Polska kozłem ofiarnym Europy? Recenzja książki Jana Maciejewskiego pt. „Nic to”!
20 rocznica śmierci Jana Pawła II, 15. rocznica katastrofy smoleńskiej, strach przed rosyjską agresją – wszystko to sprawia, że esej Jana Maciejewskiego czyta się jak horror. Horror o Polsce.
Tekst został pierwotnie opublikowany w obszerniejszej wersji na łamach Gościa Niedzielnego. Dziękujemy redakcji za możliwość przedruku!
Polska jako kozioł ofiarny Europy
Prusy, Rosja i Austria rozszarpały nasz kraj, bo nie pasowaliśmy do nowego świata. Byliśmy zbyt katoliccy, zbyt anarchistyczni, zacofani. Trochę podobni do mieszkańców Zachodu, ale jednak inni – dzicy, irytujący, niecywilizowani. Idealni na ofiarę. Królowie i filozofowie epoki oświecenia mogli z czystym sumieniem mówić, że rozbiory były wyzwoleniem Polaków od ich wad.
Polska jako „Chrystus narodów”
Rozbiory wywołały w Polakach emocjonalny wstrząs. Nie tylko staliśmy się ofiarą mocarstw, ale sami tę rolę przyjęliśmy. Ogłosiliśmy się „Chrystusem narodów”.
Jak zauważa Maciejewski, ten znany dziś epitet nigdy nie padł z ust samych romantyków. A jednak to właśnie on unosił się nad całym XIX wiekiem, a później – dzięki wielkiej literaturze – wychowywał kolejne pokolenia. Od Józefa Piłsudskiego, zafascynowanego Słowackim, po Jana Pawła II, który czerpał z polskiej tradycji romantycznej.
Szkolne podręczniki nie mówią całej prawdy. Romantycy byli znacznie bardziej radykalni. Chcieli, by polski naród był nie tylko lepszym Kościołem – ale wręcz nowym Chrystusem. Zdaniem Maciejewskiego polski romantyzm, świadomie lub nie, nie był katolicki. Był hiper-katolicki. A przez to – bluźnierczy.
„Mickiewicz udał się na audiencję do Piusa IX nie po to, by uzyskać błogosławieństwo dla sprawy polskiej, ale po to, by papieża na nią nawrócić. Łapał go za rękę nie dlatego, że chciał ucałować pierścień rybaka – wieszcz chciał potrząsnąć następcą świętego Piotra” – pisze autor.
Krew na ołtarzu Ojczyzny
Maciejewski uważa, że romantycy – Mickiewicz, Słowacki, Krasiński – nie snuli wyłącznie literackich wizji. Wyrażali zbiorowe emocje narodu, który po utracie niepodległości nie potrafił poradzić sobie z cierpieniem. Z tych emocji zrodziły się nie tylko wielkie słowa, ale też wielkie – i tragiczne – czyny. Od tamtej pory w polskiej historii wciąż się one powtarzają.
Westerplatte, Katyń, Powstanie Warszawskie – te nazwy brzmią dla nas jak zaklęcia. Prowadzą zawsze do jednego słowa: ofiara.
„[…] Kolejne, mniej lub bardziej dobrowolne ofiary z życia, składane na ołtarzu Ojczyzny, stawały się nie tyle kosztem, ceną, jaką trzeba było zapłacić za jej wyzwolenie, ale istotą starań. Źródłem i szczytem życia narodu” – pisze Maciejewski.
To nie są puste oskarżenia ani tania prowokacja. Autor cytuje dziesiątki dokumentów z najtragiczniejszych chwil naszej historii: listy, wiersze, przemówienia, odezwy, noty dyplomatyczne. Przykład?
„Rodacy! Uczcijmy chwilą milczenia poległych tu Polaków, którzy zginęli, aby Polska istniała” – mówił jeden z członków delegacji, która dotarła do Katynia.
Oddawanie krwi – nie zawsze po to, by wygrać, ale często tylko po to, by dać przykład – Maciejewski nazywa nie heroizmem, ale rytuałem. Szaleńczym i tragicznym. Rytuałem, w którym składamy ofiarę w nadziei, że bóstwo – Ojczyzna – odda nam wolność. To nie jest logika chrześcijańska. To logika pogańska.
Romantyczna krytyka romantyzmu
Choć książka „Nic to” jest surową diagnozą polskiego ducha, widać w niej ogromny szacunek dla polskiej kultury – także tej romantycznej.
Romantyzm nie jest tu odrzucany, lecz przekraczany. W rozmowie z Bogdanem Rymanowskim autor mówi o tym wprost: romantyzm się wydarzył, ma ogromne znaczenie i nadal nas kształtuje.
Naszym zadaniem nie jest już go odrzucać ani idealizować, ale wreszcie zrozumieć. Nie w wersji szkolnych interpretacji ani w duchu znanych krytyk – jak choćby tej Marii Janion – lecz głębiej, uczciwiej, bardziej świadomie.
Brat Albert – wzór Polaka
W Nic to Maciejewski nie poprzestaje na krytyce. Szuka w historii Polski przykładów, które pokazują, jak można wyrwać się z romantycznej pułapki i pójść inną drogą.
Autor przywołuje kilka postaci, które potrafiły przekroczyć romantyczny mit i odnaleźć inną, dojrzalszą tożsamość. Jedną z nich jest Adam Chmielowski.
Jako 17-latek walczył w Powstaniu Styczniowym, w elitarnej formacji tzw. „żuawów śmierci”. Ich misja była prosta: zwyciężyć albo zginąć za Polskę. W jednej z bitew Chmielowski stracił nogę – i w ten sposób został uwolniony z tej tragicznej alternatywy.
Po powstaniu próbował swoich sił jako malarz. Mieszkał w Krakowie, prowadził życie artystycznej bohemy. Ale coś w nim pęka. Zaczyna malować swój najsłynniejszy obraz – „Ecce Homo”.
I wtedy, w czasie jednego z karnawałowych balów, opuszcza salę i samotnie idzie na Stradom – do dzielnicy krakowskiej biedoty. Spotkanie z ludzkim cierpieniem odmienia jego życie. Nawraca się. Zostaje bratem Albertem, zakłada zgromadzenie albertynów i albertynek, a po latach – zostaje świętym.
Maciejewski pisze, że w chwili, gdy „Rosja powiedziała swoje Consummatum est, –ostatecznie pożerając nasze państwo – „Chmielowski odpowiedział Ecce Homo”. Z człowieka, który chciał przelać krew za przegraną sprawę, staje się kimś, kto nie udaje już Chrystusa – ale naprawdę pragnie go naśladować.