Czy czeka nas rozbiór III Rzeczpospolitej?

Wiele łączy XVIII-wieczną Rzeczpospolitą ze współczesną Polską. Naszym państwem rządzi chaos jak za króla Sasa.
Tekst został pierwotnie opublikowany w obszerniejszej wersji na łamach Gościa Niedzielnego. Dziękujemy redakcji za możliwość przedruku!
Partie magnackie
W XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej stronnictwa magnackie dysponowały zbyt wielką siłą. Czartoryscy, Radziwiłłowie i Potoccy posiadali rzesze posłusznych klientów szlacheckich, a ich polityka często służyła interesom partykularnym, a nie racji stanu.
Ilekroć czytam prace Władysława Konopczyńskiego, Zofii Zielińskiej czy Richarda Butterwicka, uderza mnie z całą mocą natura kryzysu ustrojowego, z którym wówczas mieliśmy do czynienia: słaba głowa państwa, całkowicie dysfunkcyjny parlament i piekiełko polityki wewnętrznej, w której anachroniczne konflikty nie tyle szlachty, co wielkich stronnictw magnackich, prowadziły do coraz większego chaosu.
Gdyby Jarosławowi Kaczyńskiemu i Romanowi Giertychowi podczas ostatniej sejmowej kłótni przypiąć do pasów szable, mielibyśmy scenę jak z bójki na sejmiku szlacheckim z grafiki Norblina.
Podobnie jak magnateria u schyłku I Rzeczypospolitej, dzisiejsze partie mają zbyt dużą przewagę polityczną nad pozostałymi elementami życia publicznego. Zmotywowanym obywatelom, zmęczonym partyjniactwem, pozostają jedynie petycje i medialne bicie piany, jak w przypadku ruchu „Tak dla CPK” Macieja Wilka.
Patronat zagraniczny
W XVIII wieku doszło do sytuacji, w której protektorat i przychylność Rosji były konieczne, aby odgrywać polityczne znaczenie. Nawet rodzina Czartoryskich, pragnąca w połowie stulecia zreformować państwo, musiała zabiegać o względy carycy Katarzyny.
Swego rodzaju intelektualną zależność elit szlacheckich piętnował Stanisław Konarski, jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy politycznych w historii. W 1757 roku pisał:
„Czyliż w Paryżu, w Wiedniu, w Petersburgu, w Berlinie, w Konstantynopolu lepiej i szczerzej o nas radzić mają niźli my o sobie w Warszawie?”
Obecnie na polskiej scenie politycznej nie ma liczącej się siły prorosyjskiej, jednak zarówno PO, jak i PiS mają swoich zagranicznych patronów. Główna partia rządząca liczy na patronat niemiecki, a szerzej europejski, natomiast główna partia opozycyjna — na patronat amerykański.
O tym uderzającym podobieństwie rozmawiałem ostatnio z Markiem Budziszem — ekspertem ds. geostrategii i historykiem. Mój rozmówca przyznał, że tak jednoznaczne ukierunkowanie w polityce zagranicznej przynosi wiele szkód, także w relacjach z naszymi najbliższymi sąsiadami.
Nie mamy dobrych relacji z Ukrainą, mimo że jesteśmy dla niej newralgicznym obszarem ze względu na kwestie bezpieczeństwa. Polityczne elity w Kijowie zdają sobie jednak sprawę, że jeśli w Polsce rządzi opcja prounijna, Warszawa zawsze postąpi zgodnie z wolą Berlina czy Paryża. Z kolei gdy władzę przejmuje opcja proamerykańska, lepiej porozumieć się bezpośrednio z Waszyngtonem, ponieważ Polska i tak dostosuje się do decyzji amerykańskiej administracji.
Marek Budzisz podsumowuje to rozumowanie tezą, która jeszcze wyraźniej podkreśla historyczne analogie do XVIII wieku: „W tej optyce nie jesteśmy państwem tradycyjnym, jesteśmy państwem częściowo pozornym” — stwierdził mój rozmówca.
„Za króla Sasa…”
W trakcie Wielkiej Wojny Północnej przez nasze państwo przetaczały się wojska szwedzkie, rosyjskie i saskie, całkowicie niszcząc gospodarkę. Po tej wojnie Polska nigdy już nie podźwignęła się z kryzysu, a kontrola nad własnym terytorium została bezpowrotnie utracona.
Dziś żyjemy w przekonaniu, że od 36 lat jesteśmy świadkami największego wzrostu gospodarczego w historii Polski. Często żyje się nam bezpieczniej i dostatniej niż w wielu miejscach Europy Zachodniej. Słyszymy, że armia się zbroi, a Polska jest silnie osadzona w międzynarodowych sojuszach.
Podobnie myślała większość obywateli Rzeczpospolitej nie tylko za czasów Sobieskiego, ale również w czasach saskich. Warto wyciągnąć z tego historycznego faktu odpowiednie wnioski.
Wieczna anarchia
Pamiętam, gdy podczas pierwszej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości rozgorzał spór o Trybunał Konstytucyjny. Bardzo zaimponowało mi wówczas przemówienie śp. Kornela Morawieckiego — legendy Solidarności Walczącej. Mówił wtedy: „Nad prawem jest dobro narodu. Jeżeli prawo to dobro zaburza, to nie wolno nam uważać tego za coś, czego nie możemy naruszyć. Prawo, które nie służy narodowi, to jest bezprawie”.
Kluczowe hasło polskiego republikanizmu, czyli wolność obywatelska, w tej optyce cenione jest wyżej niż martwa litera prawa. Niestety, dziś widzimy, jak tego rodzaju myślenie wrosło w nasze elity polityczne po obu stronach barykady. Co więcej, kilka lat później, przy nadmiarze złej woli i nienawiści wobec przeciwników, przeobraziło się w coś, co Donald Tusk nazwał „demokracją walczącą”, będącą w rzeczywistości przejawem czystej anarchii.
Tymczasem w tej samej tradycji republikańskiej, wyprzedzającej późniejszy okres XVIII-wiecznego nieładu, odnajdujemy zupełnie odmienne poglądy. Doskonale przypominał o nich Konarski. W jednym ze swoich mniej znanych pism przywołuje inskrypcję z Pałacu Dożów w Wenecji: „Praw niewolnikami jesteśmy, abyśmy prawdziwie wolnymi być mogli”.
Tylko prawo, które sami stanowimy, ale któremu jednocześnie bezwzględnie się podporządkowujemy, czyni nas wolnymi obywatelami. Alternatywą jest jedynie podporządkowanie woli despoty. I to niezależnie czy tym despotą jest jednostka, czy partia.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.
Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.