyczne ciało – Drugie Ciało.

I tak samo jest z jego dotychczasowymi poglądami, dokonaniami i zainteresowaniami. Są podstawą, „fizycznym nośnikiem” na którym zawisło coś dużo większego. I to tropami tego Drugiego Ciała Roberta Prevosta, ciała Leona XIV, będziemy tu podążać.

Pontyfikat końca czasów. Nowożytnych

Epokę nowożytną można najkrócej scharakteryzować jako tę, która odwracając się od chrześcijaństwa, nie przestawała czerpać z niego korzyści. Jak zbuntowany przeciwko rodzicom nastolatek, mieszkający cały czas pod ich dachem.

Puszczający głośno muzykę w swoim pokoju, pyskujący na każdym kroku, wracający do domu, kiedy chce – ale jednak wracający. Mieszka pod dachem rodziców, których coraz bardziej nienawidzi. Jest przez nich utrzymywany – ale nie przeszkadza mu to powtarzać im, że mają się pod żadnym pozorem nie wtrącać w jego życie.

Koniec ery nowożytnej jest jak wyprowadzka od rodziców. Chwilą, gdy nasz buntownik zdaje sobie sprawę z tego, czym jest „życie na wolności”. Ta chwila bolesnego szoku jest rewelacją – podwójnym objawieniem. Okazuje się z jednej strony czym był rodzinny dom, cywilizacja zbudowana na Objawieniu chrześcijańskim (choćby biernie i nieświadomie).

A z drugiej – czym jest życie poza nią. „Niewierzący musi wyjść z mgły zeświecczenia – pisze w Końcu czasów nowożytnych Romano Guardini – Musi się zrzec wykorzystywania Objawienia i sił, jakie ono wypracowało. Niech żyje uczciwie bez Chrystusa i bez Boga, którego Chrystus objawił, ale niech doświadczy co to znaczy”.

Fryderyk Nietzsche, jakkolwiek by chrześcijaństwa nie nienawidził, wspomina w kilku miejscach, że nie wiadomo jeszcze co to znaczy nie być chrześcijaninem. Że nie jest on sobie tego w stanie wyobrazić. Nam jest już nieco łatwiej.

Przez kilkaset lat cywilizacja zachodnia była jak człowiek, który obraża Elona Muska na Twitterze, albo pisze sążniste posty przeciwko mediom społecznościowym na Facebooku. Buntowała się przeciwko chrześcijaństwu, używając do tego jego własnych narzędzi.

Twierdziła, że jest w stanie być jeszcze bardziej braterska. Że więcej zrobi dla godności osoby ludzkiej. Bardziej stanowczo ujmie się za słabymi i wykluczonymi. Odważniej stanie w obronie ofiary przed osaczającym ją tłumem.

Przecież nawet John Lennon pisząc tekst Imagine – o czym akurat nie wspomniał w swoim olimpijskim komentarzu Przemysław Babiarz – inspirował się nie tylko Manifestem Komunistycznym, ale również postawą pierwszych chrześcijan. Nie byłoby All you need is love, gdyby nie Hymn o miłości świętego Pawła. Podobnie jak nie byłoby ideałów Rewolucji Francuskiej bez Kazania na Górze.

Donald Trump, czyli o wylewaniu woke’izmu z kąpielą

Historia czasów nowożytnych ma kształt długiej, blednącej z czasem smugi. Żyła z chrześcijańskiego kapitału, wykorzystywała odziedziczony majątek, wyprzedawała kolejne rodowe srebra pojęć, koncepcji i inspiracji. Aż do ostatecznego krachu, do którego dochodzi na naszych oczach.

Zakończyć czasy nowożytne można tylko na jeden sposób – przez pozorną kontrrewolucję. Musi przyjść ktoś, kto wyśmieje te postchrześcijańskie karykatury. Określi je sentymentalizmem, mrzonką, dekadencją. Nazwie po imieniu, ale też przy okazji odrzuci to, z czego powstały. Ktoś dokładnie taki, jak Donald Trump.

Progresywny liberalizm, który za Bidena przeżywał swój (również dosłownie) etap demencji był czymś w rodzaju hiperchrześcijańskiej parodii chrześcijaństwa. Nie tylko jakiejś ostatecznej próby utrzymania globalnego porządku opartego na wartościach (albo „wartościach”, to już kwestia uznania).

Ale także na poziomie utopii empatii, którą jest ideologia woke, permanentna czujność względem uczuć innych ludzi, zwłaszcza tych znajdujących się na marginesie. Każdy miał być zrozumiany, nikogo nie można wykluczyć.

Odrzucenie tego progresywnego „hiperchrześcijaństwa” w wydaniu trumpowskim ma polegać na powrocie do nagiej siły. Naga siła z kolei zostaje w ten sposób utożsamiona z powrotem do chrześcijaństwa. Tylko dlatego, że przychodzi po tym, co było jego parodią.

W ten sposób prawica, chrześcijanie (czy raczej szeroko rozumiany front kontestacji liberalnego porządku) zaczyna utożsamiać powrót do siły z powrotem do „właściwego porządku rzeczy”. Odrzucenie liberalnej empatii z powrotem do „chrześcijańskich wartości”.

A tymczasem wraz z mętną pianą progresywnego woke’izmu wylana zostaje esencja – chrześcijaństwo, na bazie którego powstała ta ideologia. Ostatnie ogniwo ewolucji postchrześcijaństwa; ostatnia z parodii, w której pobrzmiewało jednak wciąż dalekie echo pierwotnej treści.

Jeśli ktoś miał ostatecznie zatrzasnąć drzwi za epoką nowożytną, to właśnie ktoś taki jak Donald Trump. Za sprawą tej rewolucji, której jest on Robespierrem, „wychodzimy z mgły zeświecczenia”. Zachód dowie się wreszcie, co to znaczy żyć bez Chrystusa i bez Boga, którego Chrystus objawił.

Nie czyni to z Trumpa ani mesjasza, ani Attyli. Raczej tylko wykonawcę – i tak odłożonego mocno w czasie – wyroku. Eksmisji zbuntowanego nastolatka z rodzinnego domu.

Arrivederci, Aggiornamento!

Idźmy dalej w odczytywaniu znaków czasu u początku pontyfikatu Leona XIV. Aggiornamento, posoborowe uwspółcześnienie kościelnego nauczania wychodziło ze słusznych założeń. Rozpoznawało w nowożytnym świecie ten właśnie dług wobec chrześcijaństwa, o którym pisałem wyżej.

Wydawać się wówczas mogło, że wystarczy powiedzieć światu, gdzie bije pierwotne źródło tych prawd, w które wierzy i które wyznaje – od Bastylii po studio nagraniowe przy Abbey Road. Że to, co czci jako całość, jest tylko fragmentem fragmentu, „okruchem prawdy”, a nie nią samą. I wówczas świat powróci do tego, co czyste i nieskalane.

W efekcie Kościół stał się jednak Weroniką, która podąża za niewłaściwym tłumem. Przedziera się w kierunku oszusta, znachora, fałszywego uzdrowiciela. A kiedy już jej się to niemal udało, gdy – jak za pontyfikatu Franciszka (trwającego dwanaście lat, tyle samo, co choroba biblijnej Kobiety Krwawiącej) zbliży się do Ducha Nowej Epoki na wyciągnięcie ręki, okazuje się, że już go tam nie ma.

Bo Nowożytność ostatecznie się skończyła. Dobiegła końca epoka postchrześcijańskiego sentymentalizmu. Witamy w okrutnych czasach. Ale też czasach, w których rozwieje się mgła pseudochrześcijańskiego „objawienia”, a to prawdziwe – rozbłyśnie z dawno niewidzianą mocą.

Raz jeszcze Romano Guardini: „Objawienie nie jest bowiem subiektywnym przeżyciem, ale bezwzględną prawdą, ogłoszoną przez Tego, który stworzył świat; toteż każda godzina historii, która uniemożliwia działanie tej prawdy jest sama w sobie głęboko zagrożona. Ale dobrze będzie, gdy ta nierzetelność się ujawni”.

Pontyfikat Leona XIV przypada na czas tego właśnie ujawnienia. Nie tego, co dawne, ale wieczne. Nie „starego Kościoła”, o którym marzą „kontrrewolucjoniści” i przed jakim drżą „progresiści”, ale niewiędnącej Ecclesii. Wciąż na nowo przywracanej do życia, „regenerowanej” dotykiem, obecnością, Ciałem Chrystusa.

Wyczerpana swoją chorobą, wykrwawiona i wyszydzona przez świat Weronika będzie musiała zwrócić się do prawdziwego Uzdrowiciela. I znów, jak za pierwszym razem, podąży za tłumem. Bo tam, gdzie jest moc, nauka i łaska zbierają się ludzi. Tym razem będzie to jednak tłum świętych, męczenników i doktorów Kościoła.

Zgromadzenie tych wszystkich, którzy kiedyś dotknęli Chrystusa, na których zatrzymał się Jego wzrok, spłynęła Jego łaska. Ale tym razem Weronika nie będzie musiała się przedzierać. Tamten tłum już dawno na nią czekał. Rozstąpi się przed nią, poprowadzi upadającą do Tego, z którego znów wyjdzie moc.

Tradycjonalizm na szczytach progresywizmu

„Objawienie nie jest bowiem subiektywnym przeżyciem, ale bezwzględną prawdą, ogłoszoną przez Tego, który stworzył świat”. Czas, który się rozpoczyna postawi nowe, niespotykane wcześniej wymagania przed tzw. tradycjonalistami.

Nie lubię tego słowa i sam nie wiem, czy bardziej drażni mnie, kiedy wymawiane jest z dumą czy przyganą. Wszystkim nam dobrze by zrobiło, gdybyśmy przestali się nim posługiwać. Tak jak wcześniej było nieprecyzyjne, tak teraz, w Nowych Czasach, stanie się balastem, który trzeba będzie porzucić.

Podobnie jak marzenia o „kontrrewolucji w Kościele”. Nie będzie żadnego powrotu. A my sami, przywiązani do tego co wieczne (a nie stare), znajdziemy się siłą rzeczy w awangardzie nadchodzących zmian. Na szczytach „progresywizmu”, a nie na szarym końcu, w oślej ławce „kontrrewolucji”.

Zróbmy w niej miejsce dla wszystkich proroków „nowej reformacji”, upajających się mantrą powtarzanej w kółko litanii zmian-na-które-Kościół-musi-być-wreszcie-gotów. Kapłaństwo kobiet, rezygnacja z celibatu, ostateczne rozmycie doktryny.

W nowej epoce będzie to wszystko w takiej samej mierze rewolucyjne, w jakiej Ignacy Rzecki pozostawał wichrzycielem, wypatrując pod koniec XIX wieku powrotu dynastii napoleońskiej. Jeśli w sztuce nic nie starzeje się równie szybko jak awangarda, to co mają powiedzieć biedni „reformatorzy”, których „absolutnie przełomowe postulaty” zalatują zwietrzałą naftaliną.

Będzie to kolejne z ujawnień – nowe rozdanie ról. Ostatni staną się pierwszymi, a pierwsi ostatnimi. Tradycjonaliści okażą się awangardystami, progresiści – anachronicznym, ślepym na „znaki czasu” betonem.

„Kościół przyszłości” odnajdzie swoją tożsamość, dozna uleczenia poprzez to, co stałe i niezmienne w jego nauce. Złapie się szaty dogmatów, spocznie na nim wzrok Niezmiennej Prawdy. Ożywią go – wydobyte z cudzysłowów i mgły zeświecczenia – sakramenty.

Ujawnienie – jak wszystko co sprawiedliwe – także podlega prawu symetrii. Tak jak ukaże się światu okrutna prawda o tym, czym stanie się on bez chrześcijaństwa, tak równolegle okaże się czym jest prawdziwy Kościół. Z czego żyje. Jaka moc podtrzymuje go w trwaniu. Czyj dotyk. Będą to czasy ostateczne – w znaczeniu ostatecznych rozstrzygnięć i podziałów.

Posmak przełomu

Każde dzieło, poza swoją treścią i formą, składa się też z atmosfery, w której zostało stworzone. W poszukiwaniu straconego czasu zalatuje duszną samotnością, w której uwięziono śmiertelnie chorego człowieka. Baśniowa atmosfera Pana Tadeusza jest zaprawiona goryczą paryskiego bruku. O pocieszeniu jakie daje filozofia Boecjusza emanuje ciemnym blaskiem celi śmierci.

Natomiast WyznaniaO Państwie Bożym świętego Augustyna odbijają echem nacierających zewsząd barbarzyńców. W każdej linijce słychać trzask pękającego w szwach starego świata.

I przebija przez nie blask tego czegoś nowego, które dopiero nadchodzi, wyłoni się z mroku i krwi. Augustyn jest atmosferą kryzysu. Posmakiem przełomu. Wszystkiego co straszne i wielkie czasach przejściowych. Ich grozy i blasku.

Robert Prevost był generałem zakonu augustianów. Od wielu lat musiał oddychać nie tylko tą myślą, ale też jej atmosferą. Cytatem ze świętego Augustyna jest też dewiza widniejąca na papieskim herbie Leona XIV: In Illo uno unum – w Nim Jednym jesteśmy jedno. Już pierwsze tony pontyfikatu Leona XIV mają posmak Przełomu.

Autonomia sfer? Była. I się zmyła

Jedną z cech nowożytności, minionej epoki, była autonomia sfer. Jednym prawom i regułom miała podlegać polityka, drugim ekonomia, a jeszcze innym – religia. W ten sposób ta ostatnia stopniowo zrzekała się wpływu na rzeczywistość.

Na tym z grubsza polega nowożytne rozróżnienie religii i wyznania. „Czyste” chrześcijaństwo miało być tym niemym. „Prawdziwy” Kościół – milczącym.

Odczarowana w nowożytnej epoce rzeczywistość została poddana ekonomizacji, a co za tym idzie – polityzacji. W zamian za to ludziom miała być pozostawiona wolność wewnętrzna. Ekspansja na zewnątrz, podporządkowanie prawu zysku rzeczywistości, miała się zatrzymać przed drzwiami pojedynczych dusz i umysłów.

To był fundament logiki autonomii, której efektem była doktryna wolności sumienia, wyznania i religii. Doktryna, którą Kościół przyjął jako swoją w ramach pogoni za duchem dogorywającej epoki nowożytnej. Tymczasem autonomia ta – już wcześniej wątpliwa – w epoce cyfrowej stała się kompletną fikcją.

Zbigniew Brzeziński: „Wkroczyliśmy w epokę, w której nauki przyrodnicze przeobrażają się z narzędzia podboju środowiska zewnętrznego w narzędzie podboju wewnętrznego środowiska człowieka. Inaczej mówiąc, nauka przechodzi od podboju natury do podboju samej istoty ludzkiej. Dotychczasową historię człowieka można było opisać jako ciągły postęp w rozwijaniu naszej zdolności do rozumienia i kontrolowania zjawisk wobec nas zewnętrznych.

Uprawa roli, przemysł, ekonomia, wyprawy kosmiczne – to kolejne kroki w osiąganiu zdolności do zapanowania przez ludzkość nad środowiskiem zewnętrznym. Dzisiaj natomiast najbardziej dramatyczne odkrycia naukowe odnoszą się w coraz większym stopniu do kontroli wewnętrznej – do tego, czym istota ludzka jest i czym może się stać”.

Zerwany pakt o nieagresji

W rzeczywistości przeładowanej informacjami, obrazami, dźwiękami to nie one są dobrem podstawowym. Nad hiperinflacją danych nikt już nie panuje, są tyle samo warte co wożone taczkami banknoty w Republice Weimarskiej.

Dobrem realnym, którego ilość jest i będzie zawsze ograniczona pozostaje wyłącznie czas, jaki człowiek może przeznaczyć na ich przyswojenie. Dzisiejszą ekonomią nie rządzi już parytet złota, tylko uwagi.

Informacje, ludzie, zdarzenia nabierają znaczenia i wartości tylko na tyle, na ile zdołali przyciągnąć odpowiednią sumę spojrzeń i kliknięć. Ekonomia uwagi (economy of attention) zmieniła sposób wyceny, określania wartości dóbr na tyle, że część socjologów uważa, iż żyjemy już nie tyle w społeczeństwach kapitalistycznych co „atencjonalistycznych”.

Ten termin brzmi zdecydowanie zbyt źle, aby był w stanie kiedykolwiek się przyjąć. A jednak gdy dokonuje się dziś szacunku wartość jakiejkolwiek firmy, to w oparciu przede wszystkim o to jak wiele uwagi uda się jej przyciągnąć jako marce, a nie jak wiele towarów czy usług będzie w stanie dostarczyć.

To już nie świat na zewnątrz jest polem prawdziwej walki ekonomicznych gigantów. Stała się nim dusza. Rynkiem, który starają się oni podbić jest nasze życie wewnętrzne. Ten kopernikański przełom dopiero w drugiej kolejności rewolucjonizuje ekonomię. Jego pierwszym obiektem, czy może raczej ofiarą, jest ludzka natura.

Po pierwsze dlatego, że podlega ona zjawisku, z jakim spotkał się każdy niemal region, w którym odkryto nagle bogate złoża dóbr naturalnych – gospodarce rabunkowej. „Intensywnym działaniom gospodarczym, na skutek których następuje wyrządzenie niepowetowanych szkód w zasobach naturalnych terytorium, a przy tym zmniejszenie użytkowej wartości gruntu, na jakim się działa”.

Ekonomia uwagi stworzyła kulturę dystrakcji. Umysł, o chwilę uwagi którego toczy się bezpardonowa walka został w jej efekcie wyjałowiony. Przestał być zdolny do skupienia się na tekście, obrazie, zjawisku dłużej niż przez kilkanaście sekund.

Kilka lat temu przeprowadzono badania, z których wynika, że pozbawienie użytkownika mediów społecznościowych dostępu do nich powoduje w jego organizmie dokładnie te same reakcje, które można zaobserwować u narkomana podczas detoksu.

„Pakt o nieagresji” między duszą i światem, rynkiem i umysłem, na którym oparta była nowożytność został podeptany przez cyfrowych gigantów. Oni sami zaś nie ukrywają swych religijnych ambicji.

Nie trzeba nawet sięgać do posthumanistycznych manifestów, deklaracji takich ludzi jak Ray Kurzweil, który na pytanie „czy Bóg istnieje” odpowiada „not yet” – Jeszcze nie. Ale już wkrótce go stworzymy.

Dataizm – religia panująca

W epoce kapitalizmu inwigilacji, ekonomii uwagi, wszyscy stajemy się mimowolnymi wyznawcami dataizmu. Kluczowy dogmat religii danych głosi, że wszystko co nas otacza, każda rzecz i zjawisko której doświadczamy jest elementem wielkiego przepływu danych.

Sens, waga i znaczenie wszystkich bytów zależy od tego, czy i na ile są one zanurzone w kosmicznym, niekończącym się potoku informacji. Jego istnienie jest odwieczne, strumień danych nie ma początku.

Ale można wypaść na jego brzeg. Tam, gdzie nie ma nic, jest tylko ślepa uliczka ewolucji. Śmierć, jedyna możliwa zmiana. Strzeżcie się abyście nie zboczyli z głównego nurtu. Poza nim jest tylko płacz i zgrzytanie zębów.

Nie masz konta na Facebooku, Instagramie, Twitterze? To tak jakbyś nie istniał. To już nie żart, ale zapowiedź prawdziwych wyroków. Jeżeli tylko zanurzając się w strumieniu danych dostępujemy łaski usensownienia, nadania życiu wartości, to czy może być większa herezja, straszliwsze opętanie od samowolnego opuszczenia go?

W czasach które nadchodzą, analogowi kacerze, schizmatycy będą pokryci trądem bezsensu i niezrozumienia. W ten sposób, tuż obok reguły autonomii, na której zbudowano nowożytność upada drugi z jej fundamentów: wiara w kontrolę sprawowaną przez nas nad rzeczywistością. Podporządkowanie świata stworzonego mocy człowieka.

Nienazywalne 2.0 – misterium tremendum Sztucznej Inteligencji

Epoka odkryć i wynalazków polegała na poddawaniu kontroli człowieka kolejnych, otoczonych dotąd aurą tajemniczej grozy sfer. Poskromiono Zeusa, opanowując elektryczność.

Prześcignięto Dedala, konstruując latające maszyny. Unieważniono moc przestrzeni i czasu, wynajdując telefon, radio, telewizję i Internet. Wreszcie sięgnęliśmy gwiazd, postawiliśmy stopę na księżycu.

Wszystko, co niepoznawalne, niedające się objąć rozumem i podporządkować ludzkiej mocy, otrzymało w epoce nowożytnej nakaz eksmisji. Wracało oknem – choćby w literaturze „niesamowitej” – ale wyłącznie na prawach przeczucia, dreszczu chodzącego po plecach.

Pierwotne doświadczenie relacji człowieka wobec natury – Wielkiej Obojętnej, potęgi mogącej zabić, rozszarpać, wchłonąć – zostało wyparte. Obłaskawione tysiącami odkryć i wynalazków.

Koniec Czasów Nowożytnych ogłosił już dawno potwór Doktora Frankensteina, mówiąc do niego „Tyś moim stwórcą – ja twoim panem”. Wyalienowanie maszyny, wyrwanie się przez nią spod kontroli jej konstruktora, bunt, rozpoznanie którego było w czasach Mary Shelley owocem artystycznej intuicji, jest dzisiaj banałem powtarzanym przez nawet najmniej lotnych „komentatorów współczesności”.

Potwór Frankensteina „zmaterializował się” w postaci Sztucznej Inteligencji. Potężnej siły o wszelkich znamionach żywiołu. Niezrozumiałej, nieokiełznanej, potężniejszej od gatunku, który ją stworzył.

W epoce AI powróciło Nienazywalne. Otacza ją groza obojętności. Jeszcze milczy, jak ciemna puszcza albo sięgająca po horyzont powierzchnia oceanu, ale kto wie, czy za moment nie zacznie się burzyć. Co wybiegnie na nas z tej warczącej ciszą otchłani?

Raz jeszcze Romano Guardini: „W tym drugim rozpętaniu się chaotycznych sił otwarła się otchłań czasów pierwotnych. Wdzierają się z powrotem siły lasów wybujałe i duszące. Powróciła potworność pustkowia, powróciły strachy ciemności. Człowiek staje przed chaosem”.

Pontyfikat Osobliwości

Leon XIV już w pierwszych dniach swego pontyfikatu ogłosił, że Sztuczna Inteligencja jest dla niego tym, czym „kwestia robotnicza” była dla Leona XIII, autora Rerum novarum. Musimy przyjąć tę deklarację z całą powagą i szerokością wynikających z niej konsekwencji.

Będzie to bowiem pontyfikat, na czas którego przypadną kolejne kroki w kierunku osiągnięcia „Technologicznej Osobliwości”, a może i ona sama. Moment, od którego AI potrafi projektować coraz lepsze wersje samej siebie, wykładniczo przyspieszając swój rozwój, wyrastając poza kontrolę i poznanie człowieka. Mówiąc wprost – chwili, w której Nowe Nienazywalne ostatecznie zerwie się z ludzkiej smyczy.

Będzie to pontyfikat już nie manifestów, ale konkretnych realizacji posthumanistycznej utopii. Coraz śmielszych prób pokonania śmierci przez najbogatszych ludzi świata. Lata, w których jedni ludzi coraz odważniej zaczną tytułować się bogami. I z równą otwartością zaczną traktować resztę przedstawicieli ich gatunku jak zwierzęta.

Pontyfikat zwątpienia w człowieczeństwo jakie znaliśmy, jak dotąd (w epoce nowożytnej) przywykliśmy je rozumieć. Jak kostki domina upadać będą kolejne dogmaty nowożytnego świata – mit demokracji, wolnej woli, racjonalizmu, wolnego rynku, bożek wiecznego wzrostu gospodarczego.

„Oto czynię wszystko nowe”

Naprawdę, proszę mi nie mówić, że odpowiedzią na wyzwania „nowej epoki”, dowodem na nadążanie za nią przez Kościół jest kapłaństwo kobiet i dopuszczenie stosowania antykoncepcji. Pozostawmy reformatorów sam na sam z ich obsesjami. Szkoda czasu, naprawdę.

Bo oto nadchodzą Dni Ostatnie. Chwila ostatecznych rozstrzygnięć. Jeśli skądś mogą im wyjść na spotkanie Rzeczy Nowe, to tylko z wnętrza Kościoła. Depozytariusza Objawienia, tego co Wieczne. Wiecznie młode.

Wieczyście odporne na duch każdej z epok. Jej mody, trendy, ekscytacje i lęki. Tchnące tą samą świeżością, atmosferą przełomu i rewolucji. Tej prawdziwej. Tej o której opowiadał „Magnificat” wyśpiewany przez Maryję na wzgórzach Galilei.

„I rzekł Zasiadający na tronie: «Oto czynię wszystko nowe»”.

Tekst zapowiada premierę najnowszego numeru czasopisma idei „Pressje”. Więcej informacji wkrótce na naszej stronie.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.