Jacek Gądek: Andrzej Duda przez większość prezydentury nie był „długopisem” Jarosława Kaczyńskiego
„Najprostsze są obrazy dwuwymiarowe, a prezydent Duda to polityk z krwi i kości, którego ocena nie należy do łatwych. Weźmy bardzo kontrowersyjną sprawę ułaskawienia Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. Na chłopski rozum ułaskawienie bez prawomocnego wyroku nie ma sensu. Gdyby się jednak wczytać w literaturę, to okazałoby się, że są też opinie, że prezydent miał święte prawo do dokonania takiego aktu. Tak naprawdę nie mieliśmy na ten temat debaty, bo polegała ona w gruncie rzeczy na wyśmiewaniu Andrzeja Dudy. Gdyby obozem Zjednoczonej Prawicy rządził ktoś, kto nie chce marionetki, a partnera, ta prezydentura mogłaby być inna” – mówi w rozmowie z Klubem Jagiellońskim dziennikarz „Newsweeka” Jacek Gądek.
Andrzej Duda to długopis?
Nie.
A notariusz?
Też nie.
To skąd te określenia?
Zostały ukute na początku prezydentury Andrzeja Dudy, kiedy faktycznie był on uległy wobec Jarosława Kaczyńskiego. To wówczas takie hasła jak „notariusz”, „długopis” czy „Adrian” zaczęły funkcjonować. Oczywiście wymyślili je politycy, dziennikarze i inni ludzie nieprzychylni głowie państwa.
Na początku prezydentury Duda tym „długopisem” jednak był. Był, ale już od dawna nie jest.
Uważasz, że ten wizerunek był nieuczciwy? Na ile za jego kreację odpowiadają niefrasobliwości prezydenta, a na ile medialno-polityczny spin?
Po części Andrzej Duda sam sobie na niego zasłużył, ale to jest prawda – podkreślam – tylko o początku prezydentury.
Do tego wizerunku dołożyła się słynna laudacja z 2015 r. Andrzej Duda mówił wówczas o Jarosławie Kaczyńskim jako o wielkim człowieku, wielkim strategu, wielkim polityku. Dotąd żaden prezydent nie pozwolił sobie na złożenie takiego hołdu.
Gdy okazało się, jaki prezes Prawa i Sprawiedliwości ma stosunek do Andrzeja Dudy, to nawet otoczenie głowy państwa śmiało się z tych słów. „Wielki człowiek, wielki strateg i tak nam prezydenta upokarza” – żartowali z tych słów przy kolejnych okazjach.
Z drugiej strony temperatura sporu politycznego w Polsce spowodowała, że to spolaryzowane media i politycy wciąż mówili o „długopisie”, choć to była już historia.
Ciekawe, że nikt nie mówił tak o Bronisławie Komorowskim, który summa summarum zawetował mniej ustaw.
Rządy Platformy Obywatelskiej, kiedy prezydentem był Bronisław Komorowski, były „letnie”, nie cechowały się silną ręką. Ani premier Donald Tusk, ani Ewa Kopacz nie mieli wielkich ambicji reformatorskich, nie chcieli przeorać państwa, nie uprawiano twardej polityki jak za czasów Jarosława Kaczyńskiego i obecności Andrzeja Dudy w Pałacu.
Komorowski nie bardzo nawet miał co wetować. Ba, to on sam wzywał rząd PO do energicznych działań, ale to było „wołanie na puszczy”.
Co kierowało Dudą na początku?
Andrzej Duda naprawdę chciał współpracować z PiS-em. Zależało mu na opinii Jarosława Kaczyńskiego i uznaniu w oczach byłej partii.
Był w tej swojej chęci zbyt dobroduszny. Z pozoru racjonalnie zakładał, że skoro i on, i rząd są emanacją jednego środowiska, to ta współpraca się ułoży.
Po drugiej stronie jednak nie było intencji, by traktować Andrzeja Dudę jako równorzędnego partnera z własnym głosem. Chciano, żeby pełnił funkcję długopisu. Sam prezes Kaczyński wyśmiewał prezydenta na zamkniętych spotkaniach, nigdy nie traktował go jak poważnego polityka.
Dobroduszność często odgrywała ważną rolę przy decyzjach prezydenta Dudy?
Na początku była to albo uległość, albo dobroduszność czy też, inaczej mówiąc, naiwność. Ważną datą z perspektywy tego drugiego czynnika jest 10 kwietnia 2016 r.
Wówczas Andrzej Duda wygłosił bardzo pojednawcze przemówienie wokół katastrofy smoleńskiej. W książce ten moment nazywam „narodzinami pogardy”.
Dlaczego?
Prezydent powiedział coś, co było utrzymane w chrześcijańskim duchu. Żebyśmy sobie wybaczyli, że wystarczy już tej wojny polsko-polskiej nad Smoleńskiem. Nigdy potem już tego nie powtórzył.
Bo?
To było coś absolutnie wbrew linii PiS-u. Jarosław Kaczyński nie wybaczy tego potem głowie państwa.
Rok później, przy okazji wet sądowych, lider Zjednoczonej Prawicy w zanonimizowany sposób w tekście Jacka Karnowskiego w „Sieciach”, powiedział, że już nie ma co rozmawiać z prezydentem, bo on de facto zdradził Lecha Kaczyńskiego, jego i PiS.
Sugerował nawet, że wystawienie Andrzeja Dudę w 2020 roku jest niepewne. Po lekturze prezydent miał absolutną jasność, co prezes o nim, jego żonie i współpracownikach myśli.
I do czego to doprowadziło?
W prezydencie narastała chęć buntu. Dojrzał do niego w momencie wet do ustaw sądowych w 2017 r.
Niewiele wcześniej nie zgodził się także na przepisy o regionalnych izbach obrachunkowych, bo uderzały w samorządy. Nie zapominajmy, że ojciec prezydenta był radnym sejmiku małopolskiego, a dziś stoi na jego czele.
Zastopowanie „opcji atomowej”, jaką PiS chciało zastosować wobec Sądu Najwyższego, to był moment kulminacyjny i narodziny buntu Dudy.
Mimo to został kandydatem PiS-u w 2020 r.
Owszem. Gdyby nie został kandydatem Kaczyńskiego, to i tak by wystartował.
Prezes PiS wstępnie sondował, czy Dudy nie mógłby zastąpić Mateusz Morawiecki, ale gdy prezydent się o tym dowiedział, zaaranżował wywiad w Radiu Maryja i długą rozmowę z o. Tadeuszem Rydzykiem. Chciał pokazać, że niezależnie od decyzji Nowogrodzkiej może zorganizować sobie poparcie.
Trzeba jednak pamiętać, że reelekcja wymagała od niego, żeby mimo wszystko za mocno nie wierzgał. To w końcu partia ma kasę, a bez kasy trudno wygrać. Nie mógł też zrazić do siebie wyborców PiS.
To powodowało, że mimo iż Andrzej Duda od czasu wet sądowych starał się robić kroki ku samodzielności, to nie mógł pozwolić sobie na zbyt wiele. Chciał choćby odwołać Jacka Kurskiego z TVP, co – jak pamiętamy – skończyło się kompromitacją.
Kurskiego wpierw odwołano, a Kaczyński szybko go przywrócił. W Pałacu nawet niespecjalnie chciano potem kruszyć o „Kurę” kopie, bo wiadomo było, że to przegrana sprawa i dość się już Duda najadł wstydu przez tę szarżę. Innym ruchem była inicjatywa referendum konstytucyjnego.
Nikt już o tym nie pamięta.
Właśnie. Ale pamięta Andrzej Duda i jego ludzie. Ten pomysł też został ukatrupiony przez PiS. Dopiero w drugiej kadencji na serio zaczęła się samodzielna gra.
Prezydent uznał, że już można?
Przestał żyć myślą o tym, że trzeba zdobyć reelekcję. Na samym początku drugiej kadencji Andrzej Duda mentalnie poszedł na roczny urlop.
Prezydent jest fenomenalny w kampanie wyborcze, lubi przemawiać do ludzi, ale życie głowy państwa nie bardzo mu leży. Nawet otoczenie Dudy zastanawiało się, dlaczego po tak trudnej wygranej Andrzej Duda abdykował. Jego odpoczynek od polityki trwał prawie rok.
Do którego momentu?
Do sprawy lex TVN. Ta awantura dała Dudzie szansę na reanimację prezydentury. Wcześniej był jeszcze wyrok w sprawie aborcji, ale go odsunąłbym na drugi plan.
Na drugi plan?!
To była dla niego w gruncie rzeczy kłopotliwa sytuacja. Prywatnie prezydent jest w sprawie usuwania ciąży bardzo konserwatywny.
Tak naprawdę chciałby zakazu aborcji również w przypadku, gdy ciąża pochodzi z gwałtu, argumentując, że przecież dziecko nie jest niczemu winne. To jego poglądy, ale publicznie woli się z nimi nie wychylać.
Niespecjalnie więc wiedział, co powinien w sytuacji tak masowych protestów zrobić. Właściwie żona przymusiła go, by złożył projekt ustawy w sprawie aborcji w sytuacji wystąpienia wad letalnych. To nie był jego temat.
Lex TVN nie miał dla niego tak silnego ładunku moralnego, ale była za to czysta polityka.
Nie było u Andrzeja Dudy myśli, że skoro ten TVN go tak poniewiera, robi z niego częstokroć „Adriana”, to w sumie dobrze im tak?
Sam by sobie zaszkodził. Gdyby Duda podpisał ustawę wywłaszczającą Amerykanów z ich największej inwestycji w Polsce, to prezydent mógłby zapomnieć o wizytach w Białym Domu, o honorach, o dobrych relacjach z jakimkolwiek prezydentem USA.
Z drugiej strony trzeba przyznać, że stał za tym także interes państwowy. Przepisy wprost skierowane w jedną telewizję podkopywałaby zaufanie do Polski jako do miejsca, w którym można bezpiecznie inwestować.
To mogłoby mieć bardzo poważne konsekwencje dla naszej gospodarki. To był ważny argument dla Dudy. Amerykanie też oczywiście naciskali na weto.
Co się dzieje po sprawie TVN-u? Jaki klucz interpretacyjny do późniejszych ruchów prezydenta powinniśmy przyjąć?
Po lex TVN było dwukrotne weto do lex Czarnek. To mały symbol niezależności od PiS-u, ale też zależności od żony. Bo to Agata Duda stała za tymi decyzjami.
Gdyby nie przekonała męża, że konsekwencje tego pomysłu będą złe dla oświaty, głowa państwa dałaby im zielone światło. Prezydent dwa razy obiecywał Przemysławowi Czarnkowi podpisy, a potem dwa razy Agata przekonała męża, że jednak musi wetować.
Później zaś zbliżała się perspektywa wojny na Ukrainie, która jest zupełnie osobnym rozdziałem w historii tej prezydentury.
To moment wielkości Andrzeja Dudy?
Tak, to czas chwały. To duże słowo, ale uzasadnione. Andrzej Duda do dziś – słusznie – jest bardzo dumny z tego, że jako jeden z ostatnich przywódców zachodnich państw odwiedził Ukrainę przed wybuchem wojny i jako ostatni z niej wyjechał.
Chciał nawiązać do swojego mistrza, Lecha Kaczyńskiego, który jeszcze mocniejszy gest wykonał w Gruzji, gdy wojna tam już trwała.
Psychologicznie to musiało być ważne dla urzędującej głowy państwa, bo do tej pory Duda jako prezydent nie zapisał się niczym historycznym, a tu nagle stanął w obliczu największego zagrożenia dla bezpieczeństwa Polski i Europy po upadku komunizmu. Historia zmusiło go do działania.
Lecha Kaczyńskiego też zmusiła.
Tak, tylko on nie nawiązywał do żadnego swojego mistrza. A Andrzej Duda tak – i choć wielu może mu chcieć to odebrać, to zapisał się w historii. Był wtedy mężem stanu.
Aż tak?
Tak. W czasie przedwojennej atmosfery prezydent bardzo zapobiegliwie zaczął budować przyjacielskie stosunki z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim.
Były to zachowania przemyślane, które później procentowały – wszystkie wyjazdy głowy państwa na Ukrainę, przemówienie w Werchownej Radzie.
Andrzej Duda prowadził też wielką akcję dyplomatyczną na Zachodzie, gdzie był – cytuję ludzi prezydenta – tym „strawnym PiS-iorem”. Ma na tym polu zasługi.
„Strawnym” dzięki czemu?
Prezentował się jako łagodniejsza strona naszej prawicy. Był wiarygodny przez zaangażowanie na początku wojny. Był też naturalnym partnerem, bo na tym samym szczeblu, dla innych prezydentów, zwłaszcza dla Joe Bidena.
Uważasz, że jego zasługi z tego czasu przeważają nad niemrawą i miejscami uległą pierwszą kadencją?
Nawet ludzie z otoczeniem prezydenta mówią, że z jego wojennego etapu nie można czynić jedynego punktu odniesienia. Nie wszyscy, ale większość rozmówców przyznaje, że początek pierwszej kadencji był bardzo kiepski, potem nastąpił przebłysk, waleczna kampania 2020 r., urlop od polityki, powrót przy okazji sprawy TVN-u. Dalej chwała wojenna i kryzys w relacjach z Ukrainą.
Najprostsze są obrazy dwuwymiarowe, a prezydent Duda to polityk z krwi i kości, którego ocena nie jest prosta.
I ty się jej nie podejmiesz?
(cisza) Andrzej Duda uczył się być prezydentem. Ma na sumieniu decyzje beznadziejne, ale ma też trafne, a zarazem trudne.
Duda był prezydentem wyrosłym z PiS, ale jednocześnie powstrzymywał oranie państwa przez PiS. Uważam przy tym, że to była najtrudniejsza dekada dla głowy państwa w dziejach III Rzeczypospolitej.
Dlaczego?
Andrzej Duda był najsłabiej przygotowany do pełnienia tej funkcji. Lech Wałęsa u progu lat 90. miał jeszcze gigantyczny autorytet i to był jego atut.
Dla Aleksandra Kwaśniewskiego rola prezydenta była ukoronowaniem kariery. Podobnie dążył do tego Lech Kaczyński, mający doświadczenie w rządzie, NIK-u, Warszawie. Bronisław Komorowski też miał grube CV.
Andrzej Duda – patrząc na jego papiery – wypadał na tym tle blado, a w dodatku przygniatała go gigantyczna presja ze strony macierzystego obozu politycznego. Musiał też się mierzyć z największym zagrożeniem, wojną na wschodzie.
Jak ty odczytujesz fenomen popularności Andrzeja Dudy wśród tzw. zwykłych ludzi? Co on ma w sobie?
Prezydent był nie tylko akceptowalny dla wyborców PiS-u, ale dla znacznie szerszego elektoratu. W 2015 r. był przedstawicielem młodego pokolenia, miał wtedy 43 lata. To niewiele jak na kandydata na urząd głowy państwa. Poza tym ma żonę, córkę, które pokazały się w kampanii.
Nie zapominajmy też, że Andrzej Duda obiecywał prospołeczny, socjalny zwrot: obniżenie wieku emerytalnego i wprowadzeniu 500+, gdy Platforma straszyła „drugą Grecją” i brakiem pieniędzy.
Ponadto po dwóch kadencjach rząd PO-PSL był władzą już zmęczoną, przegnitą, bez ambicji. Wszystko to w połączeniu z dużym talentem Dudy do przemawiania i nawiązywania kontaktu z ludźmi, sympatycznością „Dudusia” złożyło się na jego sukces.
Czy to nie było tak, że im bardziej Andrzejem Dudą pogardzała polska inteligencja – z jego byłym promotorem prof. Janem Zimmermannem na czele – tym bardziej zyskiwał on sympatię zwykłych ludzi?
Nie sądzę, żeby przeciętny Polak przejmował się tym, co mówi w telewizji jakiś prawnik. Dla samych mediów natomiast była to niesamowita gratka – nobliwy mentor łajający byłego studenta, a obecnego prezydenta.
Prezydenta dotykały jego komentarze?
Prof. Jan Zimmermann był człowiekiem niezwykle ważnym dla Dudy. Kształtował go. Duda w przemówieniu w kampanii 2015 r. wymienił go jako swojego największego mentora zaraz obok Lecha Kaczyńskiego.
Jednak już jako prezydent zaczął postępować w kontrze do opinii Zimmermanna. Na pewno więc krytyka ze strony miała podłoże nie wyłącznie prawne, ale też emocjonalne. Ta prawna krytyka prezydenta też czasami bywała nieuczciwa, a na pewno nie zniuansowana.
Co masz na myśli?
Weźmy bardzo kontrowersyjną sprawę ułaskawienia Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika w 2015 r. Na chłopski rozum ułaskawienie bez prawomocnego wyroku kompletnie nie ma sensu. Ale jeśli się wczytać w literaturę, to okazuje się, że są też opinie cenionych prawników, że prezydent ma prawo do dokonania takiego aktu.
Tak naprawdę nie mieliśmy na ten temat poważnej dyskusji, bo polegała ona w gruncie rzeczy na wyśmiewaniu Andrzeja Dudy. Żaden prezydent nie chciał skorzystać przed wyrokiem z prawa łaski, więc teoretyczne rozważania prawników należało przetestować w sądzie – Sąd Najwyższy uznał potem, że prezydent jednak nie ma takiego prawa.
Jaki jest stosunek do Andrzeja Dudy wewnątrz PiS-u?
Wierchuszka, z Jarosławem Kaczyńskim na czele, gardzi nim. Jego walorami intelektualnymi i politycznymi talentami. Mimo że jest grupka ludzi – głównie byłych współpracowników – która Dudę szanuje, to większość partyjnej elity postrzega go jako hamulcowego.
Np. reformy sądownictwa?
Tak, weta z 2017 r. są doskonale pamiętane nie tylko przez frakcję ziobrystów, ale generalnie w PiS-ie. Wielu sądzi, że można było zrobić porządek z wymiarem sprawiedliwości, a przez Dudę to wszystko się rozlazło.
Poza tym, mimo tego, że ludzie go lubią, nikt w partii nie uważa, że Duda to ktoś, kto dzierży jakiś wielki rząd dusz w elektoracie prawicy.
Dlaczego?
Weźmy przykład z ostatnich wyborów europejskich. Prezydent wywalczył „jedynkę” dla najwierniejszego z wiernych – Wojciecha Kolarskiego. Pomagał mu, wspierał, agitował za nim, głosował na niego, a mimo to prezydencki minister nie zdobył mandatu.
W Pałacu ten eksperyment nazwali „testem Wojciecha”. Okazało się, że głos prezydenta niewiele znaczy.
Jeszcze niedawno nawet w PiS-ie śmiano się, że mogą mieć – to cytat – „wyj*bane” na to, co Andrzej Duda mówi i czy wstępuje w kampaniach PiS. Duda nieszczególnie chciał angażować się np. w ostatnią kampanię parlamentarną.
Jeszcze parę miesięcy temu nikt nie prosił go o poparcie dla Karola Nawrockiego. Ale to się zmieniło.
Gdy jednak gra idzie o pojedyncze punkty procentowe, to głos prezydenta ma pewną wagę. Sztab Karola Nawrockiego jednak zechciał, aby Duda wystąpił na konwencji PiS w Łodzi.
Sztabowcy chcieli zbudować narrację o wielkiej jedności całego obozu. Duda tam pojechał i otwarcie poparł Nawrockiego, choć mówił wcześniej, że nikogo nie poprze.
To pomoże prezesowi IPN?
Może dodać jeden czy dwa punkty procentowe, choć w istocie będzie to niemierzalny efekt.
Głos prezydenta jako instytucji czy głos Andrzeja Dudy znaczy tak niewiele?
Jedno i drugie. Głos byłych prezydentów niespecjalnie się liczy. Poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego dla lewicy nigdy nie okazało się znaczące. Podobnie wsparcie Komorowskiego dla umiarkowanie konserwatywnych projektów.
Myślisz, że summa summarum ta prezydentura byłaby lepsza, gdyby nie toksyczna relacja Andrzeja Dudy z Jarosławem Kaczyńskim?
Na pewno byłby to inny okres, aniżeli w „kohabitacji” z prezesem PiS-u. To była relacja podmiotów wyrastających z jednego pnia, ale Andrzej Duda konsekwentnie od początku nie był traktowany jak równorzędny partner. Gdyby obozem Zjednoczonej Prawicy rządził ktoś, kto nie chce marionetki, a partnera, ta prezydentura mogłaby być inna.
Co to znaczy „inna”?
Lepsza. Mógłby rozwinąć skrzydła i realizować aspiracje, które na przestrzeni urzędowania zaczął sygnalizować.
Weźmy to referendum konstytucyjne, które nie doszło do skutku. Gdyby ktoś w Prawie i Sprawiedliwości potraktował tę inicjatywę poważnie, Andrzej Duda mógłby zapisać się w historii jako ten prezydent III RP, który doprowadził do zmian w ustawie zasadniczej i to ważnych.
Uważasz, że prezydent Duda ma cechy podobne do Lecha Kaczyńskiego?
Lech Kaczyński miał tzw. drive do prezydentury. Ten urząd stanowił dla niego spełnienie. Można było się z nim nie zgadzać, ale Lech Kaczyński miał wizję.
Andrzej Duda – co zarzuca mu często jego otoczenie – nie wiedział, do czego zmierza, choć w pierwszej kadencji na pewno motorem była reelekcja. Nie wymyślił projektu samego siebie na tym stanowisku.
Może dlatego, że musiał reagować na trudne okoliczności zewnętrze, na które z reguły nie miał wpływu?
Reaktywny był głównie wobec własnego obozu, co pokazuje, że pomiędzy jego pozycją polityczną a pozycją Lecha Kaczyńskiego jest przepaść. Jednak Andrzej Duda dorósł do butów Lecha Kaczyńskiego – dużo czasu mu to zajęło, ale w 2022 r., gdy wybuchła wojna Rosji przeciw Ukrainie, w końcu to zrobił.
Andrzej Duda nie ma zadatków na to, żeby być kimś w rodzaju lidera tzw. białej, umiarkowanej prawicy?
Prezydent – ze względów charakterologicznych – nie nadaje się na lidera partyjnego czy na premiera. Potrafi kisić decyzje miesiącami, a premier musi reagować bardzo szybko i trzymać ogromną strukturę władzy za twarz. Andrzej Duda nie ma do tego predyspozycji.
Uważam, że głowa państwa mogłaby być kimś w rodzaju ojca chrzestnego jakiegoś centroprawicowego obozu. Nawiązując choćby do „koalicji polskich spraw”, o której Andrzej Duda wspominał kilkukrotnie.
Prezydent łudził się, że po październiku 2023 r. szefem rządu może zostać jego krakowski znajomy Władysław Kosiniak-Kamysz. Jeśli kiedyś taki scenariusz miałby się ziścić, to Andrzej Duda mógłby mu patronować.
A gdzie ty widzisz prezydenta po sierpniu 2025 r.? Nie mamy jakiegoś jednoznacznego modus operandi, co robić z odchodzącymi głowami państwa.
Do wyborów parlamentarnych 2027 r. Andrzej Duda i jego najbliższe otoczenie będą chcieli gdzieś przezimować. Liczono na to, że prezydent dostanie coś od Donalda Trumpa – tak, żeby mógł poobracać się w środowisku euroatlantyckim, międzynarodowym, w świecie think-tanków, i poczekać, aż w Polsce zmieni się koniunktura polityczna.
Tyle tylko, że lokator Białego Domu raz może powiedzieć X, a raz Y. Nie jest to człowiek przewidywalny.
Starania o to, aby Duda dzięki wsparciu Trumpa coś dostał, były i ta opcja jest w grze. Andrzej Duda pokłada duże nadzieje w amerykańskiej głowie państwa.
Duda na pewno nie chce być emerytowanym prezydentem, który jest tylko atrakcją jako komentator w mediach. Nie chce iść na emeryturę.
Po wyborach planowanych na 2027 r. Andrzej Duda chciałby wrócić na białym koniu i dobić – jak to mówią w obozie PiS – „reżim Tuska”. Może nie jako premier, ale jako patron obozu wielkiej prawicy.
Mówisz o najbliższym otoczeniu prezydenta. Istnieje w polskiej polityce obecnie coś takiego jak obóz Andrzeja Dudy?
Istnieje, ale jest to bardzo wąska grupa. Należą do niej: Marcin Mastalerek, Wojciech Kolarski, Małgorzata Paprocka, szefowa Kancelarii Prezydenta i Nikodem Rachoń.
Nie jest to przygodna grupa, która akurat w tym samym czasie pracuje w KPRP?
Nie, tak bym nie powiedział. „Mastal” towarzyszy Dudzie – choć z przerwami – od 2014 r., był de facto autorem jego kampanii wyborczych. Kolarski to jego przyjaciel ze szkolnej ławki, niektórzy śmieją się, że razem zostaną kiedyś pochowani.
Z kolei prezydent jest w gruncie rzeczy politycznym ojcem Małgorzaty Paprockiej, którą przed kilkunastoma laty ściągnął do pracy w kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Dzięki temu jest – podobnie jak wcześniej wymienieni – lojalna wobec Dudy.
Część osób z Pałacu Prezydenckiego poszła do parlamentu – myślę tu o Pawle Szrocie czy Marcinie Przydaczu – ale to ludzie, którzy są już lojalni wobec Nowogrodzkiej.
Wspomniany przeze mnie Nikodem Rachoń jest linkiem do Telewizji Republika, gdzie gwiazdorem jest jego brat Michał Rachoń. Obóz Dudy inwestuje w relacje z Republiką Tomasza Sakiewicza, która stała się już nie tylko telewizją, ale – tak mówią w PiS – „Partią Republika”.
Będziemy kiedyś mówili o jakimś dziedzictwie Andrzeja Dudy?
Zależy od intencji. Część osób uzna, że tak, a część dostrzeże jedynie czarną dziurę.
I nie ma pomiędzy tymi podejściami żadnego punktu stycznego?
Niestety w realiach wojny polsko-polskiej zapotrzebowanie na niuans jest ledwie śladowe. Mamy dwie skrajne narracje. Jedni mówią: „Adrian” i „długopis”; drudzy: „mąż stanu niczym Lech Kaczyński”.
Chcąc być uczciwym, trzeba uznać, że są sprawy, które po Andrzeju Dudzie zostaną: Obronił TVN, pomagał Ukrainie, wstrzymał batalię PiS przeciwko samorządom, przyhamował oranie sądownictwa, pomógł wprowadzić 500+. To nie są tematy bez znaczenia.
Nawet zapiekli krytycy prezydenta powinni dostrzec ich wagę. Z drugiej pozwolił na wolniejsze oranie sądów, doprowadził do kryzysu w TK, betonowania prokuratury przez Ziobrę – zarzutów też będzie litania.
Rzeczywistość tych 10 lat jest o wiele ciekawsza niż prosty spin czy narracja. To naprawdę jest najciekawsza prezydentura w III RP.
[ramka nr=24690
Jacek Gądek
Roch Zygmunt