Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Miszalski, Gibała, Wassermann, deweloperzy i lewa kasa. Kto komu wygrał kampanię w Krakowie?

Miszalski, Gibała, Wassermann, deweloperzy i lewa kasa. Kto komu wygrał kampanię w Krakowie? Fot. Jakub Hałun; wikimedia commons; Creative Commons Attribution 4.0 International license.

Nie można powiedzieć, że wybory samorządowe w 2024 r. zostały sfałszowane. Udało się jednak wytworzyć klimat podejrzeń wobec kandydata mającego zdecydowanie największe szanse na zwycięstwo. Doszło do tego za pomocą narzędzi wprost łamiących kodeks wyborczy, a niekiedy wręcz kryminalnych. Choć w ciągu ostatnich lat do Krakowa przyjechało wiele ludzi, którzy nie słyszeli o tym, jak działają lokalne układy, to dziedzictwo Jacka Majchrowskiego przetrwało. Mieszkańcy Krakowa mają dość powszechną świadomość, że jeśli chcą coś w mieście znaczyć, to muszą zostać dokooptowani do ściśle określonego towarzystwa politycznego – mówi w rozmowie z Klubem Jagiellońskim Wojciech Mucha, dziennikarz i autor książek.

Kto rządzi Krakowem?

Koalicja Obywatelska. Ma większość w radzie miasta, ma swojego prezydenta. Chyba nie ma tutaj żadnej tajemnicy.

Tylko ona?

Swój niebagatelny wpływ na miasto ma także układ, który od dwudziestu, a być może nawet trzydziestu lat nieformalnie decyduje o tym, co się w Krakowie dzieje.

Co to za grupa?

To środowisko towarzysko-polityczno-biznesowe, które na dobre ukonstytuowało się za rządów Jacka Majchrowskiego. W zasadzie na ich początku – szacuję, że w latach 2004-2005. Co ciekawe, wokół ówczesnego prezydenta orbitowali nie tylko politycy i biznesmeni, ale także świat akademicki, część inteligencji…W 2024 r., przy okazji wyborów samorządowych, ci ludzie poczuli, że wybór człowieka spoza ich otoczenia mógłby zagrozić ich wpływom i stanowi posiadania.

Na czym te wpływy polegają?

Proszę sobie prześledzić choćby to, w jaki sposób obsadzane były spółki miejskie, jak funkcjonował rynek turystyczny czy jak wydawano decyzje administracyjne. Przykładem może być były radny PO, syn b. rektora UJ, Jacka Popiela, Jerzy Popiel. Mówiło się, że niczym w barejowskim Misiu dostał od Majchrowskiego posadę „na zachętę” i najpierw zarządzał m.in. spółką odpowiedzialną za budowę parkingów, która jednak nie budowała parkingów. Kiedy ta została zlikwidowana, zarządzał nowopowołaną miejską jednostką Klimat-Energia-Gospodarka Wodna. Ta również została zlikwidowana. Teraz jest prezesem Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska. Ten fundusz jeszcze istnieje, może dlatego, że nie należy do miasta.

Ale Popiel to tylko symbol, sprawa dotyczy dziesiątek innych ludzi, którzy znajdowali i znajdują z towarzyskiego klucza zatrudnienie w podmiotach należących do miasta. Dziś śmiejemy się, że przepustką do zdobycia stołka jest zdjęcie z Aleksandrem Miszalskim.

Z kolei decyzje administracyjne zdeterminowały wyklarowany w pewnym momencie model rozwojowy Krakowa. Miał on dwa zasadnicze filary: niekontrolowany ruch turystyczny i agresywna deweloperka. Szereg ludzi był i jest zainteresowany, by to status quo trwało.

Czemu wobec tego w tym układzie jest również inteligencja? Ona też ma materialne korzyści płynące z takich, a nie innych rządów?

Zdecydowanie. Przykładem może być sprawa miesięcznika „Kraków i świat”, który – razem z całą spuścizną – został oddany prawie za darmo środowisku uważającemu się za inteligenckie przez prezydenta Aleksandra Miszalskiego. Trudno traktować to inaczej niż jako ukłon, podziękowanie za wsparcie w wyborach. Jeśli tzw. Krakówek może mieć o coś pretensje, to raczej o to, że obecny włodarz miasta niedostatecznie im czapkuje.

Niedostatecznie?

Tak. Konflikt wyszedł na światło dzienne przy okazji sprawy pani Anny Marii Potockiej, tzw. Maszy, oskarżanej o mobbing dyrektorki Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK. „Starzy” inteligenci uważali, że pani Potocka pomimo spraw mobbingowych powinna rządzić tą instytucją w nieskończoność, bo tak postanowił Jacek Majchrowski, a „młodzi” oczekiwali, że odejdzie. Proszę sobie porównać „list ludzi kultury w obronie Maszy Potockiej” (podpisał go sam Jacek Majchrowski!) i „list ludzi kultury za odwołaniem Maszy Potockiej”. To było starcie pokoleniowe, a młodzi patrzyli, czy prezydent się ugnie. Koniec końców Aleksander Miszalski uznał racje tych drugich.To był test niezależności, który zdał.

To ciekawe, że inteligenci, którzy stereotypowo gardzą „prywaciarzami”, w tym przypadku mają podobny do nich interes polityczny.

To prawda. Pytanie tylko, kto jest większym „prywaciarzem”? Pan prezydent Miszalski, który pochodzi z profesorskiej rodziny i jest znakomicie obyty w „układzie”? Czy Łukasz Gibała, syn rzekomo owianego tajemnicami przedsiębiorcy, który – mimo doktoratu na Uniwersytecie Jagiellońskim – jest dla „krakówka” de facto „człowiekiem znikąd” i który pokazał, że lokalny układnie ma nad nim kontroli? Jeśli z tej dwójki krakowscy inteligenci mieliby kimś bardziej gardzić, to przecież właśnie Gibałą.

Co w tym układzie jest jeszcze swoiście krakowskiego? Jest silniejszy niż w innych miastach?

Sądzę, że tak. Rafał Matyja w książce Kraków – miasto zero precyzyjnie pokazuje, jak działa tzw. Krakówek. Jacek Majchrowski był w świecie polityczno-inteligenckim tego miasta od końca lat 60. XX wieku. Gdy mając 55 lat obejmował urząd prezydenta Krakowa, w zasadzie mógłby równie dobrze skończyć karierę, bo była ona już tak bogata. Był profesorem prawa, sprawował funkcję wojewody, sędziego Trybunału Stanu. W 2002 r., kiedy został prezydentem, był już w tym mieście zasiedziały. Jego późniejsze decyzje ilustrowały, jak dobrze rozpoznaje Kraków.

Czyli co dokładnie?

Mechanizm kooptacji, znany przecież w III RP doskonale. Majchrowski do perfekcji opanował przyciąganie do siebie ludzi, którzy w przeciwnym razie mogliby mu zagrozić. Potrafił się z nimi układać. Przez lata był de facto jedynym politykiem w Krakowie.

Dlaczego? Nie było ambitnych działaczy w partiach politycznych?

Myślę, że ludzie z potencjałem byli. Proszę jednak zwrócić uwagę, że np. środowisko Zjednoczonej Prawicy po 2015 r. zostało wydrenowane z polityków, bo większość z liczących się graczy wyjechała do Warszawy. Czy to – jak Wojciech Kolarski – pracować do Kancelarii Prezydenta, czy do administracji centralnej, do rządu, spółek Skarbu Państwa. Jeśli tu bywali, to raczej z doskoku, pilnować jak druga liga zarządza zasobem partyjnym. I to samo tyczy się Platformy Obywatelskiej.

Taka ścieżka – wyjazd do stolicy– była znacznie łatwiejsza niż próba stanięcia naprzeciw machiny, którą w Krakowie stworzył prezydent Majchrowski. Starcie „man vs machine” dobrze się sprawdza w amerykańskich filmach, w życiu bywa różnie. Co jednak ważne, nikt przy tym nie może byłemu prezydentowi odebrać, że ta krakowska machina działała dobrze na poziomie organizacyjnym. W pierwszej dekadzie XXI wieku Kraków nie schodził z czołówek zachodniej prasy, przodował w wielu rankingach. Majchrowskiemu udało się stworzyć wiele ciekawych inicjatyw, które budowały jego popularność. I cementowały jego władzę.

To spowodowało, że ostatecznie przez ponad dwie dekady przeciwko Majchrowskiemu nie stawali ludzie, którzy mogliby stanowić dla niego realne zagrożenie. Wszystkim było dobrze z takim prezydentem. Do sprawy pożaru w archiwum nie łapały się go poważne kryzysy wizerunkowe.

Wpisywał się w tzw. krakowski konserwatyzm?

Jacek Majchrowski lubił definiować się w ten sposób. Cóż, jeśli przez konserwatyzm rozumiemy skostniałe układy, takie krakowskie „wicie, rozumicie”, niedomówienia sugerujące, że mamy wspólne interesy, to faktycznie ten opis do byłego prezydenta pasuje. Był mistrzem w obłaskawianiu ludzi.

Gdy rozmawia się z radnymi opozycji, to oni opowiadają, że z Majchrowskim wiele spraw dawało się załatwić. Z Andrzejem Gajcym przywołujemy w książce historię jednego z radnych ówczesnej opozycji, któremu Majchrowski dał pieniądze na szkołę w jego dzielnicy, dzięki czemu potem mógł się chwalić, że to on je załatwił. Co to jednak znaczy? Że kupił go nieswoimi – publicznymi – pieniędzmi.

Dziedzictwo Jacka Majchrowskiego przetrwało. Zresztą sam Aleksander Miszalski mówił w kampanii wyborczej, że nie zależy mu na rewolucji, a na „mądrej ewolucji”. Nie dowiemy się więc, czy gdyby w wyborach zwyciężył Łukasz Gibała, stan posiadania „układu” uległby istotnej zmianie.

I co ten układ zrobił przed rokiem w wyborach? Ukradł je?

„Ukradł” to figura retoryczna. Nie można bowiem powiedzieć, że wybory samorządowe w 2024 r. zostały sfałszowane. Nie ma dowodów, że te 5000 głosów, które przeważyło szalę, były nielegalne. To, co się udało, to potężne oszustwo na poziomie kampanii. Chodzi o wytworzenie klimatu podejrzeń wobec kandydata mającego zdecydowanie największe szanse na zwycięstwo. Niektóre sondaże pokazywały wręcz, że Łukasz Gibała może liczyć na 60% poparcia. Tymczasem wydarzyło się „coś”, co ostatecznie sprawiło, że wybory przegrał. I staramy się znaleźć to „coś”.

Mówienie o kradzieży jest uzasadnione również dlatego, że do tego kampanijnego przekrętu doszło za pomocą narzędzi wprost łamiących nie tylko dobre obyczaje, bo do ich łamania się przyzwyczailiśmy, ale również i przede wszystkim kodeks wyborczy, a niekiedy prawo. Doszło do zdarzeń kryminalnych i takich, które łamały zasady, a ich sprawcy nie ponieśli konsekwencji. Kontrkandydat Miszalskiego został postawiony w sytuacji, w której musiał walczyć z niewidzialnym przeciwnikiem.

Niewidzialnym?

Owszem, bo większość z działań, zupełnie jawnie atakujących Łukasza Gibałę, np. potężna kampania dyfamacyjna, sugerująca, że ubiega się o prezydenturę, bo chce spłacić długi wobec ojca, była nieznanego autorstwa. To była równoległa akcja o skali, na którą nie mógłby się porwać ze względów finansowych, a także wizerunkowych, żaden z jego przeciwników. Kampania prezydencka 2025 roku obnażyła tego typu zagrywki w skali całego kraju. Ale rok temu nikt o nich nie słyszał. Gibała, nawet gdyby chciał, nie wiedział, przed czym konkretnie ma się bronić.

Jakie konkretnie były to działania?

Na przystankach w głównych ciągach komunikacyjnych tuż przed pierwszą turą wyborów pojawiły się plakaty szkalujące Gibałę, za które – jak się później okazało – odpowiedzialny jest jeden z poznańskich deweloperów. Uznano, że nie łamią prawa, wisiały przez wiele dni.

Dodajmy do tego tysiące obraźliwych gazet, które zalały wręcz Nową Hutę, mocno progibałowy okręg. One również nie były oznaczone jako materiały któregoś z komitetów wyborczych. No i reklamy w internecie – również nieznanego pochodzenia, nieopisane. To były dziesiątki tysięcy złotych wydane na propagandę. W skali miasta, nawet tak dużego jak Kraków, to kampania o charakterze „gamechangera”.

Aleksander Miszalski mógł tymczasem wyjść do mediów z czystymi rękami i uśmiechać się, bo przecież formalnie nie miał z tym nic wspólnego. Sąd uznał, że nie jest od tego, by się takimi sprawami zajmować, podobnie stwierdził prezydent Majchrowski, formalny zarządca przystanków, ręce umyła też spółka nimi zarządzająca.

Policja również stwierdziła: no cóż, plakaty wiszą, nic z tym nie można zrobić. Proszę sobie wyobrazić, że policji, która zajmowała się sprawą plakatów, nie udało się przesłuchać dewelopera, który opłacił reklamy i umorzyła sprawę, traktując tę potężną kampanię na równi z ulotką, którą ktoś przyczepił do drzewa – jak wykroczenie.

Był także wątek stricte kryminalny.

Mowa o włamaniu do domu Leszka Gibały, ojca kandydata?

Tak. Proszę sobie wyobrazić, że nie zniknęły ani pieniądze, ani drogie zegarki, a jedynie dokumenty mające w teorii obciążyć Gibałę-kandydata. Bierność służb, które powinny się tą sprawą zająć, poraża.

Co to znaczy?

Trudno w gruncie rzeczy mieć pretensje do śledczych, którzy przybyli na miejsce zdarzenia. Zrobili to, co do nich należało. Późniejszy przebieg śledztwa jest jednak bardzo dziwny. Policja porzuciła je może nie przy pierwszej, ale przy trzeciej przecznicy, jednocześnie mając numer rejestracyjny samochodu, którym poruszali się sprawcy. Właściciel pojazdu podczas kilkunastominutowego przesłuchania utrzymywał, że nie wiedział, co działo się wówczas z jego autem.

Służby były także w posiadaniu wizerunku jednego z włamywaczy, bo udało się wyciągnąć monitoring z autobusu MPK, który sprawcy mijali samochodem. Mimo to policjanci uznali, że skoro de facto nic nie zginęło, a nie udało się ująć włamywaczy od razu, to należy umorzyć śledztwo.

Innymi słowy, potraktowano to jako zwykłe włamanie, bez podtekstu politycznego, który był w tej sprawie oczywisty. Podkreślam– ukradzione dokumenty miały dodatkowo kompromitować Łukasza Gibałę.

Znamienne, że potem nikt ich nie wykorzystał.

Pytanie, co to oznacza. Czy naprawdę nic ważnego tam nie było? Tego się nie dowiemy.

Z drugiej strony, mieliśmy do czynienia także z działaniami ogólnopolskimi.

To znaczy?

W najgorętszym okresie kampanii wyborczej portale internetowe zostały zalane reklamami, których celem było zohydzenie kandydatury Gibały. Oczywiście także i w tym przypadku autorzy byli anonimowi. Banery odsyłały do nieistniejącej już dziś strony gibalacalaprawda.pl. Udało się ustalić, kto te reklamy dystrybuował. Nawet gdy administratorzy stron ściągali te reklamy po protestach sztabu, to w ich miejsce system komputerowy wstawiał kolejne, mikrotargetując je wyłącznie pod krakowian, więc reszta Polski tego nie widziała.

Kto to robił?

Spółka-słup z siedzibą w Warszawie. W toku pracy nad książką trafiliśmy na człowieka, który nią zarządzał. Nie ma on nic wspólnego z Krakowem, nie wiadomo w sumie, czy kiedykolwiek tu był. Co więcej, nie ma nic wspólnego z reklamami w internecie, bo wcześniej zajmował się doradztwem w banku. Analiza działalności spółki jasno pokazuje, że powstała ona tylko po to, żeby na potrzeby kampanii wypuścić te reklamy. Rolą policji jest sprawdzić, kto temu człowiekowi płacił – dziennikarze nie mają takich narzędzi.

Do gry włączyła się także hejterska sieć Platformy Obywatelskiej, czyli profile powiązane z Sokiem z Buraka.

To chyba nie powinno zaskakiwać?

Niekoniecznie. Pierwszy raz w historii ta machina została wykorzystana przeciwko kandydatowi o poglądach liberalnych.

Ktoś kiedyś złośliwie powiedział, że Miszalskiego i Gibałę różni tylko to, że jeden jest w partii, a drugi nie. Przecież trudno posądzić kontrkandydata obecnego prezydenta, że miał albo ma coś wspólnego z Prawem i Sprawiedliwością. Tymczasem okazało się, że gdy ktoś staje na drodze maszynie politycznej PO, to w momencie zagrożenia środowisko Platformy może użyć swojego arsenału niezależnie od tego, z której strony owo zagrożenie nadchodzi. Dla niektórych wyborców Łukasza Gibały to był szok.

Dlaczego?

Bo jeszcze niedawno ci sami ludzie, którzy „odsuwali PiS od władzy” i lajkowali strony typu Sok z Buraka, a teraz postanowili wybrać inaczej, na tych samych profilach co o „kaczorze-dyktatorze” czytali o swoim kandydacie, że jest kryptopisowskim złodziejem. Wielu z nich wyszło wtedy z politycznego Matrixa.

Ale podobnie do administratorów antypisowskich kont zachował się także pewien patoinfluencer i znajomy Miszalskiego.

Szalony Reporter.

Tak. Tuż przed ciszą wyborczą, pozbawiając Gibały możliwości repliki, wypuścił on film, z którego miałoby wynikać, że ojciec Gibały i on sam winni są śmierci mężczyzny, który był u nich zatrudniony. Gdy dodamy do tego zadziwiającą aktywność ludzi takich jak niejaki Jan Piński, znany publicysta, a w zasadzie cyngiel środowiska Romana Giertycha, który wówczas wyszedł na chwilę zaprzestał atakowania PiS i pojawił się w krakowskiej kampanii, również atakując Gibałę, to widać, że rzucono tu całą armię.

Te wszystkie elementy sprawiają, że należy się przynajmniej zastanowić, jak trudno jest przeciwstawić się takiej machinie, jeśli do dyspozycji ma się jedynie sztab ludzi ze stowarzyszenia Kraków dla Mieszkańców.

Jednocześnie, o czym już wspominałem, Aleksander Miszalski cały czas prowadził kampanię – spotykał się z ludźmi, rozdawał ulotki, rozwieszał banery, robił sobie zdjęcia – i apelował do Gibały, by ten nie wykorzystywał np. sprawy włamania w rozgrywce wyborczej, bo przecież ani Miszalski, ani Platforma nie mają z tym niż wspólnego.

Jest pan pewien, że te wszystkie działania wymierzone w szefa Krakowa dla Mieszkańców były skoordynowane?

Bez wątpienia nie mogła to być samowolka, wolna amerykanka, bo wtedy mielibyśmy do czynienia z kakofonią. Tutaj zaś – w poczuciu absolutnej bezkarności – grała skuteczna orkiestra. Przykład skoordynowania operacji wokół rzekomego „długu”, który Łukasz Gibała miałby mieć wobec swojego ojca, pokazuje, że to była sprawa rozpisana na kolejne etapy.

Nie jesteśmy jednak policją. To rolą służb jest dowiedzieć się, jak mogło dojść do tych działań i do tak ogromnej manipulacji opinią publiczną.

Ta brudna kampania ostatecznie przesądziła o przegranej Gibały? To był decydujący czynnik?

Liczby mówią, że o zwycięstwie przesądziło około 5000 głosów. To mniej więcej tyle, ile mieszka w większym bloku przy ulicy Opolskiej.

Nasza diagnoza jest taka: suma działań – brudnych, nielegalnych, kryminalnych – wymierzonych w Gibałę każe się co najmniej zastanowić, czy ten atak nie sprawił, że część krakowian uznała, iż nie pójdzie do wyborów. Tak bezprecedensowa akcja nie mogła pozostać bez odzewu.

Udało się wywrzeć wrażenie, że coś z Gibałą jest nie tak. Nie dowiemy się, czy to decydowało w stu procentach, ale nie można takiej możliwości wykluczyć.

A czy nie jest tak, że to polaryzacja sprawiła, iż Gibała skleił się z PiS-em? Pamiętam filmik Roberta Makłowicza, który powiedział, że będzie głosował na Miszalskiego, bo chce, żeby świeżo odsunięta w ogólnopolskiej skali władza nie rządziła w Krakowie.

Czy pan sądzi, że filmik Roberta Makłowicza mógł odebrać Gibale kilkadziesiąt procent poparcia i wywindować nieznanego tu szerzej Miszalskiego? Makłowicz jest popularny, ale nie aż tak.

Oczywiście, nie da się ukryć, że dla dużej części środowiska Prawa i Sprawiedliwości nie na rękę było przejęcie Krakowa przez partię Donalda Tuska i prawdą jest, że szef stowarzyszenia Kraków dla Mieszkańców trochę bez swojego udziału stał się zakładnikiem konfliktu Platformy z PiS-em, co z pewnością zmobilizowało część wyborców Koalicji Obywatelskiej, ale tu raczej chodzi o tych, których zniechęcono. Frekwencja nie przekroczyła przecież 50%, co jak na wybory, w których mogło dojść do realnej zmiany, jest co najmniej dziwne.

Oczywiście, nie bez znaczenia było też to, co na ostatniej prostej kampanii zrobiła Małgorzata Wassermann. Mimo że i Beata Szydło, i krakowski PiS w gruncie rzeczy nawoływali do poparcia Gibały, była kandydatka na prezydenta Krakowa wydała oświadczenie de facto popierające Miszalskiego.

Czemu to zrobiła?

Odpowiedzi należy szukać w jej drodze politycznej. W książce analizujemy relację Małgorzaty Wassermann z Jackiem Majchrowskim. W 2018 r. posłanka Wassermann startowała w wyborach przeciwko ówczesnemu prezydentowi. Nie powiedziałbym jednak, że stanęła do poważnej walki. Była raczej elementem zabezpieczającym jego zwycięstwo, rodzajem pozorowanego kandydata. Inna rzecz, że nie było na prawicy nikogo, kto mógłby wtedy wygrać.

Nie starała się?

Moim zdaniem nie bardzo. Jak przeanalizujemy tamtą kampanię, to możemy dojść do wniosku, że robiła tyle, żeby Jacek Majchrowski spokojnie sobie wygrał. Pozytywne relacje i sympatia między tą dwójką polityków to żadna tajemnica.

Profesor Majchrowski wypowiadał się ciepło o Małgorzacie Wassermann, zresztą z wzajemnością. Wielokrotnie wskazywał, że jest to osoba, z którą „po tamtej stronie” da się rozmawiać. Wassermann była też łącznikiem pomiędzy Majchrowskim a Mateuszem Morawieckim czy Danielem Obajtkiem.

Z tego punktu widzenia tamta wolta w ogóle mnie nie dziwi. Zaskakuje jedynie samowolka, bo z jednej strony struktury i była premier mówią, żeby na Miszalskiego nie głosować, a z drugiej wychodzi Wassermann i wygłasza pogląd, że Gibała to człowiek Palikota, a on żartował z katastrofy smoleńskiej, i wobec tego nie można na kogoś takiego postawić. Odważna teza, gdy tym samym popiera się kogoś, kto rysował sobie na czole osiem gwiazdek i wspiera do dziś środowiska związane z Komitetem Obrony Demokracji.

Podobno jednak sam Jarosław Kaczyński „autoryzował” ten ruch Małgorzaty Wassermann, bo miał otrzymać zapewnienie, że jeśli oświadczenie się ukaże, to ustaną protesty, gdy co miesiąc pod Wawelem prezes PiS-u pojawia się na grobie brata i bratowej.

Rzeczywiście tak się stało?

Intrygujące, że z jednej strony już po wyborach na prezydenta Krakowa doszło tam do skandalicznych wydarzeń, których celem była również sama Wassermann. Podczas uroczystości z udziałem polityków PiS ktoś odtworzył dźwięk z lotniska w Smoleńsku z 10 kwietnia 2010 r., a pod samochód z prezesem Kaczyńskim ktoś usiłował się rzucić.

Z drugiej zaś strony – regularność tych demonstracji nie jest już taka jak kiedyś.

Pewnie dlatego, że PiS nie rządzi.

No właśnie. Ta tajemnica nie ma więc rozwiązania. Niemniej, teoria o tym, że Kaczyński wiedział o ruchu posłanki PiS, jest dość powszechna.Na pewno ruch Małgorzaty Wassermann nie pozostał bez znaczenia i jeśli różnica pomiędzy Miszalskim a Gibałą okazała się tak niewielka, to stawiam tezę, że również to oświadczenie mogło zdecydować o tym, kto siedzi dziś w fotelu włodarza Krakowa.

Oceniam to jednak jako ruch dopuszczalny w kampanii wyborczej – każdy może przecież się wypowiadać, jak chce. Nie dowiemy się jednak, jaki byłby wynik, gdyby nie całokształt nieczystej, niezgodnej z zasadami, kryminalnej aktywności wymierzonej w Łukasza Gibałę. To kwestia dziesiątek, a może i setek tysięcy złotych wydanych na czarny PR.

W toku pracy nad książką nie zarzucono wam, że szyjecie teorię spiskową?

Nie wydaje mi się. Mieszkańcy Krakowa mają dość powszechną świadomość, że jeśli chcą coś w mieście znaczyć, to muszą zostać dokooptowani do ściśle określonego towarzystwa politycznego. Ludzie wiedzą, jak miasto funkcjonuje. Myślę, że także w Klubie Jagiellońskim wiecie, o czym mówię; wasi autorzy o tym pisali.

Mimo tej wiedzy, bohaterowie tej historii niewiele sobie z tej świadomości robią i – jak pokazała ostatnia kampania – są gotowi do nieraz bardzo brutalnych działań.

Dlaczego przebieg krakowskiej kampanii – te wszystkie nielegalne chwyty – w gruncie rzeczy nikogo nie obeszły?

Niby kogo miałyby obejść? Jeśli policja umarza śledztwo, jeśli sądy stwierdzają, że nie mają w tych sprawach nic do powiedzenia, media odnotowują to jedynie w formie depeszy, nie kontynuują tematów i nie pełnią roli kontrolnej, jeśli mamy taki zaklęty krąg i powszechną ślepotę, to kto miałby się tymi wyborami i ich przebiegiem zainteresować? Kogo poza Krakowem to interesuje?

Kraków nie ma swojego Jana Śpiewaka?

Film Śpiewaka był jednym z elementów, który prawdopodobnie zdecydował o tym, że Jacek Majchrowski nie wystartował po raz kolejny. Aktywista zebrał i opisał wszystkie jego afery, pokazując całej Polsce, z czym Kraków się mierzył. Od tego materiału zaczęły się poważne kłopoty wizerunkowe ówczesnego prezydenta.

Zresztą – sam Śpiewak śmieje się, że paradoksalnie może się okazać, że jego wideo przyczyniło się do wygranej Miszalskiego, bo z Majchrowskim Gibała na pewno by sobie poradził.

Faktycznie, poza Gibałą, który jest przecież politykiem, nasze miasto nie ma swojego czołowego aktywisty, a krakowianie mają poczucie, że niewiele w tym mieście można zmienić.Ale przecież Śpiewak też ani nie odwołał Hanny Gronkiewicz-Waltz, ani nie powstrzymał samodzielnie afery reprywatyzacyjnej. Życie to nie film o Batmanie. Zmiana przegrała u nas z układem.

Może opinia publiczna przyzwyczaiła się, że polityka lokalna tak właśnie wygląda?

Sądzę, że masz rację. Stąd, jak podkreślam, trudno oczekiwać, by w Szczecinie, Lublinie czy Gdańsku kogoś szczególnie oburzało to, że w Krakowie prowadzona jest nielegalna kampania.

Tylko pytanie brzmi, co z tego wynika. Mój ojciec lubi mawiać, że najgorzej jest przyzwyczaić się do dziadostwa. W Krakowie tak się stało. To jednak nie zwalnia nas z obowiązku, by temat nieprawidłowości w kampanii wyborczej nagłaśniać. Ktoś, kto widzi, że dzieje się źle, a mimo to nic z tym nie robi, jest sam sobie winien.

Czy gdyby w trakcie kampanii w Krakowie i po jej zakończeniu władza centralna była w innych rękach, to czynniki oficjalne – służby, sądy – działałyby inaczej?

Trudno powiedzieć. Pewnie środowisko Platformy nie byłoby tak bezczelne w niektórych działaniach. Z drugiej strony, pamiętajmy, że duże miasta to dla formacji Donalda Tuska zawsze była perła w koronie. Kraków był więc o tyle ważny, że do tej pory nie rządził tu polityk wprost platformerski, pewnie więc przejęcie tego miasta było dla tej partii w jakiś sposób symbolicznym sukcesem.

Czy liczycie na coś konkretnego po premierze Kampanii?

Nikt już wyborów nie powtórzy, więc chcemy, żeby przynajmniej świadomość tego, jakie sztuczki można w kampaniach stosować, była powszechniejsza, a jak pokazują ostatnie wydarzenia, te działania można skalować na poziom ogólnopolski. Stawiamy tezę, że Kraków był pod tym względem laboratorium tego, jak tego typu operacje przeprowadzać bezkarnie.

Zadajmy bowiem pytanie: czy może być tak, że wpompowujemy w kampanię wyborczą de facto dowolną ilość pieniędzy poza jakąkolwiek oficjalną i wymaganą prawem kontrolą? Okazuje się, że to może się zdarzyć i można w ten sposób przechylić szalę zwycięstwa.Dla dewelopera kilkaset tysięcy złotych to mało, skoro sprzedaje mieszkania po 20 tys. zł za metr, ale – jak widzimy – taka kwota starczy do wygrania brudnej gry.

Co w takim razie należałoby zrobić?

Krzysztof Bosak w jednym z wpisów na portalu X opisał ostatnio, jaka anachroniczny mamy kodeks wyborczy. Niby wszyscy politycy o tym wiedzą, ale przyzwalamy na to, by ordynarnie go obchodzić.

Lider Ruchu Narodowego twierdzi, że trzeba zakazać emisji jakichkolwiek reklam związanych z wyborami przez kogokolwiek poza komitetami wyborczymi i powołać państwową instytucję odpowiedzialną za weryfikację zgodności wydatków z faktycznie prowadzoną kampanią. Nie sądzę jednak, by tak się stało. Do tego potrzebna jest wola polityczna, a tej się nie spodziewam.

To jak z art. 212 kodeksu karnego, z którego ściga się dziennikarzy. Politycy, gdy są w opozycji, zawsze zapowiadają, że go zlikwidują. Potem dochodzą do władzy i zapominają o tym, bo okazuje się, że to wygodne narzędzie do ścigania niepokornych.

Być może krakowianie, którzy przeczytają naszą książkę, będą mieli pełniejszy obraz tego, co się dzieje w mieście. Bo poza opisem kampanii z 2024 r. chcieliśmy w niej zarysować, jak wygląda krakowska scena polityczna. Jeden z czytelników powiedział, że bohaterowie Kampanii– Miszalski, Majchrowski i Gibała – stali się dla niego trójwymiarowi. Przestali być płascy. Uważam, że to trafny komplement.

Dzięki temu, że uświadomimy sobie, że to ludzie, którzy mają realną władzę, motywacje i interesy, będzie łatwiej postrzegać ich jako polityków. Najczęściej bowiem oburzamy się na polityków szczebla centralnego, bo to przede wszystkim ich widujemy w telewizji, a na polityków lokalnych patrzymy jak na element krajobrazu. Tymczasem mają oni bezpośredni wpływ na nasze życie, na miasto i jego kształt, z czego doskonale zdają sobie sprawę. My, obywatele, też musimy o tym wiedzieć.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.