Witamy na stronie Klubu Jagiellońskiego. Jesteśmy niepartyjnym, chadeckim środowiskiem politycznym, które szuka rozwiązań ustrojowych, gospodarczych i społecznych służących integralnemu rozwojowi człowieka. Portal klubjagiellonski.pl rozwija ideę Nowej Chadecji, której filarami są: republikanizm, konserwatyzm, katolicka nauka społeczna. Możesz nas wesprzeć przekazując 1,5% podatku na numer KRS: 0000128315.

Informujemy, że korzystamy z cookies. Zachęcamy do regularnych odwiedzin naszej strony.

Po katastrofie smoleńskiej liberałowie udawali, że szanowali Lecha Kaczyńskiego

Po katastrofie smoleńskiej liberałowie udawali, że szanowali Lecha Kaczyńskiego źródło: wikimedia commons; CC BY-SA 2.5

W 2010 r. większość Polaków była w gruncie rzeczy przerażona faktem, że katastrofa smoleńska mogłaby być zamachem. Oznaczałoby to, że zostaliśmy sami w momencie, w którym wszyscy nasi zachodni sojusznicy radośnie dogadują się Rosją. Sugerowanie rosyjskiej odpowiedzialności za tę tragedię nie było irracjonalne, ale wynikało z sumy naszych historycznych doświadczeń. Irracjonalne było zaś  pragnienie, by te podejrzenia nie okazały się prawdą, bo to oznaczałoby zawalenie się całej narracji o sukcesie transformacji i wejścia do UE. Późniejsze wydarzenia, na czele z agresją Putina na Ukrainę, potwierdziły jednak, jaka jest natura państwa rosyjskiego. Ale nadal wolimy nie wyciągać z tego wniosków.

Jest w ogóle sens rozmawiać o Smoleńsku?

O interesujących kwestiach zawsze warto dyskutować. Nadal przecież nie wiemy, co się wydarzyło.

Nie wiemy?

Moim zdaniem nie. Nie przeprowadzono przecież postępowania, które zebrałoby wszystkie możliwe dowody i pozwoliło na wykonanie pełnej i wiarygodnej analizy.

A raport komisji Jerzego Millera?

Komisja Millera dała nam spójny raport – tak naprawdę jedyny jaki powstał – ale wyłącznie na bazie dostępnych wówczas danych. Te z kolei kompletne nie były, bo komisja nie miała dostępu do podstawowego źródła informacji, jakim są szczątki wraku. A luki prowokują wątpliwości.

To znaczy?

Po pierwsze, jest sprawa czegoś, co można nazwać „intuicją doświadczenia historycznego”. Nie lekceważyłbym jej. Sugestie rosyjskiej odpowiedzialności za tę tragedię nie były irracjonalne, bo wynikały z sumy naszych historycznych doświadczeń. Późniejsze wydarzenia, z niepozostawiającą wątpliwości agresją Putina na Ukrainę, potwierdziły nam, jaka jest natura państwa rosyjskiego.

Oczywiście to tylko wskazówka, ale mocno narzucająca perspektywę. Od zawsze wiedzieliśmy, jacy Rosjanie są i do czego są zdolni. A tutaj nagle miałoby się okazać, że prezydencki samolot rozbił się przez sumę bardzo dziwnych przypadków. Owszem, możliwych do zaistnienia, ale dziwnych i karkołomnych. To jest po prostu… dziwne. I dla mnie przynajmniej – podejrzane.

Nie wiem, jak u innych Polaków, ale we mnie ten niepokój pozostaje. I dla mnie oznacza on, że wykluczenie podejrzenia rosyjskiego sprawstwa wymagałoby mocnych dowodów, czegoś więcej niż układanki przedziwnych – choć możliwych – przypadków.

Co jeszcze budzi pańską wątpliwość?

Z raportu Millera, poza polskimi błędami, przebija jedna rzecz: wygląda na to, że komuś po rosyjskiej stronie zależało, żeby prezydencki tupolew podjął próbę lądowania. Na tym lotnisku, które wyglądało jak pastwisko, z jakąś rozlatującą się ruderą udającą wieżę kontroli lotów, bez systemu ILS, bez reflektorów. I w gęstniejącej mgle, która początkowo przeraziła samych kontrolerów.

Pomimo to wydano zgodę na próbne podejście i upewniono pilotów, że wszystko jest OK. W 2010 r. interpretowano te działania Rosjan jako błąd. Ani wtedy, ani teraz nie miałem takiej pewności – zwłaszcza nie mam jej teraz, po tym wszystkim co wydarzyło się od lutego 2022 r.

Nie ma żadnych dowodów na to, że Rosjanie planowali czy przeprowadzili zamach, ale łącząc ustalenia raportu Millera z tą intuicją doświadczenia historycznego, o której mówiłem wcześniej, mamy coś, co dla mnie wygląda na mocną poszlakę na rzecz tego, że Rosjanie igrali z życiem pasażerów tego samolotu.

Czy świadomie i czy celowo – nie wiem. Ale właśnie z uwagi na tę historyczną intuicję i na to, co wiemy dziś o Putinie, uważam, że trzeba by czegoś więcej niż to, co ustalił Miller, żeby zwolnić Rosjan od odpowiedzialności. A poza tym raport komisji Millera obarczony jest jeszcze jedną wadą.

Czyli?

Politycznie wyniki prac komisji są – być może całkowicie przypadkowo – dokładnie tym, czego wówczas potrzebował Donald Tusk.

To znaczy?

Potrzeba było czegoś, co będzie kontrą do raportu Anodiny. Nie chciano ani zrzucić całej winy na Rosjan, ani w całkowicie złym świetle przedstawić Polaków.

Symetryzm.

Tak. Dla mnie ten raport jest zastanawiająco zbieżny z tym, czego potrzebowała Platforma – a w szerszym sensie być może również z tym, czego potrzebowała Polska – żeby zamknąć temat katastrofy w sposób akceptowalny dla wszystkich. I zostawić jakąś furtkę do porozumienia PO z PiS-em.

To była wersja, która mogła być przyjęta przez obie strony. Platforma Obywatelska mogła mówić, że Rosjanie kłamią, dziwne rzeczy działy się przy lądowaniu, lotnisko nie było przygotowane, ale po naszej stronie też były błędy, wysokościomierz źle działał itd., co koniec końców złożyło się na tragiczny rezultat.

Taki obraz mógł być faktyczną podstawą do jakiejś formy zgody narodowej. Nie zrobiono jednak z niego użytku.

Kto nie chciał tej zgody?

Nie wiem, trudno powiedzieć. Być może tylko mi się wydaje, że raport Millera był Tuskowi na rękę, a w rzeczywistości premier nie był z niego zadowolony. Możliwe, że szef PO chciał po prostu utwardzić swoich wyborców i zwrócić ostrze przeciwko Kaczyńskiemu.

Ten z kolei też zapewne nie chciał wygaszenia sporu i w pewnym momencie uznał, że lepiej atakować premiera jako zaprzańca współodpowiedzialnego za zamach.

Jakie jest dziś poparcie dla tej tezy?

Z badania Fundacji Digital Poland z kwietnia 2024 r. wynika, że 54% Polaków jest przekonanych, że zamachu nie było, a z kolei 29% uważa, że jednak był. Dwa lata wcześniej, po otwartej inwazji na Ukrainę, wskaźniki te były nieco inne.

Sondaże pokazywały poparcie dla tezy o zamachu wynoszące ponad 30% (w sondażu Ipsos dla OKO.press z maja 2022 było to 36%), przy czym odsetek Polaków odrzucających zamach wynosił 52%. Napaść na Ukrainę zmniejszyła więc liczbę osób nie mających zdecydowanego zdania w tej sprawie.

Liberałowie się łudzą, że PiS wygrał dzięki zakorzenieniu wiary w zamach.

Zupełnie się z ich perspektywą nie zgadzam. Partia Kaczyńskiego przetrwała okres opozycyjny w jakiejś mierze dzięki Smoleńskowi, bo to wydarzenie pozwoliło jej skupić wokół siebie twardy elektorat. Ale wygrana w 2015 roku była skutkiem czegoś dokładnie przeciwnego, właśnie otwarcia się na innych niż wierzących w zamach.

A w 2010 roku? Karol Karski mówił Teresie Torańskiej, że gdyby Jarosław Kaczyński więcej wtedy mówił o katastrofie, to by wygrał.

Myślę, że nie. Większość Polaków była w gruncie rzeczy przerażona faktem, że to mógłby być zamach. Inną perspektywę otwierał im właśnie raport Millera. Platforma uwolniła Polaków od poczucia, że to mogłaby być wina Rosjan i zaproponowała im inne, bezpieczniejsze wyjaśnienie: to był przypadek.

Czemu Polacy byli przerażeni tą wizją?

Bo ona by oznaczała, że zostaliśmy sami w momencie, w którym wszyscy nasi zachodni sojusznicy radośnie dogadują się Rosją. To było apogeum tego, co prawica dziś nazywa „resetem”. Tyle że tego resetu nie zainicjował ani nie wymyślił Donald Tusk – jak próbuje to Polakom dzisiaj wmawiać PiS.

Reset wymyślił Obama i był on w interesie gospodarczym Europy Zachodniej. Taki stan rzeczy powodował też, że nawet Jarosław Kaczyński nie mógł stworzyć z tego tematu osi kampanii wyborczej. Oznaczałoby to przecież, że Polska zrywa ze wszystkimi sojusznikami i powinna wypowiedzieć wojnę Rosji.

Zarzut Platformy w tej sprawie nie był kompletnie nieuzasadniony. Partia rządząca i większość społeczeństwa chciały narracji, że „nic się nie stało” i trzeba wrócić do grillowania.

Grillowania?

2010 r. to był szczyt przepływu unijnych pieniędzy do naszego kraju. Ominął nas kryzys finansowy. Dopiero za dwa lata będziemy mieli poczucie, że sytuacja się pogarsza. Na razie dopłynęliśmy do szczęśliwego portu. Donald Tusk przekonuje, że mamy koniec historii.

I nagle następuje tąpnięcie, trafiamy w oko cyklonu. Tylko że ten, kto to powie, nie jest słuchany. Potrzeba człowieka, który uspokoi nastroje, zapewni, że doszło do wypadku przy pracy i zaprosi do dalszego grillowania, co zresztą społeczeństwo uczyniło. Z wyjątkiem paru milionów wyborców PiS-u, których Kaczyński ugruntował w nienawiści do Platformy.

I którzy – jeszcze w dalece innej atmosferze – przychodzili na Krakowskie Przedmieście w pierwszych dniach po katastrofie. Jak opisać ten fenomen?

To była próba poradzenia sobie z traumą i przerażeniem. W takich sytuacjach w naturalny sposób szukamy ludzi, którzy przeżywają emocje podobne do nas i staramy się być razem, szukać otuchy dla siebie nawzajem.

My jako Polacy mamy ten mechanizm zbiorowego przeżywania żałoby mocno utrwalony, sięga on korzeniami jeszcze rytuałów zbiorowości wiejskiej. Tak było przy pogrzebie Józefa Piłsudskiego, tak przeżywaliśmy umieranie Jana Pawła II, podobnie po Smoleńsku.

Nie wiem, czy to jest szczególnie polskie. Czy Amerykanie zapalający świeczki ofiarom zamachów z 11 września zachowywali się jakoś inaczej?

W krajach Zachodu takie manifestacje są już rzadziej spotykane, bo oni są już troszeczkę inni, w innej fazie, bardziej postmodernistycznej, a u nas jest to ciągle żywe.

Może w takim razie charakterystyczne dla nas jest nawoływanie przy takich okazjach do zjednoczenia?

Rzeczywiście, pojawia się coś takiego. I jest niesłychanie naiwne, czy to pojednanie kibiców po śmierci papieża, czy próby wzywania do zgody narodowej po Smoleńsku. To się nie mogło udać.

Od początku pan tak sądził?

Zjednoczenie mogłoby nastąpić, gdyby objawiło się w jakimś działaniu. Tak się stało na Ukrainie, gdy doszło do inwazji. Był wspólny wróg, było zjednoczenie.

Przy sprawie Smoleńska mieliśmy do czynienia z symboliką, wokół której trudno jest się trwale zjednoczyć. Sądzę, że pierwszym, który dostrzegł, że żałoba jest dla niego zagrożeniem, był premier Tusk.

Dlaczego?

PO uważała, że wzmacnia ona Kaczyńskiego, bo to jego brata opłakują.

Kiedy żałoba się skończyła?

To oczywiste – w momencie gdy wybuchła awantura o Wawel. Mam wątpliwości zresztą, czy to było naprawdę tak kontrowersyjne, jak się niektórym nagle zaczęło wydawać.

Owszem, pomysł był dziwaczny, ranga historyczna postaci – z całym szacunkiem dla Lecha Kaczyńskiego i pamięci o nim – jednak nie taka jak Kościuszki czy Piłsudskiego. Ale z jednej strony był bardzo podniosły nastrój tych pierwszych dni po katastrofie, a z drugiej – czy tacy „zwykli Polacy” rzeczywiście spontanicznie zareagowaliby na to wzmożeniem, gdyby najpierw nie oburzyła się grupka krakowskich intelektualistów? Normalnego człowieka aż tak nie interesuje, kto leży na Skałce, kto na Cmentarzu Rakowickim, a kto na Wawelu.

Ale awantura się zrobiła.

No tak, bo ktoś ją wywołał. Dokładniej „Gazeta Wyborcza” przy pomocy Andrzeja Wajdy. Protest szybko przybrał formę raniącą uczucia Jarosława Kaczyńskiego, co spowodowało, że ten utwardził stanowisko. I tak zrobiła się afera z czegoś, co dla normalsów nie musiało być kontrowersyjne.

Mam wrażenie, że to był przejaw czegoś, co po tych kilku pierwszych dniach stało się bardzo charakterystyczne dla nie-pisowskiej strony: dramatycznego deficytu empatii. Nie można by po prostu odpuścić i skoro jego rozpaczający brat pragnie go tam umieścić, to jednak zgódźmy się na to, traktując ten pochówek jako upamiętnienie jednej z największych tragedii w naszych dziejach?

Nie było szans na takie rozumowanie po przepojonej humanitaryzmem stronie liberalnej. Stronie, która poczuła się strasznie dotknięta, mimo że na co dzień nie poważa zbytnio symboliki.

Skąd ta emocja u Wajdy i reszty? Potem przecież mieliśmy budowanie krzyża z puszek po piwie Lech i inne zupełnie obsceniczne happeningi. Jak to wytłumaczyć?

Poza deficytem empatii ujawniła się już całkiem otwarcie bardzo silna emocja negatywna wobec Prawa i Sprawiedliwości. Żywa zresztą do dzisiaj, co może świadczyć o tym, że nie jest ona tylko przejawem plemiennej wojny, ale być może czymś więcej. Mam poczucie, że jest kompulsywną reakcją na polski mit romantyczny, który po Smoleńsku wyraźnie odżył.

Mit romantyczny?

Lata 2008-2010 to czas, kiedy mamy do czynienia z kryzysem tożsamości narodowej. Za komuny, jak i przez pierwsze 15 lat po jej obaleniu, czuliśmy się Polakami w dosyć podobny sposób.

Przez lata konsekwentnie uznawaliśmy, że przynależność do naszego narodu jest definiowana przez wspólnotę kulturową i uczestnictwo w instytucjach politycznych, a nie etnicznie. Dla ok. 50% ankietowanych Polak nawet nie musiał być katolikiem! Około 2008 r. ten stabilny kanon dość gwałtownie zaczął się rozmywać.

Smoleńsk to przyspieszył?

Skatalizował wersję tożsamości w jakimś sensie przednowoczesnej. Przypomniał, że być Polakiem to znaczy mierzyć się z krwawą, straszną historią, wobec której jesteśmy bezradni.

Jedyne, co Polak w takiej sytuacji może zrobić, to stawić jej beznadziejny opór. I taka właśnie jest wymowa katastrofy smoleńskiej. Dokładnie jak przesłanie polskiego romantyzmu, czyli najsilniejszego, najtrwalszego mitu jaki niegdyś spajał naszą zbiorowość.

PiS próbował się do takiej wizji polskości odwoływać już wcześniej i – jakkolwiek strasznie to nie zabrzmi – dzięki temu wydarzeniu dostał paliwo. To jednak przemawiało tylko do części Polaków.

Resztę przeraziło?

Tak. Wśród niechętnych wobec tej wizji pojawiła się silna emocja odrzucającą romantyczną polskość, co przejawiło się m. in. w tych okrutnych happeningach.

Ale od uznania, że nie czuję się dobrze w martyrologii do układania antykrzyża z puszek po piwie jest chyba stosunkowo daleka droga.

Niekoniecznie. Odrzucenie przejawia się w agresji, nawet przybierającej takie formy.

Kto był wtedy głównym aktorem tego zamieszania? Palikot?

On na pewno to nakręcał, ale sądzę, że u wielu Polaków sprzeciw był spontaniczny. Tusk też takiej polskości nie cenił, zresztą trudno się dziwić.

Nie jest to przecież specjalnie miły rodzaj tożsamości, ale niestety historia nie bardzo dawała nam szansę na stworzenie alternatywy. Natomiast u premiera miało to też wymiar polityczny – romantyczna polskość unieważniała jego historie o ciepłej wodzie w kranie i grillowaniu.

W aktywności Palikota i okolic nie było żadnej pozytywnej alternatywy?

Raczej negacja. Pamiętajmy, że Polska nadal jest rozdarta. Mit romantyczny, mimo niechęci części Polaków, odżył po 2010 r. i był mocno eksploatowany przez 8 lat rządów PiS-u. Powstanie warszawskie, żołnierze wyklęci – to wszystko symbole oparte na heroizowaniu klęski, trwaniu wbrew beznadziei.

Tyle że przez tę prawie dekadę nawet tym tradycjonalistycznie usposobionym Polakom to się trochę znudziło. Szczególnie, że sytuacja wokół niespecjalnie do tego pasuje.

Geopolitycznie może pasuje.

No właśnie na szczęście – póki co – zupełnie nie. Wojna na Ukrainie uświadomiła nam, że jesteśmy w innym miejscu. Straszna karta się odwróciła i tym razem to nie my staliśmy się ofiarami.

Oczywiście możemy Ukraińcom pomagać, przyjmować kobiety i dzieci. Ale giną oni. A my grillujemy i mamy się w sumie zupełnie dobrze.

Mimo ugruntowanego poczucia, że nasz wschodni sąsiad walczy także w interesie Polski, a Rosja po raz kolejny pokazała swoją naturę, dostrzegamy, że to nie my walczymy.

Wracając do Smoleńska. Kto był głównym aktorem po drugiej stronie? Poza Kaczyńskim.

Sam prezes Kaczyński przez lata nie użył słów, które jednoznacznie wskazywałyby na zamach. Pierwszy raz publicznie i wprost nazwał katastrofę zamachem bodaj dopiero w 2022 r., po raporcie komisji Antoniego Macierewicza.

Zresztą wyznaczenie tego właśnie polityka na głównego wyjaśniającego tę sprawę pokazuje, że lider PiS tak naprawdę nie chciał, żeby ustalono coś definitywnie.

Macierewicz jest kontrowersyjny nawet dla części wyborców PiS. Było jasne, że jakakolwiek wersja wyjaśnień, sygnowana jego nazwiskiem, będzie niewiarygodna dla wszystkich, poza najtwardszym elektoratem partii. Skutkiem jego działań było tak naprawdę zdezawuowanie teorii zamachu, bo to co wyrabiał on sam i jego ludzie było dla większości Polaków groteskowe.

Sądzę, że Kaczyński chciał podtrzymać „mit smoleński” jako nową wersję mitu romantycznego, który po 2010 r. odżył i w którym widział – za Jarosławem Markiem Rymkiewiczem – jedyną możliwą postać polskiej tożsamości. Ale to nie jest jedyna możliwa postać i Polakom ewidentnie ten mit coraz mniej odpowiada.

Dlatego nie lubię mówienia o tym, że „Kaczyński dzieli Polaków”. Polacy sami się podzielili, a Tusk i Kaczyński to sprawnie zagospodarowali. Nie ma znaczenia kto pierwszy zaczął.

Co się stało z mediami po katastrofie? W „Faktach” TVN z 10 kwietnia 2010 r. prezydent był przedstawiony jako szczery polski patriota.

Tak, a wcześniej był w tej samej stacji podległym bratu awanturnikiem. To pęknięcie, o którym mówię, szczególnie silnie unaoczniło się w elitach medialnych.

W tym sensie wiersz Jarosława Marka Rymkiewicza o tym, że „to co nas podzieliło – to już się nie sklei” uważam za bardzo znaczący. On jest oczywiście zaangażowany, niesprawiedliwy – ale właśnie przez to znakomicie oddaje ducha tego momentu. Podział smoleński – jeżeli w ogóle zaistniał – to zaistniał najpierw w mediach.

W okresie od afery Rywina do Smoleńska mieliśmy tak naprawdę największy pluralizm medialny w historii III RP. Wynikał po części z rywalizacji z walczącym o rynek gazet kapitałem niemieckim i z rywalizacji pomiędzy telewizją publiczną a TVN.

Jednym z efektów tej rywalizacji było to, że media starały się przekonać odbiorców, że są obiektywne. I rzeczywiście, w tym okresie duża część dziennikarzy wyznawała – mniej lub bardziej szczerze, ale wyznawała – etos dziennikarskiej niezależności i uczciwości.

Czyli co robiła?

Ukrywała mimo wszystko swoje sympatie i antypatie, a politycy musieli się liczyć z trudnymi pytaniami, choćby i w nominalnie „swoich” mediach. Po Smoleńsku to się skończyło.

Kto bardziej odpiął wrotki?

Trudno powiedzieć. Dziennikarze o sympatiach bardziej prawicowych doznali głębokiego urazu na widok tych krzyży z puszek i przenieśli go na kolegów z redakcji, które to aprobowały. A na to nałożył się wcześniejszy kompleks na punkcie Adama Michnika, który wyciął prawicę z dyskursu publicznego jako pełnoprawnego uczestnika.

Te dwie rzeczy się połączyły w jednym poczuciu, przekonaniu, że strona liberalna dążyła zawsze do usunięcia z debaty jakiejś elementarnej przyzwoitości. A skoro jesteśmy na wojnie, to czasem trzeba poświęcić takie drobiazgi jak prawda czy rzetelność.

A liberałowie? Jak oni się pozbierali po Smoleńsku?

Przez chwilę udawali, że szanowali Lecha Kaczyńskiego. Było to o tyle obłudne, że wcześniej bezpardonowo go atakowano.

Gdyby przed katastrofą przynajmniej część dziennikarzy z tamtej strony uświadomiła sobie, że nie może w taki sposób traktować własnego prezydenta, to potem nie trzeba by było robić tej szopki.

A to jednak była szopka, bo po tych pierwszych kilku dniach żałoby szybko uruchomiła się po tzw. stronie liberalnej – poczynając od sprawy pochówku na Wawelu – ta emocja sprzeciwu wobec mitu romantycznego, która, pomijając wulgarną formę, doprowadziła do bardzo silnego rezonowania propagandy rosyjskiej.

Rosyjskiej propagandy?

„Gazeta Wyborcza” – a za nią te media, które wciąż traktowały ją jak autorytet – z wielką lubością publikowały te wszystkie wrzutki, które raport Millera zweryfikował negatywnie. O pilotach-szaleńcach, o pijanym Błasiku, o rzekomych naciskach Kaczyńskiego, o „rozmowie z bratem”. To wszystko były rzeczy, które idealnie zbiegały się z narracją rosyjską i z raportem Anodiny.

Niech pan zwróci uwagę, że te toposy rosyjskiej propagandy mają się do dzisiaj bardzo dobrze w środowiskach związanych np. z Romanem Giertychem – czyli z najtwardszymi zwolennikami Platformy, określanymi w Internecie jako „Silni Razem”. Oni to wszystko powtarzają do dzisiaj.

Po co były te wcześniejsze ataki na prezydenta?

Myślę, że one sprawiały Palikotowi po prostu niekłamaną przyjemność. Do polityki idą ludzie nie do końca normalni, cechy socjopatyczne są w tym fachu premiowane.

Lider Twojego Ruchu lubił być w centrum uwagi, przyjemnie mu było, gdy powstawał wokół niego rozgłos. Zwłaszcza rozgłos o posmaku skandalu, wynikający z tego, że kogoś obraził. A że przy okazji różne jego happeningi działały na korzyść Platformy, to inna sprawa.

A działały?

Co do zasady tak. Nawet jeśli później musieli się z tego tłumaczyć, to mimo wszystko w głowach odbiorców zasiewało się ziarno niechęci do głowy państwa.

Nie dziwię się tym pisowskim dziennikarzom, że się ekscytowali.

To był samonakręcający się mechanizm, który w momencie śmierci Lecha Kaczyńskiego zderzył się z patosem mitu romantycznego. Dla niektórych ludzi świat stał się tylko i wyłącznie czarno-biały.

Postać prezydenta Kaczyńskiego chyba też do tego mitu pasowała.

Światopoglądowo z pewnością. Był politykiem wyraźnie antyrosyjskim, choć nie unikalnym. Jego brat miał podobne poglądy. Ale nie ulegajmy z kolei współczesnej pisowskiej propagandzie. Sikorski i Tusk też postrzegali Rosję jako zagrożenie.

Tyle tylko, że oni byli w rządzie peryferyjnego kraju, zależnego od Europy i Stanów Zjednoczonych, które wówczas dogadywały się z Moskwą, mówiąc kolokwialnie, „na pełnej”. Tusk nie miał innego wyjścia, niż płynąć z prądem.

Mam raczej niewielką pretensję do Tuska, bo zdaję sobie sprawę z jego ograniczeń. On sobie powiedział – i elity PO też – „no co mamy robić, my wiemy jaka ta Rosja jest, ale może tym razem Zachód ma rację? Może to się uda?”

Oczywiście mógł też nie grać na polaryzację. Sterować wszystkim tak, żeby Smoleńsk nie stał się traumą, w wyniku której dwie aktywne politycznie połówki polskiego społeczeństwa znienawidzą się do tego stopnia, że przestaną się wzajemnie uważać za Polaków. I tu jest jakieś pole do dywagacji.

Dla mnie osobiście najciekawsze pytanie brzmi: po co powstał raport komisji Millera? Czy jakoś przypadkiem, bo Millerowi tak faktycznie wyszło, czy dlatego, że dostał od szefa polityczne zapotrzebowanie na taki, a nie inny wydźwięk raportu?

Jeśli prawdziwa byłaby druga odpowiedź, to by znaczyło, że Tusk przynajmniej podjął jakąś próbę wygaszenia wojny polsko-polskiej. Wtedy pojawia się pytanie, na które już próbowaliśmy odpowiedzieć, czyli – co nie wyszło.

Gdzie państwo zadziałało po katastrofie?

Nigdzie. A przede wszystkim, co też powinno wybrzmieć, nie zadziałało przed nią. Według polskich procedur tego lotu nie powinno w ogóle być. I cała sprawa związana z funkcjonowaniem 36. Pułku Lotnictwa Transportowego, w którym piloci fałszowali faktury, żeby sobie dorobić do nędznego żołdu, w którym nie było szkoleń, w którym łamano procedury.

To jest dla mnie – znowu pozostając na poziomie nie argumentów specjalistycznych, tylko, nazwijmy to, „uzasadnionych intuicji” – to jest dla mnie najważniejszy argument za tym, że to jednak była katastrofa: ten cały przerażający stan polskiego lotnictwa wojskowego, obsługującego najważniejsze osoby w państwie. Tak, jeżeli to tak działało – a wiemy, że tak działało – to kiedyś musiało dojść do tragedii.

Po drugie: kto wpadł na pomysł, żeby ci wszyscy ludzie wsiedli do jednego samolotu? To jest niesłychane. Po trzecie: zabezpieczenie samego lotu, wiedza o stanie lotniska Siewiernyj i tak dalej.

To jest po prostu poziom jakiegoś państewka Trzeciego Świata, albo wręcz nie państewka, tylko jakiejś partii konfederatów barskich: „szlachta na koń siędzie, ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”; „dawaj samolot, dawaj pilotów, nie masz mapy, zadzwoń do kogoś”.

A po katastrofie było tak samo, tylko gorzej. Jedyne, w czym państwo polskie się sprawdziło, to urządziło ładne pogrzeby. W tym jesteśmy nieźli.

A co innego mieliśmy zrobić?

Błędem było oddanie śledztwa Rosjanom, wyjazd nieprzygotowanego premiera do Smoleńska, a potem – co gorsza – wysłanie tam nieprzygotowanego Edmunda Klicha (nie mylić z politykiem Platformy, Bogdanem Klichem) jako polskiego łącznika przy MAK.

Rosjanie byli przygotowani: od razu stwierdzili, że jest to lot cywilny, a więc katastrofa, która powinna zostać zbadana przez MAK. Moglibyśmy mieć kontrargumenty, ale nikt nawet nie wiedział, że je mamy.

Ale to nie jest tylko kwestia braku sprawnego państwa, instytucji i kompetentnych urzędników. W takich dramatycznych sytuacjach w grę wchodzi kwestia jakiegoś podstawowego instynktu politycznego. Mówiąc górnolotnie – racji stanu.

Polską racją stanu było, żeby śledztwa nie oddawać Rosjanom. Tusk mógł być nieprzygotowany, ale gdyby był mężem stanu, powinien był się uprzeć, że śledztwo ma być umiędzynarodowione. I kazać urzędnikom znaleźć podstawy do takich twierdzeń.

On tego nie zrobił. Co gorsza, on trwał w tym błędzie. Dopiero po raporcie Anodiny ocknął się, czego efektem jest raport komisji Millera.

Gdzie w hierarchii ważności wydarzeń w III RP umieściłby pan katastrofę smoleńską?

W takim bezpośrednio politycznym wymiarze ostatecznie okazała się ona bez znaczenia.

Jak to?

W 2010 r. i tak wygrałby Bronisław Komorowski. PiS prawdopodobnie i tak przetrwałby w opozycji.

Polacy chcieli wtedy spokoju i grillowania, a partia Kaczyńskiego zawiodła ich oczekiwania, bo budowa IV RP w jej wykonaniu polegała na wzięciu do rządu Andrzeja Leppera. A potem ogłoszeniu, że chciał wziąć łapówkę, ale nie ma na to dowodów, bo ostrzegł go przed akcją CBA prokurator, były członek PZPR, którego – tak się złożyło – PiS zrobił szefem MSWiA. Więc Polacy stwierdzili, że jak tak ma wyglądać walka z układem, to dziękują. Trudno się dziwić zresztą.

A potem Polacy zawiedli się na Platformie – do czego przecież nie doprowadził Smoleńsk, tylko europejska polityka austerity, której Tusk się potulnie podporządkował, tak jak wcześniej resetowi. A w wyniku tej polityki oszczędzania dość duża grupa wyborców odkryła, że na grillu nie przybywa, obietnica się nie spełnia.

Sądzę więc, że i bez Smoleńska byłoby to samo. Być może z mniejszą polaryzacją, ale tylko być może, bo podział między PiS a PO to nie jest podział posmoleński, tylko był to najpierw podział między tymi, którzy na transformacji skorzystali, a tymi, którzy nie. Potem – w coraz większym stopniu – podział tożsamościowy, który istniał niezależnie od Smoleńska, choć Smoleńsk go skrystalizował.

Czyli podział posmoleński nigdy nie istniał?

Istniał, ale w takim sensie, w jakim odzwierciedlał ten podział tożsamościowy, o którym już rozmawialiśmy. Jedni czuli ból, drudzy chcieli jak najszybciej o nim zapomnieć. Nie zasadzał się na tym, czy ktoś wierzył, czy nie wierzył w zamach.

Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego, którym jesteśmy wdzięczni za możliwość działania.

Dlatego dzielimy się tym dziełem otwarcie. Ten utwór (z wyłączeniem grafik) jest udostępniony na licencji Creative Commons Uznanie Autorstwa 4.0 Międzynarodowe. Zachęcamy do jego przedruku i wykorzystania. Prosimy jednak o podanie linku do naszej strony.